Adam, siedemnastoletni chłopak, z powodów religijnych odmawia poddania się leczeniu, które mogłoby uratować mu życie. Pobożni rodzice popierają jego decyzję. Czas ucieka…


Fiona Maye jest sędzią sądu najwyższego, specjalistką od prawa rodzinnego. Znana jest z błyskotliwej inteligencji, sumienności i wrażliwości. Niestety, jej sukces zawodowy nie idzie w parze ze szczęściem w życiu osobistym. Fiona jest rozgoryczona brakiem dziecka, a jej trzydziestoletni związek z mężem przezywa głęboki kryzys.

Jednocześnie Fiona rozpatruje pilną sprawę: Adam, siedemnastoletni chłopak, z powodów religijnych odmawia poddania się leczeniu, które mogłoby uratować mu życie. Pobożni rodzice popierają jego decyzję. Czas ucieka. Czy świecki sąd ma władzę na przekonaniami religijnymi?

Spotkanie z Adamem obudzi uśpione w Fionie uczucia, nie pozostawi też obojętnym chorego chłopca. Jej wyrok będzie miał doniosłe konsekwencje dla nich obojga.

Ian McEwan (ur. 21 czerwca 1948 w Aldershot w Anglii) – brytyjski pisarz. Jego książki – Pierwsza Miłość, Ostatnie Posługi, Amsterdam, Sobota – otrzymały wiele prestiżowych nagród.

Ian McEwan
W imię dziecka
Przekład: Anna Jęczmyk
Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.
Premiera: 7 października 2015


Rozdział pierwszy

Londyn. Trzecia, już przedostatnia w tym roku, sesja sądu zaczęła się tydzień temu. Nieznośna czerwcowa pogoda. Fiona Maye, sędzia Wysokiego Trybunału Anglii i Walii, w niedzielne popołudnie leżała na szezlongu u siebie w domu. Na linii wzroku miała swoje stopy w pończochach, dalej, przy kominku, fragment wbudowanych w ścianę półek na książki, a obok, przy wysokim oknie, niewielką litografię Renoira z kąpiącą się. Kupiła ją trzydzieści lat temu za pięćdziesiąt funtów. Zapewne falsyfikat. Pod litografią, pośrodku okrągłego stolika z drewna orzechowego, stał błękitny wazon. Nie pamiętała, jak weszła w jego posiadanie. Ani też kiedy po raz ostatni wstawiła do niego kwiaty. W kominku nie rozpalano od roku. Poczerniałe krople deszczu kapały w nieregularnym rytmie na palenisko, cicho stukając w zderzeniu ze zmiętą pożółkłą gazetą. Na lakierowanej podłodze z szerokich desek leżał bucharski dywan. Na skraju pola widzenia wyłaniał się lśniący czarny fortepian salonowy, na którym stały rodzinne zdjęcia w srebrnych ramkach. Przy szezlongu, w zasięgu ręki, czekał projekt orzeczenia. W tej chwili Fiona najchętniej posłałaby to wszystko na dno morza.
W dłoni trzymała drugą szkocką z wodą. Była roztrzęsiona, wciąż nie mogła się zebrać po zajściu z mężem. Rzadko piła alkohol, ale whisky Talisker z wodą z kranu działała jak balsam na jej duszę. Być może wstanie, podejdzie do kredensu po przeciwnej stronie salonu i przygotuje sobie trzeciego drinka. Mniej szkockiej, więcej wody, bo następnego dnia ma być w sądzie, a nawet teraz, kiedy leżała, próbując dojść do siebie, pełniła dyżur pod telefonem. Jej mąż wygłosił szokujące oświadczenie i zrzucił na nią ciężar nie do przyjęcia. Fiona po raz pierwszy od lat podniosła głos i wciąż pobrzmiewało jej w uszach słabe echo wykrzyczanych słów.
– Ty idioto! Ty cholerny idioto!
Nie zaklęła na głos od czasów, gdy jako beztroska nastolatka jeździła do Newcastle, choć czasem mocne słowo wdzierało się w jej myśli, kiedy słyszała jakieś niczemu niesłużące argumenty lub nieistotne dla sprawy pytanie prawne.
A zaraz potem, aż dysząc z oburzenia, powiedziała głośno, co najmniej dwukrotnie:
– Jak śmiesz?!
Trudno było uznać to za pytanie, lecz on odparł spokojnie:
– Jest mi to potrzebne. Mam pięćdziesiąt dziewięć lat. To moja ostatnia szansa. Jak dotąd nie wiadomo mi o żadnych dowodach na życie po śmierci.
Pretensjonalne spostrzeżenie, na które nie znalazła odpowiedzi. Wpatrywała się w niego zdumiona i niewykluczone, że otworzyła nawet usta. Trafna riposta przyszła jej do głowy dopiero teraz, gdy leżała na szezlongu. „Pięćdziesiąt dziewięć? Jack, przecież ty masz sześćdziesiąt lat! Jakie to żałosne i banalne”.
Tymczasem w rzeczywistości odpowiedziała nieprzekonująco:
– To po prostu śmieszne.
– Fiono, kiedy ostatni raz się kochaliśmy?
Kiedy? Zadawał to pytanie już wcześniej, czasem tonem żałosnym, a czasem zrzędliwym. Ale w natłoku codziennych spraw trudno sobie przypomnieć nie tak odległą przeszłość. Wydział Rodzinny Wysokiego Trybunału obfitował w dziwne nieporozumienia, wyjątkowe petycje, półprawdy o życiu osobistym i niecodzienne oskarżenia. I podobnie jak w innych gałęziach prawa, sędzia musiał szybko poznać wszystkie aspekty i okoliczności konkretnej sprawy. W zeszłym tygodniu wysłuchała końcowych wystąpień rozwodzących się rodziców, żydów, którzy różnili się stopniem ortodoksyjności i toczyli spór o wykształcenie córek. Projekt uzasadnienia orzeczenia, który leżał teraz na podłodze, dotyczył tej właśnie sprawy. Jutro zaś po raz kolejny stanie przed Fioną zrozpaczona, bladziutka matka pięcioletniej dziewczynki. Ta świetnie wykształcona Angielka podejrzewała, że ojciec dziecka, marokański biznesmen i ortodoksyjny muzułmanin, wbrew temu, co oświadczył w sądzie, wywiezie córkę do Rabatu, gdzie zamierzał się osiedlić i rozpocząć nowe życie. Przed sądem toczyły się spory o miejsce zamieszkania dzieci, o domy, polisy emerytalne, dochody, spadki. Do Wysokiego Trybunału trafiały sprawy o podział naprawdę dużych majątków. Bogactwo zwykle nie przynosi długotrwałego szczęścia. Rodzice szybko poznawali nowe słownictwo i żmudne procedury. I wkrótce, ku ich zdumieniu, okazywało się, że prowadzą zażartą walkę z osobą, którą niedawno kochali. A za kulisami czekały dzieci, których imiona były wymieniane w aktach sądowych. Te biedne maluchy, Benowie i Sary, tuliły się do siebie znękane, a ponad ich głowami walka bogów toczyła się do samego końca. Od Sądu Rodzinnego przez Wysoki Trybunał po Sąd Apelacyjny.
W tym morzu nieszczęść powtarzały się te same tematy, ludzie okazywali się podobni, lecz mimo to Fiona nadal była zafascynowana swoją pracą. Wierzyła, że reprezentując głos rozsądku, może pohamować zapędy zwaśnionych stron i nawołać do opamiętania. Krótko mówiąc, wierzyła w przepisy prawa rodzinnego. Prymat potrzeb dziecka nad potrzebami rodziców, który zapisano w Ustawie o dzieciach, w chwilach optymizmu uznawała za istotny wskaźnik postępu cywilizacyjnego. Dni wypełniała jej praca. A wieczory? Ostatnio kilka oficjalnych kolacji, spotkanie w korporacji adwokackiej Middle Temple na cześć sędziego, który przeszedł na emeryturę, koncert w Kings Place (Schubert, Skriabin), taksówki, metro, odbieranie ubrań z pralni chemicznej, list w sprawie szkoły specjalnej dla autystycznego syna sprzątaczki i wreszcie czas na sen. Gdzie w tym wszystkim był seks? W tej chwili nie mogła sobie przypomnieć.
– Nie zapisuję sobie takich rzeczy – odpowiedziała mu wtedy.
A on rozłożył szeroko ręce na znak, że nie ma już nic do dodania.
Fiona bacznie obserwowała męża, kiedy przechodził przez pokój i nalewał sobie szkocką Talisker, którą sama teraz piła. Ostatnio sprawiał wrażenie wyższego i poruszał się swobodniej. Kiedy stał odwrócony do niej plecami, ogarnęło ją niemiłe przeczucie, że mąż ją porzuci i upokorzy. Odejdzie do młodszej kobiety, a ją zostawi, jak bezużyteczny przedmiot. Zastanawiała się, czy nie lepiej zgodzić się na wszystko, czego chciał, lecz natychmiast odsunęła od siebie ten pomysł.
Podszedł do niej ze szklanką w ręku. Nie proponował jej, jak zazwyczaj o tej porze, kieliszka wina Sancerre.
– Czego ty właściwie chcesz, Jack?
– Zamierzam przeżyć romans.
– Chcesz rozwodu.
– Nie. Chcę, żeby wszystko zostało bez zmian. Bez oszukiwania.
– Nie rozumiem.
– Oczywiście, że rozumiesz. Czy sama nie powiedziałaś mi kiedyś, że małżeństwa z długim stażem żyją bardziej jak rodzeństwo? Dotarliśmy do tego etapu, Fiono. Stałem się twoim bratem. To wygodny i przyjemny układ, a ja ciebie kocham, ale nim wyzionę ducha, chcę przeżyć wielki, namiętny romans.
Jej cichy okrzyk zdziwienia wziął chyba za śmiech, być może drwiący, bo powiedział szorstko:
– Pragnę takiej ekstazy, która prowadzi do utraty tchu. Pamiętasz, jak to było? Chcę znów to przeżyć, zapewne po raz ostatni w życiu, nawet jeśli ty nie chcesz. A może chcesz.
– A więc o to chodzi – odparła, wpatrując się w niego z niedowierzaniem.
To wówczas powiedziała mu, jakim jest idiotą. Ogólnie przyjęte normy i wartości stanowiły jej domenę. A propozycja Jacka była tym bardziej oburzająca, że nigdy dotąd jej nie zdradził. A jeśli nawet, to dyskretnie. Fiona znała imię tej kobiety. Melanie. Dość podobne do nazwy złośliwego raka skóry, „melanoma”. Wiedziała, że jego romans z tą dwudziestoośmioletnią specjalistką od statystyki może ją unicestwić.
– Jeśli to zrobisz, z nami koniec. Całkiem proste.
– Czy to groźba?
– Moja solenna obietnica.
Odzyskała już panowanie nad sobą. I naprawdę zdawało się to proste. Małżeństwo otwarte można zaproponować przed ślubem, a nie trzydzieści pięć lat później. Ryzykować utratę wszystkiego, co mieli, tylko po to, żeby Jack mógł zaznać zmysłowych rozkoszy! A gdyby ona zapragnęła czegoś takiego? Kiedy wyobraziła sobie taki swój „ostatni w życiu wyskok” – który w jej przypadku byłby pierwszym – pomyślała wyłącznie o zamęcie, o potajemnych schadzkach, rozczarowaniu i telefonie, który dzwoni nie w porę. Trzeba poznawać nowego partnera w łóżku, wymyślać nowy zestaw czułych słówek, udawać i wreszcie wyplątać się z takiego związku, zdobywając się na szczerość i otwartość. A potem nic już nie byłoby takie same. Nie, Fiona wolała raczej niedoskonałe życie, które dotąd wiodła.
Dopiero teraz, kiedy leżąc na szezlongu, analizowała tę rozmowę, dotarło do niej, jak bardzo ją znieważył, i zrozumiała, że gotów jest zapłacić za swoją przyjemność jej cierpieniem. Bez cienia litości. Nieraz widziała, jak potrafił działać z determinacją, nawet kosztem innych, ale najczęściej w słusznej sprawie. Nie tak jak teraz. Co się zmieniło? Przypomniała sobie chwilę, gdy Jack stanął przy kredensie. Stał wtedy wyprostowany, na rozstawionych nogach, i jedną ręką nalewał sobie whisky, a palcami drugiej przebierał w rytm jakiejś melodii, którą pewnie często puszczał, tyle że nie Fionie. Ją krzywdził i wcale się tym nie przejmował – na tym polegała zmiana. Dotąd zawsze był lojalnym i dobrym mężem, a dobroć jest zasadniczym elementem naszego człowieczeństwa, jak ciągle dowodziły sprawy z Wydziału Rodzinnego. Niedobrym rodzicom Fiona miała prawo odebrać dziecko, i czasem to robiła. Ale sama, opuszczona i słaba, nie mogła obronić się przed niedobrym mężem. Kto go osądzi? Kto ją otoczy opieką?
Czuła się zażenowana, gdy ludzie użalali się nad sobą, nie zamierzała więc sama tego robić. W zamian przygotowała sobie trzeciego drinka. Nalała jednak tylko symboliczną porcję whisky i dużo wody, po czym wróciła na leżankę. Tak, z tej rozmowy powinna sporządzić notatki. Trzeba to zapamiętać, starannie oszacować zniewagę. Kiedy zagroziła, że jeśli Jack tak postąpi, będzie to koniec ich małżeństwa, powtórzył tylko, że bardzo ją kocha. Powiedział, że zawsze będzie ją kochał, ale ma tylko jedno życie i jest ogromnie nieszczęśliwy, bo nie zaspokaja swoich potrzeb seksualnych. Dlatego teraz, za wiedzą Fiony i, jak miał nadzieję, za jej zgodą, chciałby wykorzystać tę ostatnią szansę. Rozmawiał z nią w duchu otwartości. Mógłby to przecież zrobić „za jej plecami”. Za jej kruchymi, nieprzebaczającymi plecami.
– Och – mruknęła. – Jakie to szlachetne z twojej strony, Jack.
– Cóż, w istocie… – zaczął, lecz nie dokończył.
Domyślała się, co chciał powiedzieć: że romans już się zaczął – a tych słów by nie zniosła. Zresztą nie musiał mówić. I tak o tym wiedziała. Śliczna specjalistka od statystyki już pracowała nad zmniejszeniem prawdopodobieństwa jego powrotu do zgorzkniałej żony. Oczami wyobraźni Fiona ujrzała słoneczny poranek, nieznaną łazienkę, a w niej swojego męża. Jack, który nadal był dobrze umięśniony, miał na sobie na wpół rozpiętą śnieżnobiałą lnianą koszulę. Z charakterystycznym zniecierpliwieniem ściąga ją przez głowę i rzuca do kosza z brudną bielizną. Zmięta koszula zaczepia rękawem o brzeg kosza, po czym spada na podłogę. Zatracenie. To się wydarzy, za jej przyzwoleniem lub bez niego.
– Odpowiedź brzmi „nie”. – Powiedziała to podniesionym tonem, niczym surowa belferka. I dodała:
– Czego się spodziewałeś?
Poczuła się bezradna i chciała już zakończyć tę rozmowę. Następnego dnia rano miała oddać uzasadnienie orzeczenia przed jego publikacją w „Family Law Reports”. Los dwóch żydowskich uczennic został już rozstrzygnięty, decyzja ogłoszona, ale tekst uzasadnienia trzeba było wygładzić, zadbać o odpowiedni dobór słów, okazując szacunek należny pobożności, na wypadek ewentualnej apelacji. Deszcz bębnił w szyby, z oddali dobiegł pisk opon hamujących na mokrym asfalcie.
Jack ją zostawi, a życie będzie toczyć się dalej.
Kiedy wzruszył ramionami i odwrócił się, żeby wyjść z pokoju, miał spiętą twarz. Na widok jego oddalających się pleców znów przeszył ją lęk. Zawołałaby za nim, ale bała się, że ją zignoruje. I co by powiedziała? Przytul mnie, pocałuj, weź sobie tamtą dziewczynę. Usłyszała jego kroki w przedpokoju, trzaśnięcie drzwi do sypialni, które zamknął, a potem ciszę spowijającą mieszkanie. Ciszę i deszcz, który padał nieprzerwanie od miesiąca.

Najpierw fakty. Obie strony pochodziły z pobożnej ultraortodoksyjnej zamkniętej wspólnoty haredim z północnego Londynu. Małżeństwo państwa Bernsteinów zostało zaaranżowane przez rodziców. Zaaranżowane, a nie przeforsowane siłą, jak wyjątkowo zgodnie podkreślały obie strony. Trzynaście lat później wszyscy, czyli mediator, pracownik socjalny oraz sędzia, uważali, że małżeństwa nie da się naprawić. Para żyła w separacji. Rodzice z trudem dzielili opiekę nad dwiema córkami, Rachel i Norą, które mieszkały z matką i utrzymywały częste kontakty z ojcem. Rozpad małżeństwa zaczął się we wczesnych latach pożycia. Po trudnym drugim porodzie matka nie mogła ponownie zajść w ciążę z powodu radykalnego zabiegu chirurgicznego. Ojciec gorąco pragnął dużej rodziny, co doprowadziło do bolesnego konfliktu. Matka po okresie depresji (jej zdaniem krótkiej, a według ojca długiej) zaczęła studiować na uniwersytecie otwartym, zdobyła uprawnienia nauczycielskie i kiedy młodsza córka poszła do szkoły, podjęła pracę. Taki obrót sytuacji nie odpowiadał ojcu ani licznym krewnym. Wśród społeczności haredim, której tradycje trwają niezmienione od wieków, kobiety mają zajmować się dziećmi, im więcej dzieci tym lepiej, oraz domem. Kobiety z wyższym wykształceniem, aktywne zawodowo, stanowią rzadkość. Ojciec wezwał na świadka starszego mężczyznę, szanowanego we wspólnocie, który to potwierdził.
Mężczyźni również nie uczęszczali zbyt długo do szkół. Już jako dzieci większość czasu musieli poświęcać studiowaniu Tory. Z reguły nie wstępowali na uniwersytet. Częściowo z tego powodu wielu członków haredim żyło skromnie. Co nie dotyczyło akurat Bernsteinów, którym jeden z dziadków, posiadający udział w patencie na maszynę do drylowania oliwek, zapisał pewną kwotę. Jednak po opłaceniu rachunków związanych z prowadzoną w sądzie sprawą ich sytuacja materialna ulegnie radykalnej zmianie. Wszystkie pieniądze pójdą na adwokatki, które zresztą Fiona dobrze znała. Zdawać by się mogło, że sprawa dotyczy edukacji Rachel i Nory. Lecz stawką był cały kontekst wychowania dziewczynek. Była to walka o ich dusze.
Chłopców i dziewczynki ze społeczności haredim nauczano oddzielnie, aby zachowali czystość. Modne ubrania, telewizja i internet były zabronione, podobnie jak przebywanie wśród dzieci mogących korzystać z takich rozrywek. Wstęp do domów, w których nie przestrzegano surowych zasad koszerności, był zakazany. Ustalone zwyczaje obejmowały wszystkie aspekty codziennego życia. Problem zaczął się od matki, która zerwała ze wspólnotą, choć nie z judaizmem. Wbrew sprzeciwom ojca posłała dziewczynki do koedukacyjnej żydowskiej szkoły podstawowej, gdzie telewizja, muzyka pop, internet i relacje z nieżydowskimi dziećmi były dozwolone. Chciała, aby dziewczynki kontynuowały naukę po ukończeniu szesnastego roku życia i poszły na uniwersytet, jeśli taka będzie ich wola. W pisemnym zeznaniu oświadczyła, że chce, by dziewczynki zdobyły większą wiedzę o tym, jak żyją inni, i były tolerancyjne, a także zyskały możliwości pracy zawodowej, jakich ona nie miała. Pragnęła, by jako osoby dorosłe były ekonomicznie niezależne i mogły wybrać sobie na męża człowieka posiadającego takie kwalifikacje zawodowe, żeby pomagał utrzymać rodzinę. W przeciwieństwie do jej męża, który cały czas poświęcał na studiowanie Tory i nauczał jej przez osiem godzin w tygodniu, bez wynagrodzenia.
Choć ta argumentacja była racjonalna, Judith Bernstein – koścista blada twarz, odkryte kręcone rude włosy spięte wielką niebieską klamrą – w sądzie zachowywała się irytująco. W niespokojnych piegowatych dłoniach międliła liściki, które stale podawała swojej adwokatce, a kiedy głos zabierała adwokatka jej męża, pani Bernstein wymownie wzdychała, przewracała oczami i wydymała usta. Ciągle też, bardzo niestosownie, grzebała w swojej przepastnej skórzanej torbie, przetrząsając jej zawartość. W którymś momencie wyjęła nawet paczkę papierosów i zapalniczkę – przedmioty z pewnością prowokacyjne dla jej męża – i położyła na wierzchu, żeby mieć je pod ręką, gdy długa popołudniowa rozprawa wreszcie się skończy. Siedząc wyżej, Fiona dostrzegła to wszystko, ale udawała, że nic nie widzi.

 
Wesprzyj nas