„Próba” jest debiutancką powieścią Eleanor Catton, ale w ręce polskich czytelników trafia jako druga, po nagrodzonej Bookerem książce „Wszystko co lśni”.


Catton opowiada na kartach „Próby” o przygotowaniach do kontrowersyjnego spektaklu teatralnego. Uczniowie szkoły aktorskiej chcą wystawić na scenie sztukę odnoszącą się do zdarzeń jakie miały miejsce w pobliskim liceum, gdzie nauczyciel został oskarżony o molestowanie uczennicy. Cała rzecz zasadza się na odbiorze zdarzenia przez młodzież, a czytelnik stopniowo poznaje sytuację zaznajamiając się z opiniami rówieśników rzekomo pokrzywdzonej dziewczyny. Rzekomo – bo wszystko tu opiera się na relacjach z drugiej ręki, plotkach i podejrzeniach. Prawda jest ukryta pod wieloma warstwami i dotarcie do niej stanowi wyczyn.

Tytułowa „Próba” to próba przed spektaklem i próba przed dojrzałym życiem. Bohaterki z ekscytacją wymieniają się zasłyszanymi informacjami, snują swoje domysły i formułują oceny. Z jednej strony zdają sobie sprawę, że zasady moralne wpajane im przez społeczeństwo nakazują współczucie dla ofiary i potępienie dla sprawcy molestowania lecz jednocześnie uczuciem jakie coraz bardziej w nich wzbiera jest podziw i zazdrość. Victoria, która wdała się w romans z nauczycielem spróbowała już zakazanego owocu, na który wszystkie mają ochotę.

Powieść Eleanor Catton traktuje o hipokryzji i dojrzewaniu, o pochopnie wydawanych ocenach i konsekwencjach takiego postępowania. Niemniej autorka eksperymentuje w niej z formą i aspekt ten przejmuje dominację nad treścią. Dla Catton powieść ta stanowiła próbę sił, pierwszy krok na drodze do profesjonalnej kariery i podczas lektury daje się odczuć, że skoncentrowała wszystkie wysiłki na ukazaniu własnego kunsztu pisarskiego.

autorka eksperymentuje z formą i aspekt ten przejmuje dominację nad treścią

Może to okazać się ciężkim doświadczeniem dla polskich czytelników, którzy najpierw zaznajomili się z jej późniejszą i zupełnie inaczej napisaną powieścią „Wszystko co lśni”. Powieść ta, nagrodzona Bookerem w 2013 roku to literacki majstersztyk, wielopoziomowa historia napisana z ogromnym rozmachem. Jedna z tych książek, które trudno zapomnieć. „Próba” jest zupełnie inna. Catton imponuje w niej ponadprzeciętnymi umiejętnościami prowadzenia narracji, ale nie samą historią, którą opowiada.

To przede wszystkim taka powieść, która wymusza maksymalną koncentrację. Uczestnicy spektaklu wcielają się w niej w role postaci z rzeczywistego życia, a jednocześnie pierwowzory tych scenicznych bytów opowiadają o swoich odczuciach i wrażeniach podczas spotkań u nauczycielki muzyki. Potrzeba sporo wysiłku by na bieżąco orientować się czy mamy do czynienia z uczestnikami zaangażowanymi w zdarzenie czy z młodymi aktorami, którzy ich odgrywają. Zabieg ten miał na celu pokazanie jak różna może być ocena tego samego zdarzenia ze względu na punkt widzenia, jednak z powodu mnogości bohaterów daje przytłaczający rezultat. Owo zagmatwanie wzmaga jednak realizm sytuacji – w powieści, tak jak w życiu plotki mnożą się w sposób niekontrolowany, zasłaniając sedno. To z pewnością autorce udało się ukazać.

w powieści, tak jak w życiu plotki mnożą się w sposób niekontrolowany, zasłaniając sedno

„Próbę” warto przeczytać by dojrzeć jak ewoluuje talent. Nie jest raczej powieścią, do której będzie się wracać po wielokroć, ale jest prowokująca i intrygująca w sam raz na tyle by spędzić z nią kilka godzin. Być może nie każdemu czytelnikowi uda się emocjonalnie zaangażować w perypetie bohaterów, ale z pewnością każdy, kto po nią sięgnie będzie sobie zadawał pytanie na co jeszcze stać Eleanor Catton, skoro pomiędzy „Próbą”, a „Wszystko co lśni” zdołała osiągnąć tak wielki postęp w opowiadaniu fascynujących historii.Wanda Pawlik

Eleanor Catton, Próba, Przekład: Maciej Świerkocki, Wydawnictwo Literackie, Premiera: 3 grudnia 2015


Rozdział
PIERWSZY

Czwartek

— Nie mogę — oświadcza nauczycielka gry na saksofonie. — Po prostu nie mogę przyjmować na zajęcia uczennic, które nie mają żadnego przygotowania muzycznego. Moje niestandardowe metody pedagogiczne chyba nieco odbiegają od pani wyobrażeń, pani Henderson.
Zaczyna się jazzowa pulsacja, tylko perkusja i kontrabas. Nauczycielka obraca w palcach łyżeczkę i stuka nią o blat, raz.
— Wobec saksofonu klarnet jest jak kijanka, czy pani to rozumie? Klarnet jest niczym czarno-srebrzyste nasienie i jeżeli ktoś je bardzo kocha, to pewnego dnia wyrośnie z niego saksofon.
Nauczycielka pochyla się nad biurkiem.
— Pani Henderson, na razie pani córka jest po prostu za młoda. Powiem to tak: cieniutka warstewka matczynego mleka nadal oblepia ją jak całun.
Pani Henderson patrzy w podłogę i dlatego nauczycielka gry na saksofonie przybiera ostrzejszy ton:
— Ma pani usta jak cienka, szkarłatna nitka, płaskie piersi i musztardową bluzkę cuchnącą stęchlizną. Słyszy pani, co mówię?
Pani Henderson niemal niedostrzegalnie kiwa głową i przestaje tarmosić rękawy swojej bluzki.
— Wszystkie moje uczennice — ciągnie nauczycielka — muszą być w okresie dojrzewania, porośnięte szczenięcym puszkiem, pryszczate, nadąsane i nieufne. Co więcej, wymagam od nich, żeby gotowały się w nich złość, żar, niepewność i przygnębienie. Chcę, żeby przed każdą lekcją co najmniej przez dziesięć minut czekały w korytarzu, czule pielęgnując doznane krzywdy i żałośnie pieszcząc swój brak godności, tak jak przesuwa się palcem po strupie albo gładzi bliznę. Jeżeli mam uczyć pani córkę, moja droga, beznadziejna i nieudolna pani matko, to ta dziewczyna powinna być humorzasta, zagubiona, nieporadna, niezadowolona i musi się mylić. Proszę przyjść do mnie znowu, kiedy zda sobie sprawę, że jej ciało jest mroczną i stojącą otworem tajemnicą, której zaczyna się coraz bardziej wstydzić. W tej kwestii musi mnie pani zrozumieć. Nie mogę uczyć dzieci.
Cmok! Cmok! Cmok! — w ciszy rozbrzmiewa werbel.
— Ale ona chce się nauczyć grać na saksofonie — odzywa się w końcu pani Henderson, zawstydzona i nadąsana zarazem. — Nie na klarnecie.
— Proponuję, żeby zgłosiła się pani do nauczycieli muzyki w jej szkole — odpowiada nauczycielka gry na saksofonie.
Pani Henderson przez dłuższą chwilę patrzy na nią spode łba. Potem zmienia pozycję, dla odmiany zakłada prawą nogę na lewą i przypomina sobie, że miała o coś zapytać.
— Pamięta pani wszystkie nazwiska i twarze swoich uczennic?
To pytanie chyba sprawia nauczycielce przyjemność.
— Pamiętam jedną wielką twarz — mówi. — Nie jakąś pojedynczą uczennicę, tylko wrażenie, które wszystkie po sobie pozostawiły, wrażenie odwrócone jak negatyw fotograficzny i odciśnięte w mojej pamięci niczym rana po kwasie. Jeżeli chodzi o klarnet, polecam Henry’ego Soothilla — dodaje, sięgając po wizytówkę. — Jest znakomity. Gra w orkiestrze symfonicznej.
— W porządku — odpowiada ponuro pani Henderson i bierze wizytówkę.

Czwartek

To było o czwartej. O piątej znów rozlega się pukanie. Nauczycielka gry na saksofonie otwiera drzwi.
— Pani Winter — mówi. — Przyszła pani w sprawie swojej córki. Niech pani wejdzie, to porozmawiamy, jak ją pokroić na półgodzinne plasterki, którymi mogłabym się karmić z tygodnia na tydzień.
Otwiera szeroko drzwi, by pani Winter mogła się wślizgnąć do środka. Jest to ta sama kobieta, co przedtem, ale w innym kostiumie — i teraz nazywa się Winter, nie Henderson. Widać także kilka innych różnic, bo jest profesjonalistką i od dawna myślała o tej roli. Pani Winter na przykład pozwala sobie tylko na półuśmiech, ma zwyczaj kiwać potakująco głową o kilka chwil za długo, a kiedy się nad czymś zastanawia, zasysa cicho powietrze do płuc przez zęby. Obie uprzejmie udają, że nie zdają sobie sprawy, że pani Winter i pani Henderson to ta sama osoba.
— Trzeba zacząć od tego — mówi nauczycielka, podając gościowi kubek czarnej herbaty liściastej — że nie pozwalam na obecność rodziców na prywatnych lekcjach. Wiem, że to może nieco staroświecka metoda, ale częściowo wynika ona z tego, że moje uczennice nie czują się najlepiej w towarzystwie swoich matek i ojców. Dostają rumieńców, robi im się gorąco, zbyt łatwo wybuchają śmiechem, nie mogą usiedzieć spokojnie i zamykają się jak płatki kwiatu. Z drugiej strony wydaje mi się, że lubię zachowywać całkowitą dyskrecję także dlatego, że dzięki tym półgodzinnym plastereczkom mam okazję być widzem i nie chcę się tym z nikim dzielić.
— Ale ja nie jestem tego rodzaju matką — odpowiada pani Winter i rozgląda się wokół. Pracownia mieści się na poddaszu, widać tylko wróble i dachówki. Ceglana ściana za fortepianem jest kredowa, a cegły łuszczą się białymi płatami, jak gdyby były chore.
— Powiem pani coś o saksofonie — mówi nauczycielka.
Przy fortepianie na stojaku stoi saksofon altowy. — Nauczycielka podnosi go jak pochodnię. — Saksofon to instrument dęty, co oznacza, że ożywia go ludzkie tchnienie. Ciekawe, że angielskie słowa „duch” i „dusza” pochodzą od łacińskiego rzeczownika, który oznacza oddech albo właśnie tchnienie, dawniej sądzono bowiem, że tchnienie i dusza to jedno, że żyć znaczy po prostu oddychać, mieć pełno powietrza w płucach. Więc kiedy dmie pani w ten instrument, moja droga, to daje mu pani nie tylko życie w ogóle, ale swoje życie.
Pani Winter energicznie kiwa głową. Robi to o kilka chwil za długo.
— Dlatego zawsze pytam uczennice: czy wasze życie jest warte tego, aby nim kogoś uraczyć? — mówi nauczycielka gry na saksofonie. — To wasze normalne, codzienne życie o smaku waniliowym, wasz chiński makaron błyskawiczny po szkole, telewizja do dziesiątej wieczorem, świece na komódce i stojący na umywalce zmywacz do twarzy? — Uśmiecha się i kręci głową. — Oczywiście, że nie, a to dlatego, że te dzieciaki po prostu jeszcze za mało wycierpiały, by warto było ich słuchać.
Uśmiecha się uprzejmie do pani Winter, która łączy swoje żółte kolana, ściskając w dłoniach kubek z herbatą.
— Będzie mi bardzo miło uczyć pani córkę — dodaje nauczycielka. — Wydawała mi się taka cudownie uległa.
— Nam też się taka wydaje — odpowiada szybko pani Winter.
Nauczycielka przygląda się jej przez chwilę, a potem mówi:
— Wróćmy do tego momentu, kiedy znowu trzeba nabrać powietrza, gdy saksofon jest pełen pani tchnienia, a w pani płucach nie ma go już ani trochę; czyli do momentu, kiedy w saksie jest więcej życia niż w pani. Zarówno pani, jak i ja, wiemy, jak to jest mieć czyjeś życie w swoich rękach. Nie chodzi mi o zwykłą odpowiedzialność, kiedy opiekujemy się dziećmi, pilnujemy kuchenki albo czekamy na zielone światło, przechodząc przez ulicę… Chodzi mi o cudze życie, które w naszych rękach jest jak chińska waza… — nauczycielka podnosi wysoko saksofon, podtrzymując go otwartą dłonią pod kielichem — …a jeżeli chcemy, możemy ją… upuścić.

 
Wesprzyj nas