Scott McEwen i Richard Miniter przedstawiają historię Vany Seals i pokazują jak ewoluowała, uzależniana coraz bardziej od politycznych decydentów; jak z “pirackiej bandy” stała się grupą zawodowców.


W Polsce są nazywani Komandem Foki. W rzeczywistości nazwa oddziałów do zadań specjalnych marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych wzięła się od skrótu SEAL (Sea – morze, Air – powietrze i Land – ziemia). Jednostkę powołał do życia prezydent John F. Kennedy.

Na przykładzie życiorysów kilku komandosów (w tym pierwszego dowódcy Dicka Marcinko i jednego z Polaków, którzy w niej służyli) oraz kilku operacji – jak polowanie na Osamę bin-Ladena – pokazują cichych bohaterów, którzy ryzykują życie w obronie wolności, demokracji i ludzkiego życia.

Szczegółowo opisany zamach na amerykańską placówkę dyplomatyczną w Bengazi w Libii 11 września 2012 stał się pretekstem do wytknięcia rządowi USA biurokratycznej bezduszności i głupoty, dyktowanych dbałością o wyniki wyborów prezydenckich, bez oglądania się na najwyższą cenę, jaką płacą za to komandosi.

Scott McEwen, Richard Miniter
Navy Seals. Historie prawdziwe
Przekład: Krzysztof Obłucki
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 30 września 2015


Wstęp

Tylko chwila dzieliła chudego faceta, siedzącego na stołku przy barze, od solidnego poturbowania.
W słabo oświetlonej spelunce w Lakeside w Kalifornii robiło się późno. Było to miejsce, gdzie wytatuowani faceci kupowali piwo za dolara i pili z butelki. Należało do ulubionych knajp członków gangów motocyklowych, kryminalistów niedawno zwolnionych warunkowo, ponurych kowbojów i marynarzy czekających na rozładowanie statku. Bójki między klientami nikogo tam nie dziwiły.
Kiedy Don Zub, służący swego czasu w Navy SEAL – komandzie Foki – wypił kolejny łyk, jego uwagę przyciągnął podkoszulek, który chudy facet miał na sobie. Zauważył na nim niewielki emblemat w kształcie czarnego kruka. Półtajny symbol SEAL. To było jak czerwona płachta na byka.
Komandosi z SEAL bardziej niż terrorystów nienawidzili „fałszywych SEAL-ów” – cywilów albo żołnierzy z innych służb, udających, że należą do ich świętego bractwa. Taki uzurpator narażał się na połamanie żeber, rozkwaszenie nosa, a jeśli nie uciekał dość szybko, mógł mieć zmiażdżoną tchawicę.
W Zubie krew się zagotowała. Jeden z nich – Scott McEwen – widział już coś takiego wcześniej i teraz przyglądał się temu ponownie.
Jeśli niski, chudy facet i jego dziewczyna o czarnych włosach wiedzieli, co się święci, nie dawali tego po sobie poznać. Udawali, że nie widzą wytrzeszczonych oczu Zuba ani nie słyszą wściekłości w jego głosie.
– Ten podkoszulek wygląda znajomo. Skąd go masz?
Chudzielec nawet na niego nie spojrzał.
– Dostałem od właściciela baru.
Raven (Kruk) to bar w Virginia Beach – coś więcej niż bar, to symbol. To bar SEAL-ów, gdzie mężczyźni spoza ich grona nie są mile widziani. Tajna jaskinia, w której bratają się komandosi. Brunetka nie odezwała się ani słowem. Ta sytuacja nie była dla niej nowością.
– Czyżby? – powiedział Zub z powątpiewaniem w głosie. – A gdzie jest ten bar?
Chudy facet odpowiedział jakby od niechcenia:
– W Virginia Beach.
Zub nie odpuszczał. Dla barmana czy innych gości mogło to wyglądać na zwykłą rozmowę. Prawda była jednak inna. Między mężczyznami trwała słowna walka. Jedna zła odpowiedź i pięści pójdą w ruch.
– Skąd znasz właściciela?
– Kiedyś z nim pracowałem.
– Gdzie z nim pracowałeś?
– W wojsku.
– Jak długo z nim służyłeś?
– Piętnaście lat. Swego czasu opiekowałem się nawet jego dzieciakami.
Zub nabrał niepodważalnej pewności, że natrafił na fałszywego komandosa. Dłonie zacisnęły mu się w pięści.
– Służyłem kiedyś z takimi facetami jak on.
Chudy facet nic nie odpowiedział. Bo też, co mógłby do tego dodać?
– Naprawdę nie chcę o tym rozmawiać.
Zub wyciągnął nowy składany nóż Spyderco, otworzył go i spojrzał na ostrze. Stal błysnęła w świetle żarówki wiszącej pod sufitem.
Chudzielec robił wrażenie, jakby niczego nie zauważył. Taki nóż był swego czasu na standardowym wyposażeniu bojowym SEAL-ów, którzy odcinali nim linki spadochronów, gdy zaszła taka potrzeba, albo uwalniali się z podwodnej plątaniny wodorostów. Był też rodzajem totemu.
Zub wyciągnął rękę i wbił nóż w blat baru.
Ostrze trafiło między małe dłonie brunetki i na dobre utknęło w drewnie kontuaru. Nóż stał się wyzwaniem. Nikt się nie poruszył. Brunetka nie odsunęła rąk. Ta sytuacja nie była dla niej nowością.
McEwen zauważył zupełny brak reakcji ze strony chudzielca i wyważoną nonszalancję brunetki. Nagle obrócił się do przyjaciela z komanda Foki.
– Don, on jest prawdziwy. Dziewczyna też. Odpuść!
Zub popatrzył na niego, a potem otaksował wzrokiem chudego faceta.
– Nazywam się Johnny Walker – powiedział chudzielec. – Służyłem w Oddziale Szóstym komanda Foki razem z Dickiem Marcinko jako Plank Owner*.
Marcinko był założycielem Oddziału Szóstego, prawdopodobnie najsłynniejszej, elitarnej jednostki bojowej i często przychodził do Raven, legendarnego baru w Virginia Beach, będącego przez długi czas ulubionym miejscem spotkań SEAL-ów. Był to bar z rodzaju tych, do których nikt nigdy nie wzywa gliniarzy. Plank Owner to członek założyciel oddziału US Navy SEAL. Oznaczało to, że Walker został osobiście wybrany przez twórcę Oddziału Szóstego i przesiadywał razem z Marcinko w jego ulubionym barze. I nie skłamał, mówiąc, że dostał podkoszulek, który wzbudził takie emocje. Naprawdę należał do arystokracji SEAL-ów.
Zub przedstawił się i oznajmił, że należał do Oddziału Pierwszego znanego także jako No Fun One (Mało zabawny). Służył od 1975 do 1979 roku na Zachodnim Wybrzeżu. Walker dołączył do „oddziałów” – jak sami siebie nazywali komandosi Foki – znacznie później i służył na Wschodnim Wybrzeżu.
Napięcie uleciało niczym powietrze z przekłutego balonu.
Zub postawił coś do picia. Mężczyźni zaczęli wymieniać się opowieściami. Oto dwóch ludzi z komanda Foki spotkało się, starło ze sobą i zbratało.

***

Był to jeden z powitalnych rytuałów najmniejszego i najdziwniejszego bractwa na świecie, jakim jest komando Foki. Jeśli się do niego należy, to gdzie albo kiedy ktoś służył, nie ma znaczenia. Każdy z nich może się zjawić nieproszony na pogrzebie najmłodszego lub najstarszego weterana i będzie witany jak brat przez zupełnie obcych ludzi. Może zadzwonić do innego komandosa, którego nigdy nie widział na oczy, i pójść z nim coś wypić. Może przyjść do wdowy, której zmarły mąż służył na długo przed nim, i skosić jej trawnik. Łączące ich więzi są silne między innymi dlatego, że to bardzo mała grupa. W całej historii istnienia US Navy SEAL służyło w tej formacji niespełna trzy tysiące żołnierzy i mniej więcej połowa z nich nadal żyje. Nawet jeśli nie wszyscy znają się osobiście, na pewno o sobie słyszeli. Komandosi sami siebie nazywają „bractwem” i jest to w pełni uzasadnione.
Ich braterstwo jest wykuwane w arcytrudnym, najbardziej wymagającym procesie selekcji – Basic Underwater Demolition/SEAL (podstawowy kurs niszczenia podwodnego) znanym również jako BUD/S. Jednak sam wybór do BUD/S nie wystarcza. Kandydat musi pokonać prawdziwą ścieżkę zdrowia w urzędach marynarki wojennej, żeby zdobyć potrzebne zgody. Kiedy jednak marynarz, komandos lub żołnierz z innej formacji zostaje dopuszczony do BUD/S, jego droga ku zostaniu jednym z SEAL-ów staje się jeszcze bardziej stroma i wyboista. Chuck Pfarrer, służący swego czasu w Oddziale Szóstym komanda Foki, wspomina swój pierwszy dzień na kursie. Pozbawiony poczucia humoru oficer marynarki wojennej stanął na podium w niewielkim betonowym pomieszczeniu kalifornijskiej bazy komanda Foki w Coronado. Rozkazał kandydatom spojrzeć w lewo, a potem w prawo. Wszyscy go posłuchali. W czasie kilku tygodni, powiedział oficer, „prawie dwie trzecie z was zrezygnuje”. Wysoki procent odsiewu był zresztą oczekiwany. Poinformował ich o tym bez emocji, przedstawił jako fakt. Zwracał się do mężczyzn, którzy mieli sprostać najwyższym wymaganiom, i spodziewał się, że niewielu z nich zdoła tego dokonać.
Poprzeczka trudności szkolenia była ustawiona tak wysoko, żeby zmusić wielu twardych facetów do poddania się i odejścia.
– Widziałem, jak odpadali sportowcy, którzy daliby sobie radę na olimpiadzie – powiedział Pfarrer.
Dowództwo marynarki wojennej z zadowoleniem przyjmowało rezygnacje. Bo żołnierze z komanda Foki z definicji żywią nieprzejednaną niechęć do poddawania się. Wymaga to ponadprzeciętnej woli w trzech aspektach ludzkiego istnienia: ciała, umysłu i ducha. Bardzo, bardzo niewielu ludzi sięga wyżyn we wszystkich trzech.
Oficer służb medycznych, który sprawował pieczę lekarską nad żołnierzami w trakcie BUD/S, powiedział nam:
„Obrażenia, z którymi zwykle odsyłam do szpitala, w trakcie BUD/S są po prostu opatrywane. Ci faceci nie chcą rezygnować”.
Mimo to niektórzy są do tego zmuszeni – wbrew ich determinacji lub predyspozycjom – do ukończenia treningu. Połamane nogi, zmiażdżone ramiona, rany wymagające założenia więcej niż dwunastu szwów… Przyczyny zdrowotne wykluczają aż jednego na pięciu z uczestników BUD/S. Mężczyźni zwalniani z powodów medycznych zwykle błagają lekarza, żeby zalepił im połamane żebra plastrem i zapewniają, że nic im nie jest w momencie gdy są wynoszeni na noszach.
Ci, którzy przetrwają i ukończą BUD/S, osiągają dwa cele: stają się członkami małej, ekskluzywnej grupy i częścią szerszej, głęboko zakorzenionej, ważnej tradycji. Numery kursów i nazwiska zostają napisane na ścianie w Coronado obok numerów kursów i nazwisk wszystkich, którym się to udało przed nimi.
Niemniej absolwenci BUD/S nie są jeszcze komandosami SEAL. Kolejny program szkoleniowy, SEAL Qualification Training (trening dyplomowy), znany od zawsze jako SQT, przeistacza absolwentów BUD/S w prawdziwych komandosów. Niektórzy określają go jako „BUD/S na papierze”. W czasie tego wielomiesięcznego szkolenia kandydaci do oddziałów SEAL zdobywają wiedzę o historii marynarki wojennej, obliczeniach balistycznych, prądach morskich, ideologiach wroga i z innych przydatnych dziedzin. Po miesiącach treningów i pisemnych testów uczestnicy, którzy przetrwają, otrzymują charakterystyczną odznakę znaną oficjalnie jako „trójząb” i nieoficjalnie jako „budweiser” – to mosiężna odznaka przedstawiająca orła trzymającego w szponach kotwicę i trójząb Neptuna. Podobnie jak wojownicy z plemienia Masajów, komandosi SEAL mają brutalne rytuały inicjacji. Zazwyczaj w trakcie nieformalnej części tego procesu w nagą pierś komandosa wbija się trzpienie odznaki. Rana i krew należą do obrządku. Nikt się nie skarży, gdy krew spływa i skapuje z mięśni na piersiach. To chwila radości i bólu, paradoksalnie zmieszanych ze sobą, podobne do odczuć towarzyszących zwycięstwu w walce. To uczucie, jakiego każdy komandos będzie doznawał w czasie całej służby.
Niemniej to nadal nie koniec. Komandosi są bezustannie obserwowani przez starszych bosmanów sztabowych, nieznających litości przy drobiazgowej ocenie. Wiele miesięcy po ukończeniu SQT i specjalistycznym szkoleniu nowo przyjęci komandosi mogą być przeniesieni do jednostki operacyjnej i nadal traktowani jak nowicjusze, bo nie mają doświadczenia w walce. Czasami nazywa się ich „świeżym mięsem”. Każda rozmowa, każdy rodzaj ćwiczenia na treningu, każde zajęcia na strzelnicy są egzaminem. Komandosi testują bezustannie siebie i współtowarzyszy, szukając niebezpiecznych słabych punktów.
Na każdym etapie poczucie braterstwa jest im wpajane, kształtowane w nich i wyostrzane.

***

Przez prawie czterdzieści lat ich unikatowy etos pozostał niezapisany i jest przekazywany jedynie w burkliwych rozkazach bosmanów i wspomnieniach o żołnierzach, którzy służyli wcześniej. Kiedy nie jest ujmowany w słowa, przejawia się w czynach. Jest sumą zachowań milcząco pochwalanych i zbiorem cech, postaw i zjawisk głośno wyśmiewanych. Komandosi z komanda Foki mają ogromne poczucie humoru, nie stronią od złośliwości i używają ostrych słów, nie owijają w bawełnę. Wrażliwcy i słabeusze wcześnie odpadają z ich grona. „Jeśli nie możesz tego znieść – powiedział jeden z komandosów – to wypierdalaj”.
W 2005 roku zmienił się profil kadry oficerskiej komanda Foki. Więcej było wśród nich absolwentów Akademii Marynarki Wojennej w Annapolis, a mniej „mustangów”, oficerów, którzy dosłużyli się stopnia, awansując od najniższej rangi. Czymś naturalnym stała się potrzeba napisania credo, podobnego do korporacyjnych dalekowzrocznych deklaracji lub spisanego kodeksu amerykańskich rangerów. (Komandosi SEAL i rangerzy działają czasami wspólnie).
Mark Devine, oficer komanda Foki, należał do zespołu (składającego się zarówno z oficerów, jak i szeregowców), który trudził się nad przelaniem na papier nigdy niespisanego etosu jednostki. Był to długi proces, wymagający głębokich przemyśleń. Debatowano nad nim do późnej nocy w ponurych salach konferencyjnych i barach. Wspólny wszystkim oddziałom, opracowany kodeks był wynikiem myślenia wielu głów i sumą najróżniejszych doświadczeń. Ostatecznie kodeks komanda Foki przypominał szczegółowością, specyficznością i fachowością plan misji.

Kodeks SEAL
• Okazywać lojalność wobec ojczyzny, oddziału i towarzyszy broni.
• Służyć z honorem i niezachwianie na polu bitwy i poza nim.
• Być w gotowości do dowodzenia, do słuchania rozkazów, nigdy nie rezygnować.
• Brać na siebie odpowiedzialność za własne czyny i czyny towarzyszy broni.
• Jako wojownik wyróżniać się dyscypliną i pomysłowością.
• Trenować do wojny, walczyć, żeby zwyciężyć, pokonywać wrogów ojczyzny.
• Każdego dnia być godnym „trójzębu”.

Credo komanda Foki

Istnieje specjalny rodzaj żołnierza, gotowego odpowiedzieć na wezwanie ojczyzny w czasach wojny lub niepewności. To zwykły człowiek o niespotykanej chęci zwycięstwa.
Zahartowany przeciwnościami, staje w jednym szeregu z najlepszymi amerykańskimi siłami operacyjnymi, żeby służyć ojczyźnie, narodowi amerykańskiemu i chronić amerykański styl życia.
To ja jestem tym człowiekiem.
Mój „trójząb” jest symbolem honoru i dziedzictwa. Przekazany mi przez bohaterów, którzy już odeszli, ucieleśnia zaufanie tych, których przysięgałem bronić. Nosząc „trójząb”, przyjmuję na siebie odpowiedzialność za wykonywanie wybranego zawodu i mój sposób życia. To zaszczyt, na który muszę zasługiwać każdego dnia.
Moja lojalność wobec ojczyzny i oddziału jest niepodważalna. Pokornie służę jako strażnik współrodaków, zawsze gotowy bronić tych, którzy nie są w stanie sami się obronić. Nie obnoszę się z naturą mojej pracy, nie szukam też uznania za swoje czyny. Z własnej woli akceptuję ryzyko nierozerwalnie złączone z moją profesją, stawiając bezpieczeństwo i dobrobyt innych ponad własne dobro.
Służę z honorem na polu walki i poza nim. Od innych ludzi różni mnie zdolność kontrolowania własnych emocji i działań, niezależnie od sytuacji.
Cechuje mnie bezkompromisowa prawość. Mój charakter i honor są niezachwiane. Ręczę słowem.
Oczekuje się od nas umiejętności dowodzenia i słuchania dowódcy. W razie braku rozkazów przejmę dowodzenie, poprowadzę towarzyszy broni, by dokończyć zadanie. W każdej sytuacji mogę być stawiany za przykład.
Nigdy nie zrezygnuję. Przeciwności hartują mnie i doskonalą. Naród oczekuje, że będę fizycznie silniejszy i umysłowo sprawniejszy od moich nieprzyjaciół. Powalony, wstanę za każdym razem. Wykorzystam resztkę sił, by bronić współtowarzyszy broni i wypełnić misję. Nigdy nie wycofam się z walki.
Wymagamy dyscypliny. Oczekujemy pomysłowości. Życie współtowarzyszy i powodzenie misji zależy ode mnie – od moich technicznych umiejętności, biegłości w taktyce i przywiązywania wagi do szczegółów. Moje szkolenie nigdy nie zostało zakończone.
Szkolimy się do wojny, walczymy, żeby zwyciężyć. Stanę w gotowości, prezentując pełną zdolność bojową, żeby zrealizować misje i cele wyznaczone przez ojczyznę. Wykonywanie moich obowiązków, gdy zajdzie taka potrzeba, będzie elastyczne i brutalne, niemniej podporządkowane zasadom, których bronię swoją służbą.
Odważni mężczyźni walczyli i ginęli, tworząc dumną tradycję i budzącą strach reputację, które jestem zobowiązany podtrzymywać. W najgorszych warunkach dziedzictwo moich współtowarzyszy broni ugruntowuje moją determinację i jest mi milczącą wskazówką we wszelkich poczynaniach. Nigdy nie zawiodę.

W skrócie komandosi SEAL mają być superbohaterami ze starych amerykańskich komiksów: wysportowani, moralnie nieskazitelni, pokorni i nieprzechwalający się swoimi dokonaniami. Komandosi muszą słuchać rozkazów, a w razie ich braku – improwizować, by ocalić życie współtowarzyszy broni albo dokończyć misję. Żołnierz komanda Foki jest zwyczajnym człowiekiem, który pojawia się, wykazuje wyjątkowymi zdolnościami, służy ojczyźnie i anonimowo powraca do życia cywila. Jego aspiracją jest pozostawanie nikomu nieznanym bohaterem, którego dokonania mają być inspiracją dla następnych pokoleń komandosów w bezustannie odnawianej tradycji.

Prezentujemy ich środowisko, ich kulturę. To historia, jaką sami o sobie opowiadają. I jest prawdziwa.

Niemniej nie jest to pełna opowieść o ich unikatowej subkulturze, która jest zarówno cenna, jak i krucha. Jak się przekonamy w miarę czytania tej książki, polityka i biurokracja – dwa przekleństwa ciążące nad wieloma sukcesami komanda Foki – grożą zniszczeniem tego, co jest wyjątkowe w tej elitarnej jednostce.
Kultura nigdy nie jest wytworem abstrakcyjnego myślenia, to żywe zjawisko, które kształtuje się dzięki doświadczeniom, niektórym gorzkim, niektórym podnoszącym na duchu. Rugowanie elementów, które osobie z zewnątrz wydają się niepotrzebne, jest zawsze niebezpiecznym przedsięwzięciem. Czy takim „niepotrzebnym” narządem jest wyrostek robaczkowy albo płuco? Dokonywanie operacji na żywej kulturze niesie ze sobą ryzyko, wynikające z braku wiedzy, który narząd ma żywotne znaczenie, a który jest niepotrzebnym wyrostkiem, co okazuje się dopiero po jej zakończeniu, kiedy pacjent zostaje kaleką albo umiera.
Swoista subkultura komanda Foki jest obecnie narażona na kilka takich traumatycznych operacji. Wśród tych „zabiegów” są bezpodstawne oskarżenia, wnoszone przez ludzi mających bardzo ograniczoną wiedzę o działaniach specjalnych, oraz powszechne próby narzucenia politycznej poprawności żołnierzom SEAL.

 
Wesprzyj nas