Przenikliwa i wartko napisana powieść. Czytając ją lepiej zaopatrzcie się w pudełko lodów, możecie ich bardzo potrzebować.


W roku 1913 Malka Treynovsky, jeszcze jako dziecko ucieka z rodziną z Rosji do Nowego Jorku. Zaraz po przyjeździe ulega wypadkowi i zostaje porzucona na ulicy. Przygarnia ją włoska rodzina sprzedawców lodów, od której uczy się fachu. Musi ciężko pracować i udaje jej się przetrwać tylko dzięki sprytowi i pomysłowości.

Kiedy dorasta zakochuje się w niepiśmiennym radykale Albercie – wsiadają razem do furgonetki z lodami i wyruszają w podróż po Ameryce. Powoli dziewczyna staje się Lillian Dunkle, nieugiętą bizneswoman stojąca na czele lodowej fortuny.

Jej droga do wielkich pieniędzy i sławy jest nieodłącznie spleciona z dziejami Ameryki. Śledząc jej losy stajemy się świadkami prohibicji, drugiej wojny światowej czy czasów disco.

Susan Jane Gilman to autorka bestsellerów takich jak Hipocryte in a Pouffy White Dress, Kiss My Tiara i Undress Me in the Temple of Heaven. Występuje w NPR i pisuje dla takich gazet, jak „New York Times”, „Los Angeles Times” i „Ms.”. Uzyskała stopień magistra w dziedzinie kreatywnego pisania na Uniwersytecie Michigan, laureatka wielu nagród literackich. Żyje, podróżując między Genewą i rodzinnym Nowym Jorkiem.

Susan Jane Gilman
Królowa lodów z Orchard Street
Przekład: Berenika Janczarska
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 18 listopada 2015


CZĘŚĆ I

Rozdział 1

Mieszkaliśmy w Ameryce zaledwie trzy miesiące, gdy stratował mnie koń. Nie wiem, ile dokładnie miałam lat. Sześć? W tamtych czasach nie prowadzono rejestru urodzeń. Pamiętam tylko, że biegłam Hester Street, szukając taty. Ponad głową miałam wyblakłe niebo ograniczone dachami i drabinami ewakuacyjnymi z żelaza. Gołębie zataczały kręgi, uliczni handlarze nawoływali, kurczaki skrzeczały; słychać było dziwne, niepewne zawodzenie katarynki. Wokół wózków z towarem wirowały wielkie tumany kurzu, poruszając szyldami niczym flagą. Usłyszałam stukot, a potem runęłam na ziemię. Na ułamek sekundy przemknęło mi przed oczami kopyto, potem poczułam rozżarzone do białości ostrze bólu. A potem nic.
Koń, który mnie stratował, ciągnął wózek z lodami za pensa. Cóż za wyrafinowana ironia losu, prawda? Gdybym została okaleczona przez handlarza starymi szmatami albo sprzedawcę węgla, nigdy nie zostałabym Lillian Dunkle, tą, która zna dzisiaj świat. Na pewno w ogóle nie byłabym legendą. Wszyscy jednak uważają, że powodzenie zawdzięczam wyłącznie mężowi. Och, jakże media nienawidzą swoich bożyszcz. Jakże nam zazdroszczą! To okropne zdjęcie, które teraz pokazują – to na którym wyglądam jak Joan Crawford podczas lewatywy – jest na to wystarczającym dowodem.
Jakże skorzy do wydawania wyroków!
Ale posłuchajcie tylko, moi milusińcy: Leśny Czar, z płatkami czekolady, tęczową posypką, M&M’sami albo z dodatkiem posiekanych orzeszków; popisowe nowatorskie ciasto Nilla Rilla, w kształcie naszej firmowej małpki, w polewie z wiórek kokosowych i z warstwą ukrytej ciasteczkowej kruszonki – na początku sprzedawaliśmy je na urodziny i na dzień ojca, ale czy zdajecie sobie sprawę, ilu z was zamówiło różne jego warianty na śluby? Zrobiliśmy kiedyś ciasto na przyjęcie w Syosset, dla dwustu piętnastu osób. Trafilibyśmy do księgi rekordów Guinessa, gdyby Bert nie zapomniał wziąć cholernego aparatu.
Wieża Posypek, Miętowy Everest, Krówkowy Szczeniaczek. Wszystkie – w s z y s t k i e, miliony sprzedane każdego roku – były moimi wynalazkami, moimi pomysłami. W czasach prosperity mieliśmy trzysta dwa sklepy, rozsiane po całym kraju. Zrewolucjonizowaliśmy produkcję, franczyzę, sprzedaż. Myślicie, że to wszystko stało się przez przypadek?
Sam prezydent Dwight D. Eisenhower nazwał mnie kiedyś „Królową lodów”. Zachowałam nawet fotografię z jego autografem, na której (razem z mamie, oczywiście, w sznurach pereł i z zepsutymi zębami) stoimy w Rose Garden, trzymając się za ręce. Mam na sobie mój pierwszy w życiu kostium od Chanel, zbliżony kolorystycznie do lodów truskawkowych (a było to całe lata przed Jackie Kennedy, żeby była jasność!). Dziś mam kolekcję co najmniej trzech tuzinów grawerowanych tabliczek, pucharów, wstęg. Misę z rżniętego szkła. Okropną cynowo–ołowianą pamiątkową popielniczkę – niczego bardziej nie pragnę niż ją komuś oddać, ale, na litość boską, komu można wcisnąć coś, na czym wygrawerowano twoje imię zaraz obok „Dziecięcego Stowarzyszenia na Rzecz Badań nad Cukrzycą”. A do tego cała ściana dyplomów – od Izby Handlowej Północnej Karoliny. Od American Dairy Association. Od Dow Chemical. Nawet od Instytut Maharisziego Mahesza Jogiego w Ryszikeśu. Najwyraźniej jogini też lubią lody. Kto by pomyślał.
Jednak gdy dziś pada moje nazwisko, wszyscy myślą o tych podłych nagłówkach. Jeden incydent na żywo w telewizji. Oskarżenia o miganie się od podatków i aresztowanie – że bezprawne nie muszę chyba dodawać. Mało zabawne dowcipy o Johnnym Carsonie, tej ofermie. Chcecie się pośmiać/Proszę bardzo. Do usług.
Jeszcze wczoraj mój wnuk poinformował mnie, że moje nazwisko jest jedną z odpowiedzi w najnowszym wydaniu „Trivial Pursuit” „Wow, babciu, ale ekstra”, mówi. Pożyjesz wystarczająco długo, a nic cię już nie zdziwi. Przecież urządzono polowanie na czarownice. WPIX to tylko lokalna telewizja, na miłość boską. I byliśmy na antenie o 7.00 rano w niedzielę – w niedzielę! Może rzeczywiście wypiłam wcześniej kilka drinków. Tylko, dziubaski wy moje, sami spróbujcie prowadzić program dla dzieci przez trzynaście cholernych lat.
Ale hola, za bardzo wybiegam naprzód.

Pozwólcie, że cofnę się od początku, do czasów, gdy nie parkowano ciężarówek z satelitami w poprzek ulicy, tarasując mi wjazd do domu. Do czasów sprzed naszej kampanii „Niedziela w Sobotę”, sprzed Mocktail Milkshakes i „Spreckles the Clown”. Zacznę od skwarnego Lower East Side na Manhattanie, od handlarza z wózkiem ciągniętym przez konia – otyły, spocony mężczyzna. Salvatore Dinello. Jego nazwisko widniało wymalowane za pomocą szablonu na boku wózka, łuszczącą się czerwoną i złotą farbą. „Lody Dinello”. Był to ostatni przedstawiciel tego wymarłego gatunku, mówię poważnie. W tamtym czasie większość handlarzy pracowała już dla hurtowników. Pan Dinello nosił opadającą na bok czapę i płócienny fartuch. Zamiast wrzeszczeć jak inni domokrążcy, śpiewał „Lo–dy, Lo–dy”. Jak jakąś arię. Brzmiało to wspaniale. Słyszałam jego baryton przez całą Hester Street, mimo całego jej niewiarygodnego zgiełku.
Lody pana Dinello były cytrynowe, czasem czereśniowe. Miały konsystencję śniegu. Pewnego razu, zamiast obiadu kupiłam nam z Florą po porcji. Spałaszowałyśmy je w oka mgnieniu – czereśniowe, pamiętam – i usta zabarwiły nam się na upiorną czerwień. Lody były przepyszne. Zupełnie nierealne. Ale zaraz potem ogarnęło nas straszne poczucie winy! Za te dwa centy miałyśmy kupić ziemniaki. Od tamtej pory starałam się trzymać od Lodów Dinello z daleka.
Jednak za każdym razem gdy szłyśmy Hester Street, z wytęsknieniem patrzyłam, jak pan Dinello nakłada mały połyskujący kopczyk do tycich szklanych filiżanek. Klient wylizywał ją do czysta, po czym zwracał sprzedawcy, który obmywał ją w wiadrze zawieszonym z tyłu wózka. Używał tej samej filiżanki dla wszystkich. Takie to były czasy. Wysiadając ze statku, nasza rodzina nie miała grosza przy duszy. Ale kto wtedy miał? Historie tych, którzy przyjechali do Ameryki z forsą, nie są ciekawe. Więc twój najstarszy brat, Lord Taki a Taki, odziedziczył majątek, a ty biedactwo, musiałeś sam się dorabiać w Nowym Jorku? No proszę. Nie zawracajcie mi tym głowy.
Przed wypadkiem mieszkaliśmy w kamienicy na Orchard Street, na czwartym piętrze, z tyłu budynku. Płaciliśmy krawcowi o nazwisku Lefkowitz dwa dolary tygodniowo, by pozwolił nam nocować w swoim salonie. Mama wzięła z sofy poduszki i rozłożyła je na dwóch skrzypiących drewnianych paletach. W ciągu dnia pracowała dla pana Lefkowitza w salonie, wraz z dwoma innymi kobietami, wycinając kroje ubrań w obłoku unoszących się w powietrzu kłaczków.
Tata, o ile nie przepadał gdzieś na mieście, także pracował dla pana Lefkowitza. Prasował koszule ciężkim żelazkiem podgrzewanym na kuchennym piecu. Gdy rozgrzany metal zasyczał na tkaninie, rozchodził się zapach palonej wanilii. Uwielbiałam go. Wiele lat później próbowałam go odtworzyć w naszym laboratorium.
Rodzice pracowali w odległości dwóch metrów od siebie.
A mimo to ze sobą nie rozmawiali.
Prawda jest taka, że nigdy nie zamierzali wyemigrować do Ameryki.

W nocy, w której opuściliśmy Wiśniew, naszą wioskę, mama zaszyła mi w podszewce płaszcza dwieście rubli. Część tej sumy sama zaoszczędziła, a resztę dostała od brata, wujka Hyrama, mieszkającego w Afryce Południowej. Mała sekretna kieszonka, którą wszyła tuż pod pachą. Dwa razy ukłuła się igłą, tak bardzo trzęsły się jej ręce. Zbyt wiele słyszeliśmy historii o rodzinach podróżujących wozami, które obrabowano i porzucono przy drodze, na pastwę Kozakom.
Tydzień przed wyjazdem mama przestała nas kąpać, mnie i moje siostry, żebyśmy nie wyglądały zbyt nęcąco. Mój szary płaszczyk z gotowanej wełny najpierw należał do Belli, potem do Rosy, a potem do Flory. (Tylko Samuel, gdy żył, dostawał nowe ubrania). Wełna była tak cienka, że z płaszczem to niewiele miało wspólnego. „Kto zwróci uwagę na takie łachmany? – rozumowała mama. „Komu przyjdzie do głowy przeszukać chuderlawego szkraba w takim punim?”.
Byłam maskotką całej rodziny, najmłodszym dzieckiem w całym sztetl. Urodziłam się już po tym, jak bandy się wycofały, po tym jak zabito deskami splądrowane domy, po tym jak sprzątnięto odłamki potłuczonych szyb, a z podłóg zmyto za pomocą octu plamy krwi. Podczas gdy wszyscy pozostali snuli się po Wiśniewie jak w malignie, przerywałam swym szczebiotem ciszę jak tylko wesołe, niczego nieświadome dziecko to potrafi.
Odstawiałam piruety, piszczałam i śmiałam się, zapominając zakrywać przy tym usta dłonią, jak kazała mi mama. Bawiąc się na podwórku, śpiewałam sobie nieskładne piosenki, które sama wymyślałam. Dźwięki wydostawały się z moich ust niczym bąbelki powietrza z wody: „Żaba w studni” i „Uwielbiam kurczaki” to dwie, które zostały mi w pamięci. Śpiewnie było dla mnie czymś odruchowym. Po prostu. Tak jak bujanie nogami, gdy się siedzi na stołku.
I, bardzo proszę, możecie mnie o to zaskarżyć: byłam ciekawska.
– Mamo, dlaczego nasza stodoła spłonęła? – pytałam bez drżenia w głosie. – Dlaczego Sol nie ma ręki? Dlaczego Etta nie ma rodziców?
Mama była piersiastą kobietą o wyniszczonej, jastrzębiej twarzy, przedwcześnie posiwiałą.
– To przez ciebie – mawiała, rozczesując pasmo po paśmie.
Dłonie miała ogromne i kościste. Ugniatały ciasto na kreplach i wyrywały zakrwawione pierze z zesztywniałych kurczaków. Przynosiły wiadra wody ze studni i szorowały: najpierw moje siostry, potem mnie, potem nasze ubrania, potem pościel, w każde piątkowe popołudnie doprowadzając nas do stanu bezwzględnej czystości.
W ciągu sekundy ręce te dały mi takiego kuksańca, jak jeszcze nigdy dotąd. Wkrótce okazało się, że ilekroć otworzę buzię, dostaję fangę w ucho albo dźgnięcie w plecy i słyszę „Mówiłam, przestań, Malka” albo „Nie bądź taka wisenheimer, Malka”. Albo po prostu: „Ejże”. W piątki w synagodze mama marszczyła brwi spoglądając na inne kobiety. „Buzia na kłódkę” – cedziła słowa, idąc w moim kierunku. „Przyniesie to nam tylko kłopoty.”

Z podróży przez Rosję pamiętam niewiele poza tym, że leżałam na wozie pod stosem kapusty. Mama opatuliła mnie w smutny wełniany płaszczyk, jakby był co najmniej zbroją.
– Bubełe, jak ktoś położy łapę na twojej kieszeni, dobądź z siebie taki geschrei, jakiego jeszcze świat nie słyszał. Nie pozwól nikomu zbliżyć się do płaszcza, nawet tacie, rozumiesz?
Potwierdziłam skinieniem głowy. Mama rzadko nazywała mnie „bubełe”. Poczułam się jak ktoś bardzo wyjątkowy, ale chwilę później, gdy skończyła układać mój kołnierzyk, zmarszczyła czoło.
– Z taką twarzą nigdy nie znajdziesz męża – stwierdziła. – Ale możesz przynajmniej zrobić z tej dużej jadaczki jakiś użytek.
W punktach kontrolnych jacyś mężczyźni z latarkami wściekłym szeptem wydawali nam polecania. Ponieważ wyobrażałam sobie, że bandyci i kozacy czyhają za każdym zakrętem, by wypełznąć z lasu, przez cały dzień przyciskałam do ciała płaszcz, a w głowie obmyślałam taki geschrei, jakiego jeszcze świat nie słyszał. Ale prawda jest taka, że z całym tym szczupłym dobytkiem mojej rodziny zatkniętym pod pachą, nie miałam odwagi ani śpiewać, ani nucić ani nawet głośniej się odezwać.
W Hamburgu, do którego dotarliśmy wiele dni, a może i tygodni później, koczowaliśmy na ławkach w ośrodku imigracyjnym w Hilfsverein. Mam mgliste wspomnienia noclegowni, jej niekończących się ponurych korytarzy. Zawieszenie w chaosie. Niepokój. Ach, i jeszcze ludzki smród! Wszyscy zachowywali się jak żebracy i tak ich też traktowano. Powiem wam jedno: w Vermont łaskawiej się dzisiaj obchodzi z krowami. Lepiej, żebym o tym nie zaczynała.
Pewnego popołudnia ojciec wrócił na ławkę z kartką z licznymi pieczątkami.
– Chodź – powiedziała mama.
Zaprowadziła mnie do wychodka i zamknęła drzwi na zasuwkę. Odór był nie do zniesienia.
– Wyjmij ręce.
Zdjęła ze mnie mój drapiący zakurzony płaszcz i go obszukała. Rubli nie ma! Ktoś je ukradł, gdy spałam! Ale mama sięgnęła głębiej pod podszewkę i w końcu wyjęła zawilgocone, pogniecione banknoty. Przeliczyła je, potem jeszcze raz, i odetchnęłam z dumą.
– Co znowu? – rzuciła mi szybkie spojrzenie. – Uważasz, że powinnam skakać z radości, bo słońce wzeszło jak co dzień?
Otworzyła drzwi i poszła w kierunku podwórka. Słychać było śmiech pozostałych dzieci.
– Idź – powiedziała. – Możesz teraz robić, co ci się żywnie podoba.
Nasz plan polegał na tym, by popłynąć do Cape Town. Wujek Hyram, razem z kilkoma kuzynami z Wilna, prowadził w Transvaal sklep z kawą i papierosami. Wyglądało na to, że ten wujek Hyram to bardzo religijny człowiek. Przed pogromami uczył się na rabbiego. Nigdy go nie poznałam, ale Bella opowiadała, że pachniał gotowaną cebulą, a Rose, że w lewym oku miał tik, przez który wydawało się, jakby wujek cały czas puszczał do ciebie oko. Tata chyba za wujkiem nie przepadał. Mówił o nim shmendrik. Ale wujek nie przestawał pisać do nas listów i przysyłać pieniędzy. „Przyjedźcie do Afryki Południowej. Z Bożą pomocą znajdziesz u nas pracę jako księgowy, a Tillie jako urzędniczka. Możliwości tu naści”.

Cape Town, Cape Town – nazwa ta obijała mi się po głowie.
Dziś są atlasy, telewizja, biblioteki. Ale w naszym sztetl nikt nie miał globusa ani mapy. Żadna z moich sióstr nie posiadała szkolnych podręczników. Gdzie jest ta Afryka Południowa? Nie wiedział nikt. Gdy zgłosiliśmy się do biura wyjazdowego ze wszystkimi dokumentami i oszczędnościami całego życia – nasze cenne ruble i randy wymieniliśmy po wygórowanym kursie na marki, „te pruskie ganef”, zaklęła mama – jakiś mężczyzna stojący obok w kolejce zaprowadził nas do gigantycznej, spłowiałej mapy zawieszonej na ścianie. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłam jak wielki jest świat: układanka zygzaków i plam, brudna od dotykania palcami tysiąca urzędników i imigrantów. Jasnoniebieska plama to jakiś „ocean”, bladoróżowa to „ląd”. „Kraje” oznaczono kanarkowo zielonym. Mężczyzna wskazał na wyblakłą czerwoną gwiazdę pośrodku mapy.
– Tu jest Hamburg – oznajmił.
Potem przesunął palcem w dół, do maleńkiego czarnego punkciku na samym dole mapy.
– A to wasze Cape Town.
– Pan też się tam wybiera?
Mężczyzna sprawiał wrażenie zaskoczonego.
– Nie, skądże. Jadę do Ameryki – powiedział z nutą dumy. Wskazał na kropkę, która była chyba jeszcze dalej niż Afryka Południowa, ale na tej samej wysokości, co Hamburg.
– Do Milwaukee.
Ameryka: Milwaukee, Nowy Jork, Pittsburgh, Chicago, Od chwili, gdy przekroczyliśmy próg urzędu imigracyjnego, słyszeliśmy, jak wymawia się te nazwy z niemal religijną czcią. Ah – MEH–rih–kah. Goldene medina – jak ją czasem nazywali Żydzi, z zapałem rozprawiając o płytach chodnikowych z dwudziestoczterokaratowego złota i o rzekach mlekiem i miodem płynących. Kompanie żeglugowe same wywieszały wielkie banery przedstawiające tłumy pasażerów na pokładzie statku, płynącego ku amerykańskiej fladze łopoczącej nad wodospadem złotych monet. Rozdawano ulotki. Wyglądało na to, że do tej Ah–MEH–rih–kah wybierają się wszyscy oprócz nas.
– Dają tam ziemię za darmo – powiedział ktoś.
– Siostra pisze, że drzewa uginają się od jabłek – rzucił ktoś inny. – Mieszka w jakimś Conneticut.
– Ledwo zejdziesz z pokładu, a już dają ci pracę – oznajmił jeszcze ktoś inny. – Po roku można zbić fortunę.
Moja mama puszczała to wszystko mimo uszu, traktując to jako bzdury i mrzonki.
– Co oni tam mogą wiedzieć, ci meszuggene – mówiła. – Od kiedy to są się przeżyć bez pracy? Plotą trzy po trzy.
Sześć biletów zostało zakupione, złożone i ostrożnie wsunięte do sekretnej kieszonki w podszewce mojego płaszcza. Służył za nasz rodzinny portfel.
Cape Town. Cape Town.
Trzy dni przed wyjazdem moja siostra Rose obudziła się z płaczem. Na moje oko po prostu marudziła. Blada i drżąca zawsze narzekała a to na ból brzucha, a to na wysypkę od słońca lub na wątłą budowę ciała. Była starsza ode mnie i śliczna jak figurka z chińskiej porcelany – nie rozumiałam, dlaczego nie może choć na chwilę przestać wszystkich absorbować swoją osobą.
– Mama – szlochała, kręcąc głową z przerażenia. – Nic nie widzę. Wszystko jest rozmazane.
Kilka godzin potem Bella, Flora i mama też nie mogły otworzyć oczu. Próbowały je zakryć, naciągając chusty nisko na czoło, ale zaczerwienione, załzawione powieki zachodziły im połyskującą skorupą. Rose jęczała. Flora zawodziła. Ciągle się potykały i mrużyły oczy. Inni przyjezdni koczujący w urzędzie odsunęli się od naszych ławek i trzymali z daleka. Pewnie plotkowali – nie przepuściliby takiej okazji.
Pojawili się przedstawiciele urzędu imigracyjnego. Mamę i siostry natychmiast zabrano i poddano kwarantannie. „Ostre zapalenie spojówek” – orzekł lekarz. Nasze nazwiska skreślono z listy pasażerów.
– Osobom z chorobami zakaźnymi wstęp na pokład wzbroniony – poinformował tatę urzędnik. – Powinien mieć pan więcej rozumu.
Ojciec wbił w niego wzrok.
– Ale co wobec tego mamy zrobić? – powiedział. – Sześć biletów. Wydaliśmy na nie całe oszczędności.
– Gdy pańska rodzina wróci do zdrowia, będzie pan mógł wymienić bilety, panie Treynovsky. Będzie jeszcze kilka statków do Cape Town w tym sezonie. A do tego czasu – wskazał ręką w kierunku zatłoczonych ławek – proszę czekać.
– Jak długo? – spytał ojciec, zrozpaczony.

 
Wesprzyj nas