Druga część błyskotliwej trylogii Bena Kane’a zanurza bohaterów w tyglu wojny i terroru, podczas gdy dla Cezara i Republiki Rzymskiej nieuchronnie nadchodzi dzień sądu.


ZAPOMNIANY LEGION
Na rubieżach znanego świata walczyli z okrutnymi przeciwnościami losu – i przegrali. Dziesięć tysięcy legionistów to wszystko, co pozostało z potężnej niegdyś rzymskiej armii.

SCHWYTANI
Gal Brennus, etruski wróżbita Tarkwiniusz i Romulus, syn rzymskiego arystokraty z nieprawego łoża, uwięzieni przez Partów, nie przestają marzyć o odzyskaniu wolności. Łączy ich wspólny los i nienawiść do Rzymu. Nie wiedzą, że z brutalnej walki, która ich czeka, z życiem ujdzie tylko dwóch z nich.

ŚCIGANA
Tymczasem Fabiola, siostra bliźniaczka Romulusa, wplątuje się w zabójczą sieć intryg rzymskiej polityki. Tropiona przez łowców niewolników próbuje uciec w nadziei, że odnajdzie swojego kochanka Brutusa. Jedynego człowieka, który może zapewnić jej bezpieczeństwo. Ale Brutus u boku Cezara w dalekiej Galii sam walczy o życie, rozpaczliwie próbując stłumić powstanie charyzmatycznego wodza Wercyngetoryksa.

Porywająca akcja, nieprzewidywalna fabuła i niezwykła panorama starożytnego świata.

Ben Kane
Srebrny orzeł
Przekład: Arkadiusz Romanek
Wydawnictwo Znak
Premiera: 21 października 2015


Rozdział I
Mitreum

Wschodnia Margiana, zima 53/52 r. p.n.e.

Partowie zatrzymali się wreszcie dobrą milę od fortu. Gdy ucichły odgłosy marszu – skrzypienie skórzanych butów i sandałów, chrzęst zmrożonego śniegu – zapadła przytłaczająca cisza. Nie słychać już było tłumionych pokasływań i pobrzękiwania elementów zbroi. Wszystkie dźwięki, jak gdyby onieśmielone tą ciszą, gubiły się teraz i rozpływały w lodowatym powietrzu. Ciemność nie zawładnęła jeszcze ziemią i w szarości zmierzchu Romulus mógł przyjrzeć się miejscu, ku któremu zmierzali. Jego oczom ukazała się zupełnie zwyczajna, niemal pionowa ściana szaroburych skał, wieńcząca koniec niskiego pasma wzniesień. Mimo że młody żołnierz mocno wytężał wzrok, w gęstniejącym mroku nie dostrzegał jakichś szczególnych znaków czy śladów świadczących o wyjątkowości tego zakątka. Co ich tu przywiodło? W pobliżu nie było żadnych budynków ani charakterystycznych obiektów, a kręta ścieżka, którą pokonali, zdawała się prowadzić w ślepy zaułek. Stali wszak u podnóża skalnego urwiska. Romulus uniósł pytająco brwi i spojrzał na Brennusa, swojego przyjaciela i człowieka będącego dla niego niczym ojciec, którego nigdy nie poznał.
– Na Jowisza! Co my tu robimy?
– Tarkwiniusz na pewno wie więcej niż my – mruknął okryty grubym wojskowym płaszczem Brennus. Gal objął się wielkimi ramionami, żeby zachować jak najwięcej ciepła. – Jak zwykle zresztą…
– Co z tego? I tak nic nam nie powie! – Romulus złożył ręce i chuchnął w nie, starając się ogrzać nieco twarz i palce, które z zimna zaczynały mu już drętwieć. Swojego orlego nosa nie czuł już od dłuższego czasu.
– Prędzej czy później wszystkiego się dowiemy – odpowiedział spokojnie Gal. Roześmiał się cicho, potrząsając splecionymi w warkoczyki włosami.
Romulus już nic nie mówił. Żadne protesty czy marudzenia i tak na nic się zdadzą. Ani niczego nie przyspieszą. Cierpliwości – pomyślał.
Obaj przyjaciele nosili kaftany z tkaniny. Bezpośrednio na nie założyli standardowe kolczugi. Chociaż lorica hamata dobrze chroniła przed ostrzami, ciężka plecionka z rzędów metalowych pierścieni pozbawiała wszelkiego ciepła zgromadzonego w organizmie. Niewiele pomagały wełniane płaszcze, szale i specjalne wkładki pod czubatymi hełmami z brązu, bo rdzawe spodnie sięgające łydek i ciężkie nabijane ćwiekami caligae odsłaniały zbyt wiele ciała, żeby zapewniać noszącemu je jakiś komfort cieplny.
– Idź i go zapytaj – zachęcał Brennus, odsłaniając w uśmiechu białe zęby. – Zanim odmrozimy sobie jaja…
Romulus odwzajemnił uśmiech.
Gdy jakiś czas temu haruspik z Etrurii pojawił się w ich zatęchłym baraku legionu, próbowali wyciągnąć z niego jakieś informacje. Tarkwiniusz nigdy nie mówił dużo. I tym razem rzucił tylko, że mają do wykonania zadanie specjalne, zlecone im przez dowodzącego Pakorusa i może dzięki temu uda mu się dowiedzieć, czy istnieje szansa wydostania się z Margiany.
Przyjaciele nie chcieli pozwolić, aby Tarkwiniusz szedł sam, ale i cieszyli się na myśl o zdobyciu jakichś nowych wiadomości. Przez kilka ostatnich miesięcy cieszyli się zasłużonym odpoczynkiem po trwających niemal nieprzerwanie od dwóch lat walkach. Mijały kolejne dni, a życie obozowe w rzymskim forcie przemieniało się w coraz nudniejszą rutynę. Brakowało im zmuszających do wysiłku fizycznego ekscytujących akcji i walki. Musieli zadowolić się teraz służbą wartowniczą. Zamiast parad i defilad po zwycięstwach mieli zajmować się naprawą sprzętu. Sporadyczne wyprawy zwiadowcze nie dawały im wielkiej satysfakcji. Ponadto plemiona, które regularnie najeżdżały Margianę, zimą w ogóle nie prowadziły działań wojennych. Dlatego propozycja Tarkwiniusza spadała im jak z nieba.
Tego wieczora Romulus nie szukał jednak tylko sposobu na zabicie nudy. Desperacko pragnął usłyszeć coś, cokolwiek, poznać fragment wizji Tarkwiniusza, w której znalazłaby się wzmianka o Rzymie. Miasto na siedmiu wzgórzach, w którym się urodził, znajdowało się na drugim końcu świata. Żeby tam wrócić, musiałby pokonać tysiące mil niegościnnych krain, zamieszkiwanych przez nieprzyjaźnie nastawione do Republiki ludy. Czy istnieje jakaś szansa, że któregoś dnia wróci do tego miasta? Romulus marzył o tym każdego dnia na jawie i we śnie, zresztą podobnie jak prawie wszyscy jego towarzysze. W miejscu, w którym się znaleźli – gdzieś na krańcach znanego Rzymianom świata – pozostawało im tylko kurczowe trzymanie się tej myśli. Marzenia. A nietypowa wieczorna eskapada z Tarkwiniuszem pozwalała podsycić mały płomyczek nadziei.
– Poczekam – odparł w końcu. – Przecież sami chcieliśmy z nim iść. – Romulus przestąpił zrezygnowany z nogi na nogę.
Zawieszona na skórzanym pasku na jego ramieniu podłużna tarcza zachybotała niepewnie. – Zresztą widziałeś, w jakim nastroju jest Pakorus. Gotowy za takie pytanie pozbawić mnie przyrodzenia. To już wolę marznąć. – Brennus zaniósł się niskim, gardłowym śmiechem.
Oddziałem dowodził niewysoki, śniadoskóry mężczyzna o imieniu Pakorus. Ubrany był w bogato zdobiony kaftan, spodnie i nosił buty przykrywające kostki. Miał typową dla Partów stożkową czapkę i płaszcz z futra niedźwiedzia, który dobrze chronił go przed chłodem. Spod niego od czasu do czasu ukazywał się misternie zdobiony złotem pas, na którym wisiały dwa zakrzywione sztylety i miecz z dużym klejnotem w rękojeści. Ten odważny, ale i bezwzględny mężczyzna dowodził Zapomnianym Legionem, złożonym z rzymskich jeńców, którzy przeżyli klęskę, jaką ogromna armia Krassusa poniosła poprzedniego lata pod Carrhae, gdzie starła się z jazdą Sureny. Tarkwiniusz i dwaj jego przyjaciele stanowili zaledwie mały ułamek procenta pojmanych wówczas szeregowych legionistów. Klęska pod Carrhae sprawiła, że Romulus utracił świeżo odzyskaną wolność.
Jest w tym jakaś ironia – pomyślał Romulus. – Przeżyję swoje życie, wymieniając jednego pana na drugiego. Najpierw zginał kark przed Gemellusem, brutalnym kupcem, do którego należała cała rodzina chłopca – Welwinna, jego matka, oraz Fabiola, siostra bliźniaczka. Gdy Gemellus stracił wiele pieniędzy na nietrafionych inwestycjach, sprzedał trzynastoletniego Romulusa Memorowi, laniście z Ludus Magnus, największej rzymskiej szkoły gladiatorów. Chociaż Memor nie był tak okrutny jak Gemellus, zależało mu jedynie na tym, aby należący do niego niewolnicy lub trafiający do szkoły kryminaliści dostarczali publiczności jak najwięcej rozrywki. Walczyli i umierali na arenie, zapewniając zabawę gawiedzi. Życie ludzkie nie miało dla niego żadnego znaczenia. Romulus splunął, krzywiąc się na wspomnienie spędzonych w ludus miesięcy. Aby przetrwać, musiał zabić. Więcej niż raz. Zabij lub giń – dewiza powtarzana przez Brennusa dzwoniła mu w uszach.
Romulus sprawdził, czy jego krótki obosieczny miecz łatwo wychodzi z pochwy, a sztylet z kościaną rękojeścią wisi u pasa w zasięgu ręki. Te rutynowe gesty stały się już jego drugą naturą. Uśmiechnął się, gdy zauważył, że Brennus robi to samo. Obaj zabrali ze sobą dwa oszczepy zwane pila, zakończone długimi żeleźcami – standardowe wyposażenie każdego rzymskiego legionisty. Towarzyszący im tego wieczora wojownicy partyjscy wybrani do straży przybocznej Pakorusa wyraźnie się od nich różnili. I to zarówno pod względem ubioru – mimo że nie mieli na sobie futer, takich jak to Pakorusa, ale cieńsze wełniane płaszcze – jak i uzbrojenia. Każdy z nich uzbrojony był w długi nóż, a z prawych bioder wojowników zwisały wąskie pakunki, kryjące refleksyjny łuk kompozytowy i kołczan z zapasem strzał. Choć biegle posługiwali się różną bronią, Partowie byli przede wszystkim doskonałymi łucznikami. Całe szczęście, że nie musiałem walczyć z żadnym z nich na arenie – pomyślał Romulus. Każdy partyjski wojownik potrafił wypuścić pół tuzina strzał, zanim przeciwnik zdołał pokonać odległość stu kroków. I każda strzała bezbłędnie trafiała w cel.
Bogowie byli dla niego łaskawi. W szkole gladiatorów poznał Brennusa. Romulus rzucił teraz przyjacielowi pełne wdzięczności spojrzenie. Bez niego, zmuszony do radzenia sobie samotnie z przeciwnościami losu, z pewnością szybko straciłby życie. Tymczasem minęły dwa lata, a on żył. Przetrwał. Odniósł tylko jedną ciężką ranę. I wtedy, którejś nocy, głupia sprzeczka pod drzwiami Lupanaru sprawiła, że przyjaciele musieli uciekać z Rzymu. Zaciągnęli się do wojska jako najemnicy i generał Krassus został ich nowym panem. Polityk, krezus i członek trzęsącego Republiką triumwiratu desperacko pragnął zwycięstw militarnych, aby dorównać Juliuszowi Cezarowi i Pompejuszowi.
Arogancki głupiec – pomyślał Romulus. – Gdyby miał w sobie choć odrobinę geniuszu militarnego Cezara, wszyscy dawno bylibyśmy już w domu. Zamiast po chwałę i sławę Krassus poprowadził armię na pustynię i zgotował trzydziestu pięciu tysiącom legionistów krwawą łaźnię pod Carrhae. Dawno Rzym nie poniósł tak haniebnej klęski. Ocaleni z rzezi – mniej więcej jedna trzecia armii – zostali więźniami Partów, których brutalność nie mogła się równać nawet z okrucieństwem Memora.
Dano im wybór: mogli umrzeć na krzyżach, czyli zginąć od razu, albo udać się na niespokojną wschodnią granicę królestwa. Naturalnie wybrali to drugie rozwiązanie.
Romulus westchnął. Teraz wcale nie był już przekonany, że podjęli właściwą decyzję. Wyglądało na to, że spędzą resztę życia, walcząc z odwiecznymi wrogami Partów: dzikimi koczowniczymi plemionami z Sogdiany, Baktrii i Scytii. Postanowił tego wieczora towarzyszyć Tarkwiniuszowi, bo chciał dowiedzieć się, czy mimo wszystko jest dla nich jakaś nadzieja.

*

Tarkwiniusz wodził ciemnymi oczyma po skale. Wytężał wzrok. Ani śladu.
Wyróżniał się spośród uczestników tej dziwnej ekspedycji długimi włosami, układającymi się w fale. Związywał je zazwyczaj tkaninową opaską. Odsłaniał wtedy szczupłą twarz, wystające kości policzkowe i złoty kolczyk w prawym uchu. Nosił też charakterystyczny napierśnik, pokryty drobnymi, połączonymi pierścieniami z brązu. Całości dopełniał balteus ze skórzanymi paskami, zazwyczaj noszony przez centurionów. Tarkwiniusz miał na plecach mały, zużyty plecak. Z jego lewego ramienia zwisał labrys – topór bojowy o dwóch ostrzach. W przeciwieństwie do towarzyszy haruspik wzgardził płaszczem. Nie chciał, aby coś tłumiło jego zmysły.
– No i co? – Pakorus nie wytrzymał. – Widzisz wejście?
Tarkwiniusz zmarszczył brwi i nie odpowiedział. Długie lata szkolenia pod skrzydłami Olenusa, jego mentora, nauczyły go wielkiej cierpliwości. Inni ludzie często błędnie interpretowali jego zachowanie, biorąc opanowanie za zbytnią pewność siebie. Dowódca legionu zerknął w prawo. Tarkwiniusz rozmyślnie spojrzał w przeciwną stronę. Wielki Mitro! Pokaż mi swoją świątynię.
Pakorus robił się coraz bardziej niecierpliwy.
– Jest nie dalej niż trzydzieści kroków od nas – wyraźnie się z nim drażnił.
Kilku mężczyzn z jego straży przybocznej zaśmiało się cicho.
Tarkwiniusz niby przypadkiem skierował wzrok tam, gdzie wcześniej patrzył Pakorus. Długo wpatrywał się w ścianę urwiska, ale nadal nie dostrzegał niczego szczególnego w poszarpanej grani.
– Jesteś tylko szarlatanem. Zawsze to wiedziałem – warknął Pakorus. – Awansowanie cię na centuriona było błędem.
Jakby nie chciał pamiętać, że Zapomniany Legion używa broni, która pozwoliła żołnierzom wygrać niejedną bitwę – pomyślał gorzko haruspik. Za rubin podarowany mu przez Olenusa wiele lat temu kupili bele jedwabiu, który w dalszym ciągu pokrywa tarcze ponad pięciu tysięcy żołnierzy. To dzięki niemu mogli przetrzymać nawałnicę strzał z łuków refleksyjnych, przebijających wcześniej wszystkie rzymskie scuta. To przecież jego pomysłem było przygotowanie tysięcy długich włóczni, których kute żeleźce pozwoliły im powstrzymać szarże każdej jazdy. To dzięki niemu udało się rozbić wielką armię sogdyjską, która zrównała z ziemią wiele osad w Margianie. Ponadto jego wiedza medyczna pozwoliła uratować wielu rannych żołnierzy.
Został centurionem w uznaniu zasług. Awansował dzięki temu, że zdobył szacunek żołnierzy. A jednak wciąż jeszcze nie miał odwagi przeciwstawić się otwarcie Pakorusowi. Partyjski dowódca był panem życia i śmierci żołnierzy. Do tej pory od tortur i śmierci chronił Tarkwiniusza – oraz w pewnym stopniu także Romulusa i Brennusa – lęk Parta przed jego niezwykłymi zdolnościami. Przed proroczymi wizjami i umiejętnością przepowiadania przyszłości. Teraz jednak po raz pierwszy w życiu Tarkwiniusza te talenty zaczynały go zawodzić.
Strach – nowy rodzaj emocji – stał się jego nieodstępującym na krok towarzyszem.
Przez wiele miesięcy ratował się tylko sprytem, ponieważ nie dostrzegał żadnych istotnych znaków. Przyglądał się każdej chmurze, szukał informacji w każdym podmuchu wiatru, w każdym ptaku i w każdym zwierzęciu. Nic. Składał ofiary z kur i jagniąt, co zwykle sprowadzało jakieś wizje przyszłości. Ostatnio wszelkie próby kończyły się niepowodzeniem. Purpurowe wątroby zwierząt, najbogatsze źródło informacji w każdej formie haruspicji, teraz nie zawierały żadnych wskazówek. Tarkwiniusz nie potrafił tego zrozumieć. Zajmuję się przepowiadaniem przyszłości od prawie dwudziestu lat – myślał gorzko. – I jeszcze nigdy nie spotkałem się z taką sytuacją. Żadnych wizji? Bogowie naprawdę muszą się na mnie złościć. Obawiał się, że Charon, etruski demon władający podziemiem, kiedyś wyłoni się ze swojego świata, żeby ich wszystkich pożreć. Ta straszna istota o niebieskiej skórze i czerwonych włosach zawsze znajdowała się w cieniu Pakorusa, szczerząc ostre zębiska. Gotowa rozerwać Tarkwiniusza na strzępy, gdy cierpliwość dowódcy legionu się wyczerpie. Nie będzie musiał długo czekać. Nie trzeba być haruspikiem, aby odczytać, co mówi język ciała Pakorusa – skonstatował ze znużeniem Tarkwiniusz. Dowódca od dłuższego czasu był mocno podminowany, niczym napięta do granic możliwości struna gotowa pęknąć w każdej chwili.
– Na wszystkie świętości! – żachnął się złowrogo Pakorus. – Pozwól, że cię oświecę. – Chwycił od najbliższego strażnika pochodnię i ruszył do przodu, prowadząc resztę. Zatrzymał się po zaledwie dwudziestu krokach. – Spójrz! – wyciągnął pochodnię przed siebie.
Tarkwiniusz otworzył szeroko oczy ze zdumienia. Dostrzegł łuk starannie dopasowanych kamieni, otaczających duży, wykonany przez człowieka otwór w ziemi. Ciężkie płyty skalne zostały ułożone tak, żeby zabezpieczyć kwadratowe wejście. Na ich wytartych powierzchniach znajdowały się jakieś ryty. Tarkwiniusz podszedł bliżej, aby dokładniej przyjrzeć się wyrzeźbionym kształtom. Rozpoznał kruka, przyczajonego byka i zdobioną koronę z odchodzącymi od niej siedmioma promieniami. Czy to nie jest czapka frygijska? Przypomina zakończone tępym szpicem nakrycia głowy noszone od wieków przez haruspików. Czuł dreszcz podekscytowania. Ten drobny szczegół był intrygujący, bo w jakiś sposób wiązał się z pełnymi tajemnic opowieściami o pochodzeniu Etrusków.
Etruskowie, którzy skolonizowali środkową Italię przed wieloma wiekami, prawdopodobnie przybyli na półwysep ze Wschodu. Ślady ich cywilizacji można znaleźć w Azji Mniejszej, ale są i tacy, którzy twierdzą, że źródeł ich kultury należałoby szukać o wiele dalej. Podobnie jak źródeł kultu Mitry. Niewiele rzeczy ekscytowało Tarkwiniusza, ale ta pieczara z pewnością była dla niego fascynująca. Przez wiele lat szukał śladów przeszłości Etrusków. Bez większego powodzenia. Być może tutaj, daleko na Wschodzie, nieprzenikniona mgła niewiedzy wreszcie opadnie. Olenus miał rację. Po raz kolejny. Staruszek przewidział, że dowie się czegoś więcej, gdy uda się do Partii i dalej, ku granicom z Indiami.
– Zwykle dostęp do tego świętego miejsca mają tylko wyznawcy – odezwał się Pakorus. – Karą za wtargnięcie do mitreum bez pozwolenia jest śmierć.
Tarkwiniusz skrzywił się, czując, jak jego ekscytacja szybko ustępuje miejsca lękowi. Zdobycie wiedzy na temat kultu Mitry nie było warte utraty życia.
– Otrzymujesz specjalną zgodę na wejście tylko w celu przepowiedzenia przyszłości mojej i Zapomnianego Legionu – oświadczył Pakorus. – Jeśli twoje słowa nie będą przekonujące, umrzesz.
Tarkwiniusz próbował zachować spokój i spojrzał na Parta pewnym wzrokiem. Ale ten jeszcze nie skończył.
– Jednak zanim pożegnasz się z życiem – ciągnął złowieszczo dowódca legionu, przesuwając wzrokiem po twarzach Romulusa i Brennusa – zginą też twoi przyjaciele. Będą umierać długo i w cierpieniach. A ty będziesz na to patrzył.
Tarkwiniusz wbił w Pakorusa pełne wściekłości spojrzenie. Part pierwszy odwrócił wzrok. Wciąż jeszcze mam na niego jakiś wpływ – pomyślał haruspik. Jednak ta refleksja smakowała jak popiół w suchych ustach. To Pakorus trzymał bicz. Nie on. Jeśli bogowie nie ześlą mu w mitreum dorzecznych wizji, wszyscy zginą. Tu, na miejscu.
Dlaczego nalegał, aby jego przyjaciele byli z nim dzisiejszej nocy? Żaden głos nie podpowiadał mu, żeby ich o to nie prosić. Tarkwiniusz nie martwił się o siebie, narastało w nim poczucie winy. Muskularny, odważny Brennus i Romulus, młody chłopak, którego pokochał jak syna, mogą zapłacić za jego błędy. Poznali się tuż po zaciągnięciu się do armii Krassusa. Całą trójkę łączyła bliska przyjaźń. Dzięki sprawdzającym się przepowiedniom Tarkwiniusza zaufali mu całkowicie również inni legioniści. Pod Carrhae, mimo że mogli uciec pod osłoną ciemności, zdecydowali się zostać z nim. I w ten sposób ślepo związali swój los z jego losem. Obaj patrzyli na niego pewnym wzrokiem, licząc na wsparcie. To nie może się tak skończyć – pomyślał Tarkwiniusz, zaciskając zęby. Po prostu nie może.
– Niech tak się stanie – zawołał głośno, chcąc zawrzeć w tych słowach najlepsze prorocze tony. – Mitra da mi znak.
Romulus i Brennus spojrzeli po sobie. Tarkwiniusz dostrzegł błysk nadziei w ich oczach. Zwłaszcza twarz Romulusa rozjaśniła się pewnością co do jego możliwości. Czując, że młodzieniec mu ufa, Tarkwiniusz poczuł się lepiej. Czekał.
Pakorus wyszczerzył zęby zniecierpliwiony.
– Chodź za mną – powiedział, stawiając stopę na pierwszym stopniu schodów prowadzących do groty.
Nie wahając się ani chwili, Tarkwiniusz ruszył za nim. Towarzyszył im tylko dobrze zbudowany wojownik, członek straży przybocznej Pakorusa. Schodził w dół z obnażonym sztyletem w prawej dłoni.

 
Wesprzyj nas