Z typowym dla siebie dystansem, Stomma demaskuje mity i niedorzeczności z historii Polski.



Nie boi się tematów uważanych za niemal święte, jak choćby reduta Ordona, wiktoria wiedeńska, Konstytucja 3 maja, Monte Cassino, Powstanie Warszawskie.

Porusza sprawy drażliwe – problem polskiego ogólnonarodowego pijaństwa, państwa bez stosów czy kultu jednostki, ale też Marca ‘68. 

Ludwik Stomma – etnolog, antropolog kultury, profesor Sorbony, wykładowca uniwersytecki, publicysta. Wykładał między innymi na Uniwersytecie Jagiellońskim, Uniwersytecie Warszawskim, Uniwersytecie Mikołaja Kopernika. Członek Europejskiej Akademii Nauk. Jest autorem wielu książek historycznych i zbiorów felietonów. Ważniejsze publikacje: Królów Polski przypadki, Paryskie spacery, Dzieje smaku, A jeśli było inaczej…, Polskie złudzenia narodowe, Skandale polskie, Kultura zmienną jest. Od 1981 r. mieszka we Francji.

Ludwik Stomma
Polskie złudzenia narodowe
Wydawnictwo Iskry
Premiera: 20 października 2015


VIII
POLACY ROZPIJANI, CZYLI: „UWAGA, WRÓG PODSUWA CI WÓDKĘ!”

Opuszczając Akademię Krakowską około 1550 r., żalił się Piotr Rojzjusz (naprawdę Pedro Ruiz de Moros), profesor prawa rzymskiego, w swoich Pieśniach (Carmina, pars II, w cyklu: Valedicit Cracoviaé):

„Odejdę! żegnaj burzliwy Krakowie,
Bo tutaj życie jest niczym jak piciem”.

Że nie przesadzał, upewnia nas fraszka Jana Kochanowskiego O doktorze Hiszpanie:

„»Nasz dobry doktor spać się od nas bierze,
Ani chce z nami doczekać wieczerze.«
»Dajcie mu pokój! najdziem go w pościeli,
A sami przedsię bywajmy weseli!«
»Już po wieczerzy, pódźmy do Hiszpana!«
»Ba, wierę pódźmy, ale nie bez dzbana.«
»Puszczaj, doktorze, towarzyszu miły!«
Doktor nie puścił, ale drzwi puściły.
»Jedna nie wadzi, daj ci Boże zdrowie!«
»By jeno jedna« — doktor na to powie.
Od jednej przyszło aż więc do dziewiąci,
A doktorowi mózg się we łbie mąci.
»Trudny – powiada – mój rząd z tymi pany:
Szedłem spać trzeźwo, a wstanę pijany»”.

Kim jest ów doktor Hiszpan, do którego drzwi wyłamuje pijana czeredka? Ależ to Rojzjusz właśnie! Wierzymy też święcie, że próżne były jego protesty, skoro pisał tenże Kochanowski:

„Ziemia deszcz pije, ziemię drzewa piją,
Z rzek morze, z morza wszystkie gwiazdy żyją.
Na nas nie wiem, co ludzie upatrzyli,
Dziwno im, żeśmy trochę się napili”.

O sobie zaś dodawał z rozbrajającą dezynwolturą:

„Ja inaczej nie piszę, jeno jako żyję,
Pijane moje rymy, bo i sam rad piję”.

Polskie pijaństwo XVI, Złotego Wieku było jeszcze przede wszystkim piwne, miodowe i winne. Ale oto około 1550 r. pojawiać się zaczęła w kielichach okowita vel gorzałka. Pisał przerażony Sebastian Klonowie (Roxolania, 1584):

„Nie wiem zaiste, kto w pierwszej osnowie
Ognisty napój wymyślił z gorzelnie,
Kto jest ów zbrodniarz? i jako się zowie?
By go przekleństwu oddać nieśmiertelnie.
[…]
Szatan się cieszy, że zdołał bezwładnie
Zakować rozum i uwikłać w pęta:
Jeniec upada, na ziemię się kładnie,
Istoty ludzkie leżą jak zwierzęta…”

Na nic jednak jego lamenty. Nowy trunek szybko trafiał tak pod strzechy, jak pod gonty i zyskiwał niesłychaną popularność. W XVII w. zdarzały się wprawdzie jeszcze takie pijaństwa, jak opisane przez Payena w 1660 r. w Małogoszczy (?):
„Nie potrafiłbym powiedzieć, ileśmy wypili – jeszcze dziś obawiam się, by nie upić się na samo wspomnienie. Dzbany win reńskich, francuskich, hiszpańskich i węgierskich wypróżniano metodycznie bez względu na partykularne interesy terenów, gdzie się rodziły. Mieszano je i odprowadzano do tak wspaniałej harmonii aromatu, że grzechem byłoby żalić się z tego powodu. Jednym słowem, piliśmy popuściwszy pasa, nie zwracając na nic poza bufetem uwagi…”
Był to już jednak wielkopański przeżytek. W kraju ostatecznie zapanowała gorzałka, którą też coraz częściej nazywano w swojski i banalizujący użycie sposób (woda prawie) – wódką. Wino zniknie omalże ze szlacheckich dworów, a nawet z plebanii, gdzie sprowadzone zostanie do roli płynu czysto już rytualnego.

„Patrzę, gdy ksiądz dziecię krzci i, choć po obiedzie,
Prosto z niego gorzałką jako z beczki jedzie,
A potym nieczystego wyganiając ducha,
Gorzałką go, nim chleba skosztuje, zachucha”
(Wacław Potocki, ok. 1690 r.).

Pijaństwo polskie, choć już od wieków budzące zdumienie cudzoziemców, narastało jeszcze w wieku XVIII. Oto obrazek z Pamiątek Soplicy Henryka Rzewuskiego, które jako wspaniałe świadectwo o życiu szlachty sławił Adam Mickiewicz. Jeżeli cokolwiek budzi tu wątpliwości, to tylko wino, a nie gorzałka w zapitkowej beczce wytoczonej przez Radziwiłła:
„Pierwsze zdrowie było przyszłego szczęścia państwa zaręczonych. Piliśmy także: »Niech żyją połączone domy«. A gdy do pląsów przyszło, które książę otworzył, w pierwszą wziąwszy parę pannę chorążankę, a coraz lepsza ochota nas zagrzewała, piliśmy z trzewiczka panny Agnieszki, piliśmy także z buta księcia wojewody i naprzemian szły tańce: mazurki, krakowiaki, przeplatane kielichami […]. Po obiedzie wszyscy poszliśmy na dziedziniec bernardynów, gdzie, lubo dobrze byliśmy pijani, de noviter reporta piliśmy. Już tam była mieszanina. Jaśnie wielmożni i okoliczna szlachta, magnaci i zaścianki byli brat za brat. Książę, napotkawszy jakiegoś szlachcica z obdartą czapką, zdjął mu ją, na swoją głowę włożył, a dał mu swoją, aksamitną. Na to hasło wszyscyśmy zaczęli mieniać sobie czapki, a pić, ale tak, że co momentu inną czapkę nosiliśmy. Potem książę, dobrze pijany, zaczął się rozbierać, besztając szlachtę z dobrego serca. I tak jednemu dał pas złoty, mówiąc: »Darujeć, durniu!« – drugiemu kontusz: »Na, Świnio!« – a temu szpinkę brylantową: »Trzymaj ośle!«, a innemu żupan: »Weź kpie!« – tak, że został w hajdawerach amarantowych i w koszuli, na której wisiał ogromny szkaplerz; i tak siadł na wozie, na którym była ogromna beczka, napełniona winem. On siadł na beczce, a wóz szlachta ciągnęła po ulicach Nowogródka. Wóz co kilkanaście kroków zatrzymywał się, a kto chciał, kielich lub garnek nastawiał, a książę czop od beczki odtykał i perorował…”
Poziom pijaństwa nie opadł w wieku XIX, z tym że najpierw dogonili, a potem przelicytowali szlachtę chłopi. To ludowi zawdzięczamy popularne i dzisiaj na harcerskich obozach:

„Pije Kuba do Jakuba,
Jakub do Michała;
piję ja, pijesz ty,
kompanija cała…”

albo tysięczne przyśpiewki wódczane typu:

„Opiłem się, opił,
będę baby topił,
oj, utopiłem trzysta,
jeszcze moja przyszła!”.

Tyle by było poezji. Proza jest smutniejsza. W latach czterdziestych XIX w. przeciętny mieszkaniec Polski konsumował w przeciągu roku 9,6 1 spirytusu. Jeżeli weźmiemy pod uwagę, że pomimo zniesienia przymusu propinacyjnego wieś miała w spożyciu trunków wysokoprocentowych zdecydowanie największy udział, da nam to jakiś pogląd na rozmiary plagi pijaństwa wśród chłopów.
Pisze Halina Rożenowa w pracy Produkcja wódki i sprawa pijaństwa w Królestwie Polskim 1815–1863, a potwierdza jej dane Józef Burszta:
„Pijaństwo w Królestwie osiągnęło największe nasilenie, doszła też do punktu kulminacyjnego nadprodukcja wódki i do najwyższego nasilenia konkurencja między właścicielami propinacji. Wożono teraz wódkę po prostu na granice cudzych posiadłości lub roznoszono ją po polach i drogach, gdzie sprzedawano ją pokątnie. Zdarzało się także, że w czasie zapustów właściciel wstawiał sołtysowi beczkę wódki, aby ją rozdał na kredyt chłopom […]. Cena wódki spadła do 1 grosza [miesięczny zarobek parobka wynosił około 7,8 zł, czyli 235 gr – przyp. L.S.] za kwaterkę [0,24 l]. Już nie wódkę, ale okowitę [80–85% zawartości spirytusu – przyp. L.S.] pito kwaterkami i kwartami. Powszechnym zjawiskiem było teraz szynkowanie po dworach okowity. W ten sposób konkurowano nawet z własnymi karczmami. Nie mogąc obniżyć ceny wódki z braku drobniejszej monety, w celu reklamy i zwyciężenia konkurenta zaczęto dodawać do trunków bezpłatnie obwarzanki i różne zakąski. W innych znów miejscach płacili chłopi tylko za prawo wejścia do karczmy (jak za bilet do teatru) i za opłatę ryczałtową 1,5 kopiejki [3 gr – przyp. L.S.] mogli pić i siedzieć w karczmie jak długo chcieli”.
I podsumowuje Rożenowa, cytując redaktora Encyklopedii rolnictwa i wiadomości związek z nim mających oraz członka Rady Stanu Królestwa Polskiego – Edmunda Stawiskiego:
„Gniły odarte i przesiąkłe wilgocią chaty, z niektórych sterczały smutne i puste rudery, znikły płoty, wycięto drzewa, sadki zaniedbane wyschły, we wsi widzieć tylko było półnagie dzieci, gdzieniegdzie wlokący się pług lub furkę […], reszta, jeżeli nie wypędzona na pańskie batogiem od włodarzy, piła dniem i nocą w karczmie. Baby na wyścigi szły z mężami. Huczały, rzęsisto rozsypane wszędzie karczmy, gwarem, krzykami, śpiewami lub kłótnią i bijatyką półpijanych i pijanych. Pod płotem, w rowie, lada gdzie, jak pieczarkę lub kamień, mogłeś napotkać pijanego chłopa”.
A dla ukonkretnienia, gdyż zapis Stawiskiego można rzeczywiście uznać za nazbyt literacki, fragmenty z raportu Fryderyka Goleńskiego, naczelnika powiatu wieluńskiego, w którym w ciągu jednego miesiąca roku 1844 trzynaście osób zmarło z pijaństwa:
„W oczynszowanym niedawno Turowie jeden chłop zapił się na chrzcinach, drugi spadł z wozu i rozwalił głowę o kamień […]. Piotr Spychała ze wsi Stawki gminy Masłowice raczej do pijaństwa skłonny w karczmie Psią Górką zwanej, do dóbr Czarnożyły należącej, gdzie okowita po groszy 3 kwaterka sprzedawana bywa, wypiwszy jej za gr 18 [około 1,5 l wódki – przyp. L.S.] tak dalece się upił, że zabrany na wóz w drodze życia skończył […]. We wsi Słupski, gminie Mokrsko w czasie chrzcin 5 pozbawieni przytomności. Dwóch zmarło […]. We wsi Ciemilowie na weselu u kołodzieja Żuśla 37 garncy okowity [około 240 l wódki – przyp. L.S.] spotrzebowano i w trzy dni potem dwóch mężczyzn i jedna kobieta życie zakończyły…”
Jeszcze czterdzieści lat później pisał hrabia Aleksander Ostrowski, wieloletni (1874–1890) prezes Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego:
„Umiarkowane użycie wódki jest dla ludu prostego dobroczynne […]. Jeżeli jednak użycie wódki ma dobroczynne wywrzeć wpływy, powinno być regularnym i codziennym”.
W tym samym czasie znany pozytywistyczny publicysta Stanisław Modzelewski zmartwiał się na łamach „Korespondenta Handlowego, Przemysłowego i Rolniczego”, że jeszcze „wielka część ludności krajowej wódki Fub wcale, lub ż za wielkim umiarkowaniem używa…” Były to opinie symptomatyczne, gdyż w okresie międzywojennym, dla wytłumaczenia trwającej plagi pijaństwa, rozlegały się głosy, że to „zaborcy rozpijali Polaków”. Tymczasem producentem wódki była polska szlachta i jej właśnie zależało na zwiększaniu poziomu spożycia wśród polskich chłopów. Działalność powstających coraz liczniej w XIX w. Bractw Trzeźwości i im podobnych organizacji antyalkoholowych nie znajdowała, co skądinąd zrozumiałe, poparcia wśród posiadaczy ziemskich. Opierały się one na Kościele, a także… władzach zaborczych. Rząd Królestwa wydanym 8 czerwca 1844 r. reskryptem zakazał sprzedaży okowity. Zarządzenie to potwierdzone zostało 17 lipca tegoż roku ukazem carskim, w którym maksymalną moc wódki ograniczono do 46,8% i wyznaczono minimalną jej cenę (48 kopiejek za garniec). Dopiero ta interwencja spowodowała, przejściowy zresztą, spadek produkcji trunków wysokoprocentowych. Walce z alkoholizmem poświęcony był także artykuł 17. ukazu uwłaszczeniowego z 2 marca 1864 r.
W Galicji prawo propinacji zniesione zostało, po monicie z Wiednia, uchwałą sejmu krajowego w maju 1875 r. Zręczni posłowie polscy tak jednak przeformułowali nowe prawo, że – jak zauważa Józef Burszta – jego egzekwowanie stało się de facto możliwe dopiero w 1910 r.
Temu, kto jeszcze podtrzymywałby tezę o wlewaniu przez zaborców wódki w niewinne i dziewicze gardła Polaków, dedykujemy cytat z kazania Wilhelma Raschkego, pastora w Bystrzycy nad Olzą, kazania wygłoszonego do swoich jak najbardziej słowiańskich owieczek:
„Uczymy, że mamy być poddani swierzchności i spełniać jej rozkazy, mianowicie pragniemy, by było ściśle przestrzegane rozporządzenie cesarskie zabraniające surowo dzieciom szkolnym uczęszczanie do karczmy…” (23. niedziela po Świętej Trójcy 1839 r.).
Z tym że było to oczywiście rzucanie grochem o ścianę. W następnych latach usłyszymy o rozpijaniu nieszczęsnego społeczeństwa polskiego przez okupantów niemieckich, później przez komunistów. A kto rozpija dzisiaj? Wszelkie racjonalne tłumaczenia nic tutaj nie dają.
Jak bowiem udowodnić, że podstępni czerwoni rozpijali elity narodowe, również i wówczas, kiedy wódka była na karki i jeśli ktoś nie miał dolarów, musiał aż w stadło małżeńskie wstępować dla większego przydziału? Jest i na to sposób. Jeśli nie da się wprost, zajdziemy przeciwnika od tyłu.
Na przykład Joanna Siedlecka w eseju poświęconym Stanisławowi Grochowiakowi pisze:
„Zmarł w wieku czterdziestu dwóch lat na skutek długotrwałej choroby alkoholowej. Żył krótko, choć czy rzeczywiście? Czterdziestka była wiekiem, w którym żegnało się ze światem wielu twórców, zwłaszcza poetów PRL-u, którzy też pili. Gałczyński na przykład i Mętrak żyli lat czterdzieści osiem. Iredyński – czterdzieści sześć. Józef Gielo – czterdzieści dwa. Stachura – czterdzieści dwa. Kazimierz Ratoń – czterdzieści jeden. Wojaczek – dwadzieścia osiem. Bursa – dwadzieścia pięć. Alkohol był bowiem dla poetów dojrzewających w PRL-u ucieczką w inny świat, namiastką wolności i swobody. Próbą samoobrony przed ideologiczną presją systemu”.
Nie kijem go, to pałką. W tej wersji reżym nie rozpija już wprawdzie wprost, a tylko pośrednio: zmuszając, sztucznie obniżając ceny, organizując libacje. Z punktu widzenia związków przyczynowych wychodzi wszakże na to samo. Gdyby nie reżym, Bursa, Wojaczek, Ratoń i inni chodziliby po świecie ze zdrowymi wątrobami, nie wyniszczonymi organizmami i przypuszczalnie żyliby do dzisiaj. Joanny Siedleckiej nie zastanawia, że przedwcześnie schodziło z tego świata również niepokojąco statystycznie wielu przedstawicieli np. krakowskiej bohemy przełomu XIX/XX w. Żeby powtórzyć jej wyliczankę: Lucjan Rydel żył lat czterdzieści osiem, Tadeusz Miciński – czterdzieści pięć, Jan August Kisielewski – czterdzieści dwa, Stanisław Wyspiański – trzydzieści osiem, Kazimiera Zawistowska i Edward Żeleński – trzydzieści dwa, Stanisław Kuczborski – trzydzieści, Władysław Podkowiński – dwadzieścia dziewięć. Czy alkohol był dla artystów dojrzewających w Krakowie w belle époque ucieczką w inny świat, namiastką wolności i swobody, próbą samoobrony przed ideologiczną presją CK agentów Franciszka Józefa?
Jeżeli już, to tylko jednym z wymienionych. Oto w Podróżach do piekieł wybitny etnolog Jerzy Sławomir Wasilewski pisze:
„Wódka jest przecież trunkiem diabelskim i miano to nosiła nie tylko z racji spustoszeń moralnych, jakie czyni: toć stanowi ona słowiański halucynogen, dający wizyjny kontakt z krainą duchów…”, a przez to – dodajmy – obdarzający natchnieniem. Czyż nie mówili tego wprost Stanisław Przybyszewski i Witkacy, a z wyliczonych przez Siedlecką chociażby Wojaczek? Ba, nie tylko oni, wielcy.
W zebranych w roku 1938 przez Karola Ludwika Konińskiego pamiętnikarskich tekstach chłopskich, jeden z autorów tak tłumaczy swój pociąg do karczmy:
„Wódka dla większości społeczeństwa niniejszej klasy stanowi wyższą energię życia, ideał, bez którego życie na tyle marne, jak niebo bez raju. Jakie nie byłoby życie – tak sądzę po własnym uczuciu – o ile ono dąży do punktu, w którym widzi się zbawienie, jest życiem właściwym, a właśnie jest nim wódka. Ja też lubię pić. Piłem nawet dużo, do namiętności”.
Jest to już omal metafizyczna motywacja do picia, a w każdym razie mętnometafizyczna. Mamy też jednak o wiele prostsze wytłumaczenia, jakie stanowią: wielowiekowa tradycja i spetryfikowana w niej norma społeczna.
W roku 1568 wysłannik rzymski do Rzeczypospolitej Juliusz Ruggieri raportował papieżowi Piusowi V:
„Upijanie się jest u Polaków chwalebnym zwyczajem, niewątpliwym dowodem szczerości, dobrego wychowania; przeciwnie trzeźwość, poczytywana za grubiaństwo, bywa też czasem znakiem skrytości charakteru i podstępności”.
Pisał to Ruggieri cztery i pół wieku temu! My jednak musimy samousprawiedliwiać się doraźnymi rzekomymi rozpijaczami…

 
Wesprzyj nas