Najnowsza książka bestsellerowej pisarki, piękna i pełna osobistych wątków powieść o dzieciństwie.


„Masz siostrę!” – radosny okrzyk babci wybudził ją w październikowy poranek. To pierwsze, mocno utrwalone wspomnienie dziewczynki. Odtąd była starszą siostrą, mądrzejszą, odpowiedzialną. Jako sześciolatka zaczęła swoją drogę do dorosłości.

Wakacje co roku spędzała u dziadków na wsi. Całe dnie biegała boso po trawie, bawiła się ze zwierzętami, pomagała babci, prowadząc z nią długie rozmowy.

Powieść Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk zabiera nas w podróż do małego podwarszawskiego miasta i mazowieckiej wsi, ukrytych w nich wspomnień, obrazów, wrażeń i ludzi. Dorosła kobieta – której synowie opuszczają właśnie rodzinne gniazdo – opowiada historię dziewczynki i odkrywa piękno zwyczajnych rzeczy. Rozmowa przy stole, rodzinna wyprawa pociągiem do sąsiedniej miejscowości, uścisk dłoni najbliższych. Potrafiły przynieść wielką radość i były – może wciąż są – na wyciągnięcie ręki.

Małgorzata Gutowska-Adamczyk ukończyła Wydział Wiedzy o Teatrze Akademii Teatralnej w Warszawie. Debiutowała jako scenarzystka serialu „Tata, a Marcin powiedział…” emitowanego na antenie TVP 1. Jest autorką kilkunastu powieści, które wzruszają, rozweselają i zachwycają coraz więcej czytelniczek niezależnie od wieku. Ogromną popularnością cieszy się między innymi trzytomowa saga Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk pt. „Cukiernia Pod Amorem”. Na podstawie książki „Jak zabić nastolatkę (w sobie)?” powstał spektakl „Czterdziestka w opałach”. Za powieść „13. Poprzeczna” autorka otrzymała nagrodę polskiej sekcji IBBY w kategorii „Książka Roku 2008”.

mądra opowieść, która pokazuje, że spokojne i z pozoru nudne życie potrafi być wielkim darem

Małgorzata Gutowska-Adamczyk
Kalendarze
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 8 października 2015

II

Pod grubą puchową pierzyną w brązowo-czerwoną kratkę czuła miłe ciepło. Była sama. Nieco wcześniej usłyszała głos babki mówiącej, że wychodzi, aby zadzwonić do szpitala. Przed koszmarem oczekiwania na jej powrót próbowała jeszcze uciec w płytki sen, ale teraz już się obudziła i każde stuknięcie wydawało się nadciągającym niebezpieczeństwem. Zegar głośno tykał, z namysłem odmierzając sekundy. Za oknem wiatr targał bezlitośnie krzakami bzu. Dobrze byłoby zakopać się wraz z głową w ochronną miękkość pierzyny, gdyby nie lęk, że na zewnątrz z pewnością dzieje się coś niepokojącego i to coś zaraz tu wtargnie. Musiała pozostać czujna.
„A jeśli babcia już nigdy nie wróci? Kto mnie znajdzie? Kto nakarmi kury i wydoi krowy?”
Niemal fizycznie czuła, jak ogarnia ją lęk. Czy będzie musiała sama to wszystko zrobić?! Zawsze starała się być dzielna. Gdy rodzice wybierali się na sylwestra, powiedziała: „Idźcie, ja przecież będę grzecznie spać!”. Ale tam była w swoim mieszkaniu. W razie czego mogła pójść do sąsiadki. Tam wszystko było znajome, tu jest obce. Pusty dom i ta ogromna przestrzeń pól dookoła. Tak daleko do ludzi! To chyba najbardziej ją przerażało. Ale bała się też, że ktoś może znienacka zapukać. Co wtedy?!
Wsunęła się głębiej pod pierzynę. Za oknami przetoczył się pociąg. Ostrzegawczo gwizdnął przed niestrzeżonym przejazdem i odjechał, ciągnąc za sobą swój stukot. Znów napłynęła dziwna cisza, aż buzująca od dźwięków. Wiatrowi udało się wpaść do komina i teraz straszył, zawodząc żałośnie. Deszcz tłukł o szyby, jakby chciał je otworzyć. Mały drewniany domek babki stękał, z trudem stawiając opór siłom przyrody. Gdzieś daleko poszczekiwały psy. Kogut zapiał ochryple. Na strychu chrobotały myszy. Drewniane ściany pokryte kilkoma warstwami papierowej tapety poddawały się kornikom niezmordowanie drążącym swe tunele.
Pośród tych hałasów, chroniona jedynie przez puchową miękkość pierzyny, zwinięta niczym embrion, przerażona, sama w pustym domu, mocno zaciskając powieki, kuliła się mała dziewczynka.
Babki nie było chyba całą wieczność. W rzeczywistości może godzinę. Jedyny telefon we wsi zainstalowano u sołtysa, a starsza pani zawsze zagadywała się z sąsiadami. Z uporem stawiała czoło październikowej słocie, zmagając się z porywistym wiatrem, aż wreszcie dotarła do domu. Najpierw słychać było wesołe poszczekiwanie psów, potem chrobot klucza, w końcu skrzypnięcie drzwi.
— Już jestem! — zawołała do wnuczki. — Wstawaj!
Dziewczynka odrzuciła kołdrę i z ulgą postawiła bose stopy na zimnej podłodze.
— Masz siostrę! — usłyszała. — Ubierz się!
Babka zdjęła z głowy mokrą chustkę, powiesiła na wieszaku przemoknięty płaszcz i zakręciła się przy kuchni. Z blatu kuchennego ściągnęła pogrzebaczem fajerkę, poruszyła płonące węgle, strząsając z nich popiół. Dosypała pod płytę nieco węgla, postawiła sagan z wodą i znów wyszła na dwór. Po kilku minutach wróciła, niosąc aluminiową miednicę, a w niej podrygującą jeszcze kurę. Odrąbana siekierą głowa z oczyma zasłoniętymi cienkimi powiekami ginęła gdzieś wśród piór. Umywszy ręce, kobieta postawiła przed wnuczką kaszę na mleku. Zalała kurę wrzątkiem i trzymając ją za pokryte żółtymi łuskami nogi, skubała od kupra ku głowie. Szło jej zadziwiająco sprawnie.
Dziewczynka marudziła nad nielubianą kaszą i spoglądała to na szybkie dłonie babki, które doskonale wiedziały, jak drzeć pióra z martwego ptaka, to na jej pożłobioną przez zmarszczki, ogorzałą od słońca twarz, na mały koczek z cienkich, gdzieniegdzie już siwych włosów, ciasno spięty w tyle głowy, wreszcie na brzuch, który czasem niebezpiecznie się wzdymał, a ona wtedy mówiła: „Patrz, jak mnie spuszyło!”. Babka znała odpowiedź na każde pytanie. Jej świat był uporządkowany i pozbawiony lęków. Dziewczynka czuła się przy niej bezpieczna.
— Gotujesz rosół? — zapytała zdziwiona. — Przecież dzisiaj nie jest niedziela.
— Twoja mama musi się dobrze odżywiać. Inaczej nie będzie miała siły karmić maleństwa.
— A zrobisz makaron?
— Nie mamy czasu. Przygotujemy mamie lane kluski.
Po oskubaniu woda z piórami została wylana do obory, a babka zmoczyła denaturatem zwiniętą w tutkę gazetę i na podwórku opaliła ptaka z resztek piór oraz czegoś, co przypominało włosy. Teraz kura była naga, miała żółtą skórę w drobne czarne kropki i pachniała dymem. Kobieta rozkroiła ją na pół. Wyjmowała kolejno wnętrzności, pokazując je wnuczce.
— To jest żołądek, to serce, a to wątroba. Żółci nie można przebić, bo mięso będzie gorzkie. Tu, widzisz, jest jajko, którego nie zdążyła znieść, a tu maleńkie zawiązki jajek, które zniosłaby w następnych dniach.
— Już nie zniesie. — Dziewczynka westchnęła.
Rozcięty żołądek wyglądał jak zamknięta muszelka. Babka okroiła go po brzegu i wywinęła, pokazując wnuczce jego zawartość.
— To dzisiaj zjadła.
Kura miała też wypełnione pożywieniem wole.
— Połknęła kamyki — zauważyła dziewczynka. — Dlaczego?
— Pewnie z pośpiechu. Może obok leżało nasionko? A może kamyki pomagają jej rozetrzeć te ziarenka, które przez cały dzień zbiera? — Kobieta odcięła kurze łapki i ściągnęła z nich twardą żółtą skórę wraz z pazurkami. Kilkoma szybkimi cięciami noża podzieliła ptaka na części. Wrzuciła opłukane mięso do garnka razem z podrobami, włoszczyzną, odrobiną soli oraz pieprzu. Wreszcie usiadła, ciężko wzdychając.
Dziewczynce nie żal było kury. Ani przez chwilę nie pomyślała, że ta jarzębata mogłaby jeszcze chodzić po podwórku, gdakać, znosić jajka, wysiadywać pisklęta. Jej śmierć wydawała się naturalna. Taki los czekał wszystkie kury i koguty z podwórka babci. Nikt się przeciwko temu nie buntował.

Szła z trudem. Jej trzewiki zapadały się w gęste błoto. Uliczka biegnąca wzdłuż boiska szkoły podstawowej, skrót do miejskiego szpitala, wydawała się nie mieć końca. Zimny październikowy deszcz smagał policzki. Różowy skafanderek i chustka matki nie dawały wielkiej ochrony. Dziewczynka spojrzała na babkę. Trzeba podbiec. Znów zrobiła kilka szybkich kroków, byle nie zostawać z tyłu. Nie wzięła rękawiczek. Zatarła zmarznięte dłonie i podniosła wzrok. Nieco z lewej, ponad niskimi zabudowaniami przedmieścia, za zasłoną deszczu majaczyły bezlistne drzewa otaczające szpital. Starła z twarzy krople i potrząsnęła głową. Nie rozpłacze się, przecież z każdym krokiem jest bliżej celu.
Babka stanęła i popatrzyła na wnuczkę niezadowolona.
— Pośpiesz się! — krzyknęła.
Brnąc po kostki w lepkim błocie, dziewczynka podbiegła kilka kroków. Woda mlaskała jej w butach. Czy babce deszcz nie przeszkadza? Przecież nie wzięła parasolki! Jej chustka, ciasno zawiązana pod brodą, też jest już prawie całkiem mokra, a na plecach powiększa się ciemna plama.
Wreszcie dotarły do utwardzonej ulicy. Teraz, mimo deszczu, szło się już o wiele łatwiej. Minęły otwartą bramę szpitala ujętą w betonowe słupy i podjazdem wyłożonym trylinką ruszyły ku stojącemu nieco z boku małemu domkowi, w którym znajdowała się porodówka. Przecięły w poprzek rozmoknięty, wydeptany klomb. Jeszcze trzy schodki. Staruszka nacisnęła klamkę. Weszły do środka. W wąskim korytarzu unosił się szczególny zapach. Coś ostrego, nieprzyjemnego, budzącego respekt. Gdzieś w głębi zaskrzeczało niemowlę. Pomalowane na biało, przeszklone matowymi szybkami drzwi były pozamykane. Babka uchyliła pierwsze z brzegu, wypuszczając na korytarz zawodzenia rodzącej. Zamknęła je natychmiast. Schyliwszy się nieco, zajrzała do kolejnej sali. Bez rezultatu. Wreszcie przywołała dziecko:
— Tutaj!
Weszły ostrożnie. W głębi z lewej strony, oparta na łokciu, leżała matka dziewczynki. Jej zamglone oczy na widok gości rozbłysły radością.
— Jesteście! Chodź, przytul się do mnie! — zmęczonym głosem powiedziała do córki. — Masz siostrę, wiesz?
Z głową wciśniętą między duże piersi matki dziewczynka zdołała tylko wymruczeć:
— Mhm.
Czuła się skrępowana obecnością innych kobiet i tym, że ma brudne buty. Z jej kurtki na biało-czarne płytki podłogi ściekały krople deszczu. Nie wiedziała, jak to jest mieć siostrę. Dotychczas, przez całe sześć lat swego życia, była jedynaczką. Teraz już nie będzie? Co prawda czyniła przygotowania na pojawienie się rodzeństwa. Brała do rąk maleńkie kaftaniki i sweterki jak dla lalek. Różowe i niebieskie, bo tylko takie matka kupowała. Oddała też swoje oszczędności zgromadzone w metalowej puszce z napisem „Oszczędzaj i ucz oszczędzać”. Wiedziała, że od teraz musi już być duża, została przecież starszą siostrą.
— Damy jej na imię Urszulka, Ula. Podoba ci się?
— Tak.
Obok łóżka na szpitalnym stoliku stał wazon z kwiatami. Ogromne kule złotych chryzantem niemal świeciły na tle białej lamperii. Babka wyjęła z torby zawinięty w gazety i ścierki szklany słoik z rosołem.
— Kto to przyniósł? — zapytała z dezaprobatą, wskazując na kwiaty.
Wysupłała wek z gazet, zadowolona, że nie ostygł. Zdjęła metalową sprężynę, podała córce wyjętą z torby łyżkę. Kobieta z lubością nachyliła się nad słoikiem.
— Moi uczniowie — rzuciła, myśląc o kwiatach. — Pycha! — dodała, wdychając miły zapach posiłku.
— Powariowali?!
— To małe dzieci.
— Chryzantemy… — Babka chciała powiedzieć: „Przynoszą nieszczęście”, ale w takim dniu nie mogła przecież nawet wymówić tego słowa. Zagryzła wargę. — Nie na taką okazję. Nie powinni byli. Zabiorę je.
— Daj spokój! — Młoda kobieta dopiero teraz zauważyła, jak bardzo obie przemokły. — Zdejmijcie płaszcze, przeziębicie się. Chciałabyś zobaczyć siostrę? — zwróciła się do córeczki, ale w jej oczach zauważyła jedynie niepewność.

 
Wesprzyj nas