Zbiór czterech minipowieści, w których miłość króluje w swoich najbardziej różnorodnych formach.


Tytułowe – legendarne – Śniadanie u Tiffany’ego stało się inspiracją do niezapomnianego filmu z Audrey Hepburn w roli głównej.

Holly Golightly to odważna, łamiąca reguły młoda kobieta, pracująca jako dama do towarzystwa. Kontakty z mafijnym półświatkiem nie chronią jej jednak przed zakochaniem się w brazylijskim dyplomacie.

Czy wieczna podróżniczka, jak sama siebie nazywa, będzie miała szansę zatrzymać się gdzieś na dłużej i odnaleźć szczęście i miłość?

W zbiorze znalazły się również opowiadania: Dom z kwiatów, Diamentowa gitara oraz Bożonarodzeniowe wspomnienie.

Truman Capote – wybitny pisarz amerykański zaliczany do klasyków literatury XX wieku. Celebryta i skandalista, przyjaźnił się z pisarzami (m.in. Jamesem Michenerem, Harper Lee, Johnem Steinbeckiem, Normanem Mailerem, Williamem Styronem oraz Philipem Rothem), reżyserami filmowymi i gwiazdami kina. Autor opowiadań, powieści, scenariuszy filmowych i fabularyzowanych reportaży. Na kanwie jego twórczości powstało co najmniej 20 filmów kinowych i telewizyjnych oraz musical wystawiony na Broadwayu. Debiutował w 1943 opowiadaniami publikowanymi w czasopismach The New Yorker i Harper’s Bazaar. W 1948 opublikował pierwszą powieść Inne głosy, inne ściany; w późniejszych latach ukazały się Harfa traw, Letnia przeprawa, Śniadanie u Tiffany’ego, Wysłuchane modlitwy. Powieść nieukończona, eseje Portrety i obserwacje oraz opowiadania zebrane w kilku zbiorach. Jego najsłynniejszym utworem jest „powieść niebeletrystyczna” Z zimną krwią , studium poczwórnego morderstwa popełnionego na rodzinie amerykańskiego farmera.

KRÓTKA SERIA O MIŁOŚCI
Edycja limitowana najpiękniejszych książek o miłości. Wydanie specjalne – książka w eleganckim pudełku

KRÓTKA SERIA O MIŁOŚCI
Truman Capote
Śniadanie u Tiffany’ego
Przekład: Robert Sudół
Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.
Premiera: 16 października 2015


Zawsze ciągnie mnie do miejsc, w których dawniej mieszkałem, do domów i okolic. Jest na przykład taka kamienica z ciemnego piaskowca przy jednej z ulic Siedemdziesiątych Wschodnich, gdzie podczas pierwszych lat wojny miałem swoje pierwsze nowojorskie mieszkanie. Był to pojedynczy pokój zagracony meblami z poddasza: kanapą i opasłymi fotelami tapicerowanymi tym szczególnym szorstkim czerwonym aksamitem, który kojarzy się z upalnym dniem w pociągu. Otynkowane ściany miały kolor przeżutego tytoniu. Wszędzie, nawet w łazience, wisiały upstrzone na brązowo od upływu czasu ryciny przedstawiające rzymskie ruiny. Jedyne okno wychodziło na schodki przeciwpożarowe. Mimo to, ilekroć pomacałem w kieszeni klucz do tego mieszkanka, nastrój mi się poprawiał, bo choć ponury, był to w końcu mój pierwszy własny kąt i znajdowały się tam moje książki i słoiki z ołówkami do zatemperowania, a więc, jak sądziłem, wszystko, czego potrzebuję, by spełnić marzenie o zostaniu pisarzem.
W tamtych dniach nigdy nie przyszło mi do głowy, aby napisać o Holly Golightly, i prawdopodobnie teraz też bym o tym nie pomyślał, gdyby nie rozmowa z Joem Bellem, która ożywiła moje wspomnienia o niej.
Holly Golightly była lokatorką tej kamienicy; zajmowała mieszkanie piętro niżej. Jeśli zaś chodzi o Joego Bella, to prowadził bar za rogiem, przy Lexington Avenue; nadal go prowadzi. Holly i ja zaglądaliśmy tam sześć, siedem razy dziennie, ale nie na drinka, przynajmniej nie zawsze, tylko żeby zadzwonić; w czasie wojny prywatne telefony należały do rzadkości. Ponadto sumienny Joe Bell był skrzynką kontaktową, wyświadczając Holly sporą przysługę, bo dostawała mnóstwo wiadomości.
Oczywiście działo się to dawno temu, a w zeszłym tygodniu zobaczyłem Joego Bella pierwszy raz od ładnych paru lat. Utrzymywaliśmy sporadyczny kontakt i czasem wpadałem do jego baru, gdy akurat znalazłem się w pobliżu, ale nigdy się bliżej nie zakolegowaliśmy— poza tym, że obaj byliśmy przyjaciółmi Holly Golightly. Joe Bell, jak sam przyznaje, ma trudny charakter; mówi, że to dlatego, iż jest kawalerem i cierpi na nadkwasotę. Każdy, kto go zna, potwierdzi, że ciężko się z nim dogadać. A właściwie graniczy to z niemożliwością, jeżeli nie podziela się jego obsesji, z których jedną jest właśnie Holly. Pozostałe to: hokej na lodzie, wyżły weimarskie, Nasza dzieweczka Sunday (tasiemiec radiowy, którego słucha od piętnastu lat) oraz Gilbert i Sullivan — twierdzi, że jest spokrewniony z jednym z nich, ale nigdy nie pamiętam z którym.
Tak więc kiedy późnym popołudniem w ostatni wtorek zadzwonił telefon i usłyszałem: „Mówi Joe Bell”, wiedziałem, że sprawa na pewno dotyczy Holly. Nie powiedział tego jednak, lecz:
— Możesz się tu pofatygować? — spytał skrzekliwym głosem, chrypiąc z podniecenia.
Pojechałem tam taksówką w strugach październikowego deszczu i po drodze nawet pomyślałem, że Holly będzie na miejscu, że znów ją zobaczę. Ale w barze zastałem tylko jego właściciela. Lokal Joego Bella to spokojny zakątek w porównaniu z innymi przy Lexington Avenue. Nie może się poszczycić ani neonem, ani telewizorem. W dwóch starych lustrach odbija się pogoda panująca na ulicy, a za kontuarem, we wnęce otoczonej fotografiami gwiazdorów hokeja, zawsze stoi duży wazon ze świeżymi kwiatami, które Joe Bell własnoręcznie układa z iście matczyną troskliwością.
Tym właśnie był zajęty, gdy wszedłem.
— Oczywiście — odezwał się, wciskając mieczyk głęboko do wazonu—nie ściągałbym cię tutaj, gdybym nie chciał poznać twojej opinii. Dziwna sprawa.Wydarzyło się coś bardzo dziwnego.
— Masz wieści od Holly?
Dotknął palcem liścia, jak gdyby zastanawiał się nad odpowiedzią. Joe Bell to drobny mężczyzna o kształtnej głowie porośniętej szorstkimi siwymi włosami i kościstej, wyrazistej twarzy, która pasowałaby do kogoś znacznie wyższego; zawsze wydaje się opalony, a tego dnia był jeszcze bardziej rumiany niż zwykle.
— Nie mogę powiedzieć, że mam od niej wieści. Znaczy się, nie wiem. Dlatego właśnie chcę poznać twoją opinię. Zmajstruję ci drinka, dobrze? To coś nowego, nazywa się Biały Anioł — rzekł, mieszając pół szklaneczki wódki z taką samą ilością ginu, bez wermutu. Gdy piłem jego koktajl, on stał obok, ssąc pastylkę na nadkwasotę i układając w myśli to, co zamierzał mi przekazać. — Przypominasz sobie niejakiego pana I.Y. Yunioshi? Dżentelmena z Japonii?
— Z Kalifornii — odparłem, doskonale pamiętając Yunioshiego. Jest fotografem jednego z magazynów ilustrowanych, a w czasach naszej znajomości mieszkał w kawalerce na najwyższym piętrze kamienicy z piaskowca.
— Bo zbijesz mnie z tropu. Pytam tylko, czy wiesz, o kogo mi chodzi. No dobra. I kto tu wczoraj wieczorem wparadował, jeśli nie rzeczony pan Yunioshi? Nie widziałem go chyba ponad dwa lata. A jak myślisz, gdzie on się przez te dwa lata podziewał?
— W Afryce.
Joe Bell przestał gryźć pastylkę i spojrzał na mnie zmrużonymi oczami.
— Skąd wiesz?
— Czytałem u Winchella *. — Tak właśnie było.

* Walter Winchell — amerykański dziennikarz prasowy i radiowy.
Twórca kroniki towarzyskiej w jednej z nowojorskich gazet.

Kasa brzęknęła, gdy otworzył ją i wyjął szarą kopertę.
— No to zobaczymy, czy o tym też pisał Winchell.
W kopercie znajdowały się trzy mniej więcej takie same fotografie, wykonane jednak pod różnym kątem widzenia: wysoki i delikatny Murzyn ubrany w spódniczkę z perkalu, z niby nieśmiałym, a jednak próżnym uśmiechem, trzymał w rękach dziwaczną drewnianą rzeźbę, wydłużoną głowę dziewczęcą, o przylizanych i krótkich włosach jak u młodego mężczyzny, o drewnianych gładkich oczach nazbyt dużych i ukośnych w zwężającej się twarzy, o szerokich, przesadnie uwydatnionych ustach, podobnych do ust klowna. Na pierw-szy rzut oka wyglądało to jak sztuka prymitywna; ale po chwili już nie, bo była to wypisz, wymaluj twarz Holly Golightly, a przynajmniej podobizna na tyle duża, na ile podobizną rzeczywistej twarzy może być nieruchomy ciemny przedmiot.
— I co ty na to? — spytał Joe Bell, napawając się widokiem mojej zdziwionej miny.
— Jak ona.
— Posłuchaj, chłopcze — klepnął dłonią w bar — to jest ona. Pewne tak samo jak to, że noszę portki na szelkach. Ten mały żółtek od razu ją rozpoznał.
— Widział ją? W Afryce?
— Hm. Widział tylko tę głowę. Ale to na jedno wychodzi. Przeczytaj sobie — rzekł, odwracając jedną z fotografii.Widniał na niej napis: „Rzeźba drewniana, plemię S, Tococul, East Anglia, Boże Narodzenie 1956 r.”.
— Oto, co mówi ten żółtek — ciągnął Joe Bell, a historia wyglądała następująco: w Boże Narodzenie pan Yunioshi przejeżdżał z aparatem fotograficznym przez Tococul, zapadłą i mało interesującą wioskę w dżungli, ot, zwykłe skupisko chat z gliny, z małpami na podwórkach i myszołowami na dachach. Postanowił ruszyć dalej, gdy nagle zobaczył Murzyna siedzącego w kucki w wejściu, który strugał laskę w małpie wzory. Pan Yunioshi był pod wrażeniem, więc poprosił go, by pokazał mu więcej swoich prac. Właśnie wtedy zobaczył rzeźbę przedstawiającą głowę dziewczyny i poczuł się, jak powiedział Joemu Bellowi, jakby śnił. Kiedy zaproponował, że ją kupi, Murzyn ujął w dłonie swoje genitalia (podobno to gest wyrażający czułość, porównywalny z położeniem ręki na sercu) i odmówił. Funt soli i dziesięć dolarów, potem zegarek na rękę, dwa funty soli i dwadzieścia dolarów, ale niestety, nic nie mogło go przekonać. Pan Yunioshi za wszelką cenę postanowił się dowiedzieć, w jakich okolicznościach powstała ta rzeźba. Kosztowało go to sól i zegarek, a opowieść została zrelacjonowana w narzeczu afrykańskim, łamaną angielszczyzną i za pomocą gestów. Wyglądało w każdym razie na to, że wiosną tego roku z gęstwiny wyłoniła się trzyosobowa grupa białych jadących konno. Młoda kobieta i dwaj mężczyźni. Mężczyźni, obaj o zaczerwienionych od gorączki oczach, przez kilka tygodni musieli leżeć, rozdygotani i odizolowani, w odosobnionej chacie, podczas gdy kobieta, szybko zagustowawszy w rzeźbiarzu, dzieliła z nim matę do spania.
— W to ostatnie nie wierzę—rzekł świętoszkowato Joe Bell. — Wiem, że na wiele ją stać, ale wątpię, by posunęła się do czegoś takiego.
— Co było potem?
— Nic. — Wzruszył ramionami. — Wkrótce odjechała, tak jak się zjawiła, na koniu.
— Sama czy z tamtymi dwoma?
Zamrugał.
— Chyba raczej z tamtymi. Ten żółtek rozpytywał o nią po całym kraju, ale nikt inny jej nie widział. — A potem jakby poczuł, że udziela mu się moje przygnębienie, a wcale nie chciał go doświadczyć.—Jedno musisz przyznać, to pierwsze pewne wiadomości od nie wiem ilu… — zaczął liczyć na palcach, ale mu ich zabrakło — …lat. Mam tylko nadzieję, że jest bogata.
Mam nadzieję. Na pewno. Trzeba być bogatym, żeby się włóczyć po Afryce.
— Jej noga najprawdopodobniej nigdy nie postała w Afryce—odparłem, wierząc w swoje słowa; a jednak wyobraziłem ją tam sobie, bo było to miejsce, do którego mogłaby się wybrać; no i ta rzeźbiona głowa: ponownie spojrzałem na zdjęcie.
— Skoro takiś mądry, to gdzie ona jest?
— Nie żyje. Albo siedzi w wariatkowie. Albo wyszła za mąż. Myślę, że wyszła za mąż, ustatkowała się i może mieszka nawet w tym mieście.
Zamyślił się na chwilę.
— Nie — odpowiedział, kręcąc głową. — Powiem ci, dlaczego nie. Gdyby mieszkała tutaj, spotkałbym ją. Bierzesz takiego człowieka jak ja, który lubi spacero wać, który włóczy się po ulicach od dziesięciu albo dwunastu lat i przez cały ten czas wypatruje tylko jednej osoby i nikogo takiego nigdy nie widzi, no to chyba logiczne, że jej tutaj nie ma? Ciągle dostrzegam części jej ciała, płaski tyłeczek, zwracam uwagę na każdą chudą dziewczynę, która idzie szybko i z wyprostowanymi plecami…—Urwał, jak gdyby dostrzegł, że przyglądam mu się uważnie. — Myślisz, że mi odbiło?
— Po prostu nie zdawałem sobie sprawy, że jesteś w niej zakochany. Aż tak.
Pożałowałem swoich słów, bo wprawiły go w zakłopotanie.
Zgarnął zdjęcia i schował do koperty.
Spojrzałem na zegarek. Nie spieszyłem się donikąd, uznałem jednak, że lepiej będzie, jeśli sobie pójdę.
— Poczekaj—powiedział Joe Bell, chwytając mnie za przegub. — Oczywiście, że ją kochałem. Ale nie tak, bym chciał ją tknąć. — Potem dodał z poważną miną: — Nie to, żebym nie myślał o tych sprawach.
Nawet w moim wieku się o nich myśli, a dziesiątego stycznia stuknie mi sześćdziesiąt siedem lat. To dziwne, ale im jestem starszy, tym bardziej te sprawy zajmują moją uwagę. Nawet gdy byłem młodzieniaszkiem, to nie pamiętam, bym tak często o tym myślał, to znaczy ciągle. Może jak człowiek się starzeje i coraz trudniej przekuć myśl w czyn, to dlatego wszystko to ciśnie się do głowy i staje ciężarem. Za każdym razem kiedy czytam w gazecie, jak stary mężczyzna się zblamował, wiem, że to z powodu tego ciężaru. Ale — nalał sobie i wypił kieliszek czystej whisky — ja nigdy się nie zblamuję. I przysięgam, że nigdy nie przyszło mi do głowy, by to zrobić z Holly. Można kogoś kochać bez takich rzeczy. Po prostu traktujesz takiego człowieka jak obcego, obcego, który jest twoim przyjacielem.
Do baru weszło dwóch mężczyzn i wydawało się, że to odpowiednia chwila, aby wyjść. Joe Bell odprowadził mnie do drzwi. Znów chwycił mnie za przegub.
— Wierzysz w to?
— Że nie chciałeś jej tknąć?
— Chodzi mi o Afrykę.
W tamtej chwili jakbym zapomniał o całej historii; widziałem tylko postać jadącej konno Holly.
— Tak czy siak, nie ma jej.
— Taa — odparł, otwierając drzwi. — Po prostu jej nie ma.
Na dworze deszcz ustał i pozostała po nim tylko mgiełka w powietrzu, więc skręciłem za róg i ruszyłem w stronę kamienicy z piaskowca. To ulica z drzewami, które latem rzucają chłodne wzorzyste cienie na chodnik; teraz jednak liście były pożółkłe i w większości leżały na ziemi, a śliskie od deszczu usuwały się spod nóg. Kamienica stoi w połowie ulicy, obok kościoła z wieżą, na której niebieski zegar wybija godziny. Od tamtych czasów ją odchuchano: schludne czarne drzwi zastąpiły stare z przydymionego szkła, a eleganckie szare okiennice obramowują teraz okna. Z dawnych lokatorów, których pamiętałem, ostała się tylko madame Sapphia Spanella, krzepka sopranistka koloraturowa, która każdego popołudnia jeździła na wrotkach w Parku Centralnym.Wiem, że nadal tam mieszka, bo wszedłem po schodkach i przyjrzałem się skrzynkom na listy. To właśnie dzięki jednej z tych skrzynek dowiedziałem się o istnieniu Holly Golightly.

***

Mieszkałem w kamienicy już od tygodnia, kiedy zauważyłem, że przy skrzynce należącej do mieszkania numer dwa wsunięto dziwny kartonik. Z nadrukiem, oficjalny jak od Cartiera, głosił: „Panna Holiday Golightly”. A poniżej, w rogu: „w podróży”. Słowa te nie dawały mi spokoju jak melodia: „Panna Holiday Golightly, w podróży”.
Pewnej nocy, było już dobrze po dwunastej, obudziło mnie wołanie pana Yunioshiego na schodach. Ponieważ mieszkał na najwyższym piętrze, jego głos, srogi i poirytowany, rozbrzmiał z góry po całym domu:
— Panno Golightly, zmuszony jestem zaprotestować!
Młody głos, który mu odpowiedział z dołu, wyrażał trzpiotowate rozbawienie:
— Och, skarbie, przepraszam. Zgubiłam ten cholerny klucz.
— Nie wolno pani dzwonić do mnie. Musi pani, bardzo, bardzo o to proszę, dorobić sobie własny klucz.
— Ale ciągle je gubię.
— Ja pracuję i muszę się wyspać! — krzyknął pan Yunioshi. — A pani zawsze dzwoni do mnie…
— Och, nie złość się, kochany mały człowieczku. Więcej tego nie zrobię. A jeśli obiecasz, że nie będziesz się złościł — głos się nasilał, bo kobieta wchodziła po schodach — to może zgodzę się, byś zrobił mi te zdjęcia, o których wspomniałeś.
W tej chwili wstałem już z łóżka i uchyliłem drzwi. Słyszałem milczenie pana Yunioshiego: słyszałem, bo milczeniu towarzyszył wyraźnie zmieniony rytm jego oddechu.
— Kiedy? — spytał.
Roześmiała się.
— Kiedyś — wymamrotała bełkotliwie.
— Ja mogę zawsze — rzekł i zamknął drzwi.
Wyszedłem na korytarz i wychyliłem się przez poręcz, ale tylko na tyle, żeby widzieć i zarazem nie być widzianym. Ona wciąż była na schodach, doszła do półpiętra i teraz światło padło na kolorowy melanż jej chłopięcych włosów: jasnobrązowe pasemka, żółte i albinosowate kosmyki. Była ciepła noc, prawie lato, więc miała na sobie przewiewną dopasowaną sukienkę w czarnym kolorze, czarne sandały i naszyjnik z pereł. Na przekór swej szykownej szczupłości tchnęła krzepkim zdrowiem, czystością mydła i cytryny, z nierówną warstwą różu rumieniącego policzki. Miała duże usta i zadarty nosek. Oczy przesłoniła okularami przeciwsłonecznymi. Była to twarz już nie dziecięca, lecz jeszcze nie całkiem należąca do kobiety. Uznałem, że dziewczyna może mieć od szesnastu do trzydziestu lat; jak się okazało, za dwa miesiące kończyła dziewiętnaście. Nie była sama. Za nią podążał mężczyzna. Sposób, w jaki pulchną dłonią ściskał ją za biodro, wydawał się trochę niewłaściwy — nie ze względów moralnych bynajmniej, lecz estetycznych. Był niski i tęgawy, opalony pod kwarcówką, z pomadą na włosach, w watowanym garniturze w prążki i z więdnącym czerwonym goździkiem w klapie. Kiedy doszli do drzwi jej mieszkania, zaczęła szperać w torebce w poszukiwaniu klucza, w ogóle nie zwracając uwagi na to, że jego grube wargi muskają jej kark. Wreszcie, znalazłszy klucz, otworzyła drzwi, odwróciła się do niego i rzekła serdecznym tonem:
— Niech cię Bóg ozłoci, skarbie. Słodki jesteś, że odprowadziłeś mnie do domu.
— Ej, słoneczko! — krzyknął, bo drzwi już zamykały mu się przed nosem.
— Tak, Harry?
— Harry to był ten drugi. Ja jestem Sid. Sid Arbuck. Lubisz mnie przecież.
— Ubóstwiam. A teraz dobranoc, panie Arbuck.
Pan Arbuck patrzył z niedowierzaniem, gdy drzwi zatrzasnęły się z hukiem.
— Ej, słoneczko, wpuść mnie.Wpuść mnie. Przecież ci się podobam. Ja jestem taki facet, co się podoba. Przecież zapłaciłem rachunek za pięć osób, za twoich przyjaciół, a widziałem ich pierwszy raz w życiu. Czy to nie daje mi prawa do tego, żebyś mnie polubiła? Przecież ci się podobam, słoneczko.
Zapukał delikatnie, a potem głośniej, wreszcie cofnął się o parę kroków, kuląc i garbiąc, jak gdyby zamierzał zaszarżować i staranować drzwi. Zamiast tego rzucił się w dół po schodach, uderzając pięścią w ścianę. Gdy znalazł się na parterze, drzwi jednak się otworzyły i dziewczyna wystawiła głowę.
— Aha, panie Arbuck…

 
Wesprzyj nas