Doskonałe połączenie powieści przygodowej, historycznej, fantastyki i romansu, na kanwie którego powstał popularny serial w AXN White


Kość z kościJest rok 1776. Fraser’s Ridge, farma założona przez Jamiego w Karolinie Północnej spłonęła, tak więc miejsce, które miało stać się dla Jamiego i Claire mitycznym domem i schronieniem, przestało istnieć. Jamie i Claire znowu są podróżnikami – nie tylko w czasie, ale i w przestrzeni. Udają się w podróż morską do Europy, jednak statek zostaje zajęty przez Brytyjczyków…

Jest rok 1980. Brianna mieszka z Rogerem w Lallybroch, rodzinnym majątku Fraserów w Szkocji.
Tam docierają do niej listy z przeszłości…

Diana Gabaldon – biolog, ekolog, wykładowca uniwersytecki. Oszałamiającą karierę literacką rozpoczęła przygodowo-historyczną powieścią Obca. Następne części sagi o podróżującej w czasie Claire Randall, nagradzane i tłumaczone na wiele języków, zajmowały najwyższe miejsca na listach bestsellerów całego świata. W przygotowaniu wszystkie części sagi o ponadczasowej wielkiej miłości Claire Randall i Jamiego Frasera.

Diana Gabaldon
Kość z kości
Przekład: Barbara Gadomska
Seria: Obca tom 7
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 7 października 2015

I. Jedni naprawdę umierają.

Wilmington, kolonia Karolina Północna, lipiec 1776

Głowa pirata zniknęła. William słyszał, jak grupa gapiów, stojąca obok na nabrzeżu, deliberuje, czy się jeszcze wynurzy.
– Nooo, z nim już koniec – powiedział obszarpany mieszaniec, kręcąc głową. – Jak go agator nie weźmie, weźmie woda.
– Nie – zaprotestował jakiś człowiek przybyły z głębi lądu, żując tytoń i spluwając do wody. – Ma jeszcze dzień, może dwa. Te ścięgna, co trzymają głowę, wysychają na słońcu i robią się twarde jak żelazo. Widziałem to nieraz u jeleni.
William zauważył, że pani MacKenzie zerknęła przelotnie w stronę portu i odwróciła wzrok. Pobladła, więc przesunął się lekko, by zasłonie jej widok na mężczyzn i brązowe fale – choć od kiedy zaczął się przypływ, ciała przywiązanego do pala oczywiście nie było już widać. Pal wciąż jednak wystawał nad wodę, przypominając, jaką cenę płaci się za zbrodnie. Pirata skazano na śmierć przez utopienie i kilka dni temu przywiązano na terenie zalewowym, a fakt, że jego rozpadające się szczątki wciąż wisiały przy palu, stanowił stały temat rozmów.
– Jem! – krzyknął nagle ostro pan MacKenzie, wyminął Williama i rzucił się za synem. Rudy jak matka chłopczyk oddalił się, by posłuchać rozmowy mężczyzn, teraz zaś pochylał się niebezpiecznie nad wodą, trzymając się pachołka cumowniczego i próbując wypatrzyć martwego pirata.
Pan MacKenzie złapał chłopca za kołnierz, odciągnął od brzegu i uniósł w ramionach, choć mały walczył i wyrywał się z powrotem ku bagnistemu portowi.
– Chcę zobaczyć, jak agator je pirata, tatusiu!
Gapie roześmieli się. Nawet MacKenzie uśmiechnął się mimowolnie, ale na widok wyrazu twarzy żony natychmiast spoważniał. W jednej chwili znalazł się u jej boku i podtrzymał ją za łokieć.
– Chyba musimy już iść – powiedział, przekładając synka na drugie ramię, by łatwiej podtrzymać żonę. Była wyraźnie zdenerwowana. – Porucznik Ransom… to znaczy lord Ellesmere – poprawił się z przepraszającym uśmiechem – z pewnością ma inne zajęcia.
Była to prawda. William był umówiony na kolację z ojcem. Ojciec jednak wyznaczył na miejsce spotkania tawernę tuż po drugiej stronie nabrzeża, więc nie groziło im, że się rozminą. William nalegał zatem, by jeszcze zostali, ponieważ polubił ich towarzystwo – szczególnie towarzystwo pani MacKenzie. Ona jednak uśmiechnęła się z żalem, chociaż kolory zaczęły jej już wracać na twarz, i pogłaskała okrytą kapturkiem główkę niemowlęcia, które trzymała w ramionach.
– Nie, naprawdę musimy już iść. – Spojrzała na syna, który wciąż usiłował wyrwać się ojcu, i William zauważył, że przemknęła wzrokiem po porcie ze sterczącym nad wodą palem. Odwróciła się jednak i utkwiła oczy w twarzy Williama. – Maleńka zaraz się obudzi i będzie chciała jeść. Bardzo miło było pana spotkać, żałuję, że nie możemy porozmawiać dłużej.
Powiedziała to bardzo szczerze i dotknęła lekko jego ramienia. Poczuł miły dreszcz.
Gapie prowadzili teraz zakłady, czy pirat się jeszcze pojawi, choć na pierwszy rzut żaden z nich nie miał ani grosza.
– Dwa do jednego, będzie tam ciągle, kiedy zacznie się odpływ.
– Pięć do jednego, że ciało będzie, ale bez głowy. Nieważne, co ty tam mówisz o tych ścięgnach, Lem, gdy przyszedł przypływ, jego głowa wisiała już na nitce. Następny na pewno ją zabierze.
Mając nadzieję zagłuszyć tę wymianę zdań, William rozpoczął skomplikowane pożegnanie, posuwając się nawet do ucałowania dłoni pani MacKenzie zgodnie z najlepszymi dworskimi manierami, a także pocałował rączkę niemowlęcia, na co wszyscy się roześmieli. Pan MacKenzie rzucił mu dość dziwne spojrzenie, ale nie był chyba urażony. Uścisnął mu dłoń na modłę republikańską i przeciągnął żart, stawiając na ziemi syna i skłaniając go, by również uścisnął dłoń Williamowi.
– Zabił pan kogoś? – zapytał chłopiec z zainteresowaniem na widok mundurowej szpady Williama.
– Jeszcze nie – odrzekł William, uśmiechając się.
– Mój dziadek zabił mnóstwo ludzi.
– Jemmy! – upomnieli go oboje rodzice równocześnie.
Chłopczyk energicznie wzruszył ramionami.
– Ale to prawda.
– Z pewnością twój dziadek to dzielny mężczyzna i krew mu niestraszna – zapewnił go poważnie William. – Król zawsze potrzebuje takich ludzi.
– Mój dziadek mówi, że król może go pocałować w dupę – stwierdził chłopiec rzeczowo.
– Jemmy!
Pan MacKenzie zakrył dłonią usta gadatliwego potomka.
– Dobrze wiesz, że dziadek niczego takiego nie powiedział – oburzyła się pani MacKenzie. Chłopczyk pokiwał głową potwierdzająco, a ojciec cofnął dłoń.
– Nie, ale babcia powiedziała.
– No, to już bardziej prawdopodobne – mruknął pan MacKenzie, starając się nie roześmiać – ale i tak nie mówimy takich rzeczy żołnierzom. Oni pracują dla króla.
– Aha. – Jemmy najwyraźniej tracił już zainteresowanie. – Czy teraz zaczyna się odpływ? – zapytał z nadzieją w głosie, jeszcze raz wykręcając głowę ku portowi.
– Nie – zaprzeczył zdecydowanie pan MacKenzie. – Dopiero za wiele godzin. Będziesz już w łóżku.
Pani MacKenzie uśmiechnęła się przepraszająco do Williama, rumieniąc się uroczo zawstydzona. Rodzina oddaliła się z pewnym pośpiechem, William zaś został, na pół rozbawiony, na pół zażenowany.
– Hej, Ransom!
Odwrócił się na dźwięk swego nazwiska i zobaczył Harry’ego Dobsona i Colina Osborna, dwóch podporuczników z jego pułku, którzy najwyraźniej umknęli od obowiązków w chęci zakosztowania rozkoszy Wilmington -jakiekolwiek by one były.
– Z kim rozmawiałeś? – Dobson z zainteresowaniem patrzył za oddalającą się grupą.
– Z panem i panią MacKenzie. Przyjaciółmi mego ojca.
– Ach, mężatka. – Dobson wciągnął policzki, nie spuszczając wzroku z Brianny. – Cóż, będzie nieco trudniej, jak sądzę, ale czymże byłoby życie bez wyzwań?
– Wyzwań? – William spojrzał kpiąco na swego drobnego towarzysza. -Zwracam ci uwagę, że jej mąż jest mniej więcej trzy razy taki jak ty.
Osborn roześmiał się, czerwieniejąc na twarzy.
– A ona jest dwa razy taka jak on. Rozgniotłaby cię, Dobby.
– Dlaczego uważasz, że chcę być na dole? – spytał z godnością Dobson. Osborn zaniósł się śmiechem.
– Ty masz jakąś obsesję na punkcie olbrzymek – zauważył William. Popatrzył za rodzinną grupą, która już znikała z pola widzenia na końcu ulicy. -Ta kobieta jest niemal tak wysoka jak ja.
– No tak, wcieraj sól w tę ranę, wcieraj.
Osborn, który był wyższy niż mierzący metr pięćdziesiąt Dobson, ale jednak dobrą głowę niższy od Williama, żartobliwie próbował kopnąć go w kolano. William uchylił się i szturchnął Osborna, który pochylił się i popchnął go na Dobsona.
– Panowie! – Groźny głos sierżanta Cuttera z cockneyowskim akcentem sprawił, że natychmiast się wyprostowali. Mieli wyższe szarże niż sierżant, ale żaden z nich nie odważyłby się czegoś na ten temat powiedzieć. Cały pułk bał się sierżanta Cuttera – starszego niż sam pułk, wzrostu mniej więcej Dobsona, ale w drobniutkim ciele skrywającego wściekłość potężnego wulkanu tuż przed wybuchem.
– Sierżancie. – Najstarszy z tej grupy porucznik William Ransom, earl Ellesmere, wyprostował się, wciskając podbródek w plastron. Osborn i Dobson pospiesznie poszli w jego ślady, trzaskając obcasami.
Cutter przespacerował się przed nimi tam i z powrotem jak czający się gepard. William pomyślał, że niemal da się wyczuć zamiatający na boki ogon i łakome oblizywanie zębów. Czekanie na atak było gorsze niż ugryzienie w tyłek.
– A gdzie wasi żołnierze? – warknął Cutter. – Panowie?
Osborn i Dobson zaczęli się pospiesznie usprawiedliwiać, natomiast porucznik Ransom tym razem był czysty jak łza.
– Moi ludzie strzegą pałacu gubernatora pod dowództwem porucznika Colsona. Otrzymałem przepustkę, sierżancie, by zjeść kolację z ojcem – powiedział z szacunkiem. – Udzielił mi jej sir Peter.
Z sir Peterem Packerem trzeba było się liczyć, więc Cutter zaniechał ataku, ale ku zaskoczeniu Williama to nie nazwisko sir Petera wywołało tę reakcję.
– Pański ojciec? – Sierżant zmrużył oczy. – Czyli lord John Grey, prawda?
– Hmm, tak – odpowiedział ostrożnie William. – Czy pan go zna?
Zanim Cutter zdołał odpowiedzieć, otwarły się drzwi pobliskiej tawerny i pojawił się w nich ojciec Williama. William uśmiechnął się z radością, że ojciec tak dobrze wyczuł moment, natychmiast jednak spoważniał, bo sierżant wlepił w niego stalowe spojrzenie.
– Niech pan się do mnie nie szczerzy jak włochata małpa – zaczął sierżant niebezpiecznym tonem, ale lord John przerwał mu, klepiąc poufale po ramieniu. Żaden z trzech młodych poruczników nie odważyłby się na to za żadne pieniądze.
– Cutter – powiedział lord John, uśmiechając się ciepło. – Tak też myślałem, słysząc te słodkie tony. Powiedziałem sobie: niech mnie diabli, jeśli to nie sierżant Aloysius Cutter. Nie ma na świecie drugiego takiego człowieka: brzmi jak buldog, który połknął kota i przeżył to doświadczenie, żeby o nim opowiedzieć.
– Aloysius – bezgłośnie powiedział Dobson do Williama, ten jednak tylko chrząknął w odpowiedzi, nie mogąc nawet wzruszyć ramionami, ponieważ ojciec skupił teraz uwagę na nim.
– Williamie – powiedział, witając go skinieniem głowy – ależ jesteś punktualny. Przepraszam, że się spóźniłem. Zatrzymano mnie. – Zanim William zdążył cokolwiek powiedzieć lub przedstawić pozostałych, lord John zagłębił się we wspominki z sierżantem Cutterem o dawnych wspaniałych czasach na równinie Abrahama z generałem Wolfe’em.
Dzięki temu trzej młodzi oficerowie odprężyli się, a dla Dobsona oznaczało to powrót do poprzedniego wątku.
– Powiedziałeś, że ta ruda laleczka to przyjaciółka twojego ojca? – szepnął do Williama. – Dowiedz się od niego, gdzie się zatrzymała, co?
– Idiota – syknął Osborn. – Nie jest nawet ładna, ma taki długi nos jak… jak Willie.
– Mój wzrok nie sięgnął jej twarzy – parsknął Dobson – ale wprost na poziomie oczu miałem jej cycki, a te…
– Dupek!
– Ciii – Osborn przydeptał Dobsonowi stopę, by zamilkł, bo lord John zwrócił się ku młodym ludziom.
– Czy przedstawisz mi swoich przyjaciół, Williamie? – spytał uprzejmie. William uczynił to, spłoniony, bo jak dobrze wiedział, mimo służby w artylerii jego ojciec miał znakomity słuch. Osborn i Dobson ukłonili się, najwyraźniej pełni nabożnego podziwu. Nie zdawali sobie sprawy, kim jest ojciec Williama; ten zaś był równocześnie dumny, że zrobiło to na nich wrażenie, i nieco zdenerwowany, że odkryli tożsamość lorda Johna. Przed jutrzejszą kolacją rozejdzie się to już po całym pułku. Oczywiście sir Peter wiedział już wcześniej, ale… Przywołał się do porządku, zdając sobie sprawę, że ojciec żegna się z młodymi porucznikami; odwzajemnił salut sierżanta Cuttera po-spiesznie, ale jak należy, po czym ruszył za ojcem, zostawiając Dobby’ego i Osborna swojemu losowi.
– Widziałem, że rozmawiałeś z państwem MacKenzie – odezwał się od niechcenia lord John. – Mam nadzieję, że u nich wszystko w porządku. -Rzucił spojrzenie wzdłuż nabrzeża, ale Brianna i Roger już dawno zniknęli z pola widzenia.
– Tak mi się wydaje – powiedział Willie. Nie zamierzał pytać, gdzie się zatrzymali, ale wciąż był pod wrażeniem tej młodej kobiety. Nie potrafił powiedzieć, czy jest ładna, czy nie, zapamiętał jednak jej oczy, cudownie głębokie i niebieskie, z długimi, rudymi rzęsami, utkwione w nim z pochlebiającą mu intensywnością, która rozgrzewała serce. Groteskowo wysoka oczywiście, ale… O czym on myśli? Ta kobieta była mężatką, miała dzieci, a jeszcze do tego była ruda.
– Czy… hmm, papa zna ich od dawna? – spytał z myślą o zdumiewająco przewrotnych poglądach politycznych najwyraźniej cechujących tę rodzinę.
– Tak, dość długo. Jest córką jednego z moich najdawniejszych przyjaciół, pana Jamesa Frasera. Pamiętasz go może?
William zmarszczył brwi, nie mogąc przypomnieć sobie nazwiska. Jego ojciec miał tysiące przyjaciół, jak mógłby…
– Och! – wykrzyknął nagle. – To nie angielski przyjaciel. Czy to nie pana Frasera odwiedziliśmy w górach, wtedy gdy papa zachorował na odrę?
Zrobiło mu się trochę niedobrze, gdy przypomniał sobie ten straszny czas. Podróżował przez góry głęboko nieszczęśliwy, jego matka zmarła zaledwie miesiąc wcześniej. Lord John zachorował na odrę i William był pewien, że także i on umrze, zostawiając go samego gdzieś w dziczy. Jego głowę bez reszty wypełniały strach i żałoba, zapamiętał więc z tych odwiedzin tylko niejasne obrazy. Miał wrażenie, że pan Fraser zabrał go na ryby i że był dla niego miły.
– Tak – potwierdził ojciec, uśmiechając się lekko. – Jestem wzruszony, Willie. Myślałbym raczej, że będziesz pamiętać tę wizytę bardziej ze względu na swoje własne nieszczęsne przygody.
– Nieszczęsne? – Nagle przypomniał sobie, a za przypomnieniem przyszła fala gorąca; oblał się warem, wyczuwalnym nawet w wilgotnym letnim powietrzu. – Wielkie dzięki. Udało mi się wyrzucić to z pamięci, póki papa o tym nie wspomniał.
Jego ojciec śmiał się, nie próbując nawet tego ukryć. Wprost skręcał się ze śmiechu.
– Przepraszam, Willie. – Lord John łapał powietrze i wycierał oczy rogiem chusteczki. – Nic na to nie poradzę. To było najbardziej… najbardziej… Och, Boże, nigdy nie zapomnę, jak wyglądałeś, gdy wyciągnęliśmy cię z tej latryny.
– Papa wie, że to był wypadek – stwierdził sztywno William. Na wspomnienie upokorzenia paliły go policzki. Dobrze, że córki Frasera wówczas tam nie było, nie była więc świadkiem jego upokorzenia.
– Tak, oczywiście, ale… – Lord John przycisnął do ust chustkę, a ramiona wciąż mu drżały.
– Proszę, niech papa sobie nie żałuje – powiedział chłodno William. -A gdzie my właściwie, do diabła, idziemy?
Dotarli już do końca nabrzeża, ale lord John, wciąż parskając jak delfin, parł dalej. Skręcili w jedną ze spokojnych, obrzeżonych drzewami uliczek, odległych od tawern i karczm otaczających port.
– Wieczerzamy z niejakim kapitanem Richardsonem – wyjaśnił ojciec, opanowując się z wyraźnym trudem. Odkaszlnął, wydmuchał nos i wsunął chustkę na powrót do kieszeni. – W domu niejakiego pana Bella.
Dom pana Bella był pomalowany na biało, wyglądał czysto i dostatnio, ale bez ostentacji. To samo można było powiedzieć o kapitanie Richardsonie. Był w średnim wieku, z dobrze obciętymi włosami i w dobrze uszytym ubraniu, ale pozbawionym wyraźnego stylu. Twarz miał taką, że po dwóch minutach trudno byłoby go rozpoznać w tłumie.
Znacznie silniejsze wrażenie wywierały dwie panny Bell, szczególnie młodsza, Miriam, o złotoblond kosmykach wysuwających się spod czepka. Przez całą kolację nie spuszczała z Williama dużych okrągłych oczu. Siedziała zbyt daleko, by mógł z nią rozmawiać, uznał jednak, że wystarczy mową oczu dać jej znać, że zainteresowanie jest odwzajemnione, a jeśli później pojawi się szansa na bardziej osobisty kontakt… Uśmiech i skromne opuszczenie rzęs koloru miodu, a następnie szybkie zerknięcie ku otwartym drzwiom prowadzącym na boczny ganek wystarczyło. Odpowiedział uśmiechem.
– Jak sądzisz, Williamie? – odezwał się jego ojciec, na tyle głośno, by William zrozumiał, iż pytanie zostało zadane po raz drugi.
– Och, słucham? Hmm, co myślę? – spytał, bo ostatecznie był to ojciec, a nie dowódca. Ojciec rzucił mu wymowne spojrzenie – choć nie tak wymowne, jakie by rzucił, gdyby nie byli w towarzystwie – ale cierpliwie powtórzył.
– Pan Bell pytał, czy sir Peter zamierza długo zostać w Wilmington.
Pan Bell, siedzący u szczytu stołu, pochylił uprzejmie głowę, ale William zauważył, że ostro spojrzał na Miriam. Może lepiej pojawić się tu jutro, gdy pan Bell opuści dom, by pójść do pracy.
– Och, wydaje mi się, że nie zostaniemy tu długo, sir – odrzekł z szacunkiem, zwracając się do pana Bella. – O ile rozumiem, główny problem powstał w głębi kraju, więc zapewne bez zwłoki udamy się tam, by zaprowadzić spokój.
Gospodarz wyglądał na zadowolonego, choć William dostrzegł kącikiem oka, że Miriam wdzięcznie wydęła wargi, słysząc o jego rychłym wyjeździe.
– To dobrze, dobrze – powiedział jowialnie pan Bell. – Niewątpliwie dołączą do was setki lojalistów.
– Niewątpliwie, sir – mruknął William, nabierając łyżkę zupy.
Nie sądził, by pan Bell znalazł się wśród ochotników. Nie wyglądał na takiego, co by lubił długie marsze; zresztą pomoc wielu niewyszkolonych, uzbrojonych w łopaty prowincjuszy i tak nie byłaby szczególnie przydatna; nie mógł jednak tego powiedzieć.
Usiłując zobaczyć Miriam, nie patrząc na nią wprost, William dostrzegł wymianę spojrzeń między ojcem a kapitanem Richardsonem i po raz pierwszy zaczął się zastanawiać nad zgromadzonym towarzystwem. Ojciec wyraźnie powiedział, że wieczerzają z kapitanem Richardsonem, co oznaczało, że celem tego wieczoru było spotkanie z kapitanem. Dlaczego?
W tej chwili pochwycił spojrzenie panny Lillian Bell, która siedziała naprzeciwko niego, obok lorda Johna, i przestał myśleć o kapitanie Richardso-nie. Zauważył, że ma ciemne oczy, jest wyższa i szczuplejsza niż siostra, ale całkiem ładna.
Niemniej jednak, gdy pani Bell i jej córki wstały, a panowie po kolacji wyszli na ganek, William bez zdziwienia stwierdził, że stoi na jednym jego końcu z kapitanem Richardsonem, podczas gdy na drugim końcu ojciec wciąga pana Bella w ożywioną dyskusję o cenach smoły. Ojciec potrafił rozmawiać o wszystkim ze wszystkimi.
– Chciałem panu złożyć pewną propozycję, poruczniku – powiedział Richardson po wymianie zwykłych grzeczności.
– Słucham, sir – odrzekł William z szacunkiem.

 
Wesprzyj nas