„Huczmiranki” to porywająca saga rozgrywająca się w Warszawie na przestrzeni ponad stu lat. Książka pełna magii i tajemnic. Huczmiranki zawsze musiały radzić sobie same… Dla tych silnych i dumnych kobiet najważniejsze powinny być więzy krwi, ale co jeśli w rodzinie pojawi się czarna owca, która zapragnie żyć po swojemu?


Słabość nadeszła szybko. Porwała mnie gwałtownie, a ja nie stawiałam oporu. Ta ucieczka w nicość była moim wybawieniem. Jedyną sensowną drogą, którą mogłam podążyć. Dotrzymałam danego słowa. Ród Huczmiran pozostał bezpieczny, choć nieszczęśliwy. Takie jest nasze przeznaczenie.

Rok 2013. Nina Huczmiran przyjeżdża do Warszawy. Tułanie się po Europie nie przyniosło zapomnienia ani nie ukoiło bólu, czas więc zmierzyć się z demonami przeszłości i spróbować wrócić na łono rodziny.

Rok 1963. Daria Huczmiran czuje się najszczęśliwszą kobietą na świecie. Właśnie przyjęła oświadczyny tego jedynego, ma głowę pełną planów i marzeń. Jednak babka i matka inaczej zaplanowały jej przyszłość.

Rok 1890. Linda Huczmiran jest w ciąży. Porzucona przez ukochanego, nieznajdująca oparcia w najbliższych zrobi wszystko, żeby uratować swe nienarodzone dziecko. Nawet jeśli będzie musiała prosić o pomoc największego wroga.

„Huczmiranki” to pierwsza książka Agaty Mańczyk dla dorosłych.

Agata Mańczyk
Huczmiranki. Eukaliptus i werbena
seria: Huczmiranki. Tom 1.
Wydawnictwo Nasza Księgarnia
Premiera: 7 października 2015

Nina
Warszawa, 2013 rok

Czułam na twarzy ciepłe promienie słońca. Słyszałam gwar warszawskiej ulicy za oknem, a mimo to trwałam przy swoim postanowieniu. Spać, spać, spać. Zawsze byłam uparta i niezdyscyplinowana. Jednak poranki lubiłam najbardziej. Od kiedy pamiętam, wstawałam na tyle wcześnie, żeby zdążyć się nimi nacieszyć w ciszy i samotności, za całe towarzystwo mając kubek z gorącą, słodką kawą. Zanim inni domownicy pozwlekali się z łóżek, ziewając i narzekając, zaczęli w piżamach snuć się po domu, ja czekałam już z herbatą i śniadaniem na stole, gotowa na pracę, zabawę i inne atrakcje nadchodzącego dnia. Wiele się zmieniło od tego czasu. Teraz byłam sama, więc jak ranek długi, mogłam napawać się nim w spokoju do upadłego. Inna sprawa, że nie miałam już na to ochoty. Ani siły. Właściwie od jakiegoś czasu na niewiele rzeczy miałam siłę. A tym bardziej ochotę. Odwróciłam się zatem na drugi bok, obiecując sobie, że kiedy obudzę się za godzinę lub dwie, pomyślę już poważnie o wstaniu z łóżka. Słońce przeciskające się przez szpary między ciężkimi wiśniowymi zasłonami jednak tak mocno grzało mnie w plecy, że musiałam zmienić plany. Otworzyłam prawe oko i zerknęłam na zegar na ścianie. Dochodziło południe. A ja nadal czułam się śpiąca i zmęczona. Ale nie to stanowiło największy problem. Opuszczenie łóżka oznaczało rozpoczęcie nowego życia, a do tego musiałam zebrać całą odwagę, jaka jeszcze mi pozostała – było jej niewiele.
Powrót do Warszawy już i tak dużo mnie kosztował. Przeszło roczny pobyt w Europie, a raczej ucieczka przed wszystkim, co się wydarzyło, niewiele mi pomógł. Na pewno mniej, niż oczekiwałam. W końcu zmęczyło mnie uciekanie i poczułam, że jeśli nie wrócę teraz, nie wrócę już nigdy. Moim ostatnim przystankiem było Bordeaux. Maleńkie mieszkano w starej części miasta. Sobotnie poranki z croissantem w pobliskim parku. Spacery wzdłuż rzeki, praca w kawiarni, wycieczki za miasto. Mogłabym polubić takie życie. Zostać tam i zapomnieć o wszystkim. To byłoby takie łatwe. Po prostu żyć. Spędzać czas na drobnych, pozornie błahych czynnościach, małych przyjemnościach, rutynowej pracy, przelotnych spotkaniach z nieważnymi ludźmi. Jeść, pić, spać, pracować i odpoczywać. Nic więcej człowiekowi nie potrzeba do szczęścia. Bez pamięci, zobowiązań i co najważniejsze – bez miłości. Wyjechałam tego samego dnia, kiedy sobie to uświadomiłam. Pokusa była zbyt silna, a ja za słaba. Nie mogłam zapomnieć. Moje życie znowu powinno nabrać sensu. Babka miała rację. Życie blisko ludzi mnie osłabiło. Czułam się wypalona i słaba, bezbarwna i… zwyczajna. Wsiadłam do samolotu, nie do końca świadoma, na co się decyduję. Wiedziałam tylko, że muszę wrócić. Coś krzyczało we mnie i przyciągało do miejsca, które porzuciłam tak nagle, bez wyjaśnienia. Ten krzyk stawał się coraz cichszy, jednak dopóki go słyszałam, byłam sobą. Żyłam. Bałam się momentu, gdy i on umilknie. Po tym jak wszystkie moje nadzieje zawaliły się z hukiem i zrozumiałam, że brawurowa ucieczka zwieńczona szaleńczą trzynastomiesięczną podróżą po Europie była pomyłką, tylko jedna rzecz trzymała mnie w pionie. Niczym latarnia, dająca nadzieję zagubionemu podczas sztormu żeglarzowi. Do tego światła zmierzałam, bo stanowiło ostatnią, jedyną już nadzieję.
Tego dnia w parku, gdy tak bardzo zapragnęłam zostać w Bordeaux i zanurzyć się w niezobowiązującym, francuskim życiu, usłyszałam w głowie słowa mojej babki. „Przez chwilę możesz być żoną, matką i kochanką, ale córką i siostrą, a przede wszystkim wnuczką jesteś na zawsze. Pamiętaj o tym, kiedy wszystko inne okaże się tylko złudzeniem”.
Jak zwykle miała rację. Należę do rodu Huczmiran i o tym nigdy nie mogę zapomnieć.
Dlatego, kiedy po długiej podróży stanęłam przed drzwiami mieszkania na Żurawiej w Warszawie, wiedziałam, że – choć czułam się podle – podjęłam właściwą decyzję. Klucz do mieszkania znalazłam pod wycieraczką. Uśmiechnęłam się na ten widok. Moja babka była wyjątkowa pod wieloma względami.
– Wracam – rzuciłam do słuchawki zamiast powitania, czekając na lotnisku Roissy Charles de Gaulle na samolot do Warszawy.
– Klucze znajdziesz tam, gdzie zawsze – odpowiedziała krótko i się rozłączyła.
Pięć słów po ponad roku nieobecności. Wyjechałam bez słowa wyjaśnienia. Z jakiegoś dworca w Europie wysłałam esemesa, że żyję i nie wiem, kiedy wrócę. Potem wyłączyłam telefon. Pięć słów i wiedziałam, że mam do czego wracać i że właśnie to powinnam zrobić już dawno.
Słowa nie są trwałe. Rozpływają się w powietrzu i po chwili nikt już o nich nie pamięta, nawet ten, który je wypowiedział. Teraz, kiedy leżałam skulona pod kołdrą, nie mogłam odnaleźć w sobie pewności, że decyzja o powrocie była słuszna. Bałam się tego, co mnie tu czeka. Zimny, powściągliwy głos babki przez telefon nie wydawał mi się już serdeczny. Obie zrobiłyśmy to, co do nas należało. Ja wróciłam do rodzinnego gniazda, ona mnie przyjęła. Nie miałyśmy innego wyjścia, jednak żadna z nas tak naprawdę tego nie chciała.
Wskazówki zegara z mozołem przesunęły się o kolejne dziesięć minut. Warszawa piła południową kawę, a ja bałam się wstać z łóżka. To śmieszne. I straszne.
Pół godziny później stałam na bosaka w kuchni, delektując się przyjemnym chłodem terakoty. W lodówce znalazłam produkty na szybkie śniadanie. Nikt nie korzystał z tego mieszkania od lat. Poinformowałam o swoim przyjeździe w ostatniej chwili, a jednak zastałam odkurzone meble, przewietrzone pokoje, zaopatrzoną lodówkę i moją ulubioną kawę obok ekspresu. Czy Darię czymkolwiek da się zaskoczyć? Uśmiechnęłam się z rozczuleniem, po chwili zaś rozkoszowałam się na balkonie aromatem czarnego, gorącego napoju z cynamonem i odrobiną zapachu jabłek i miodu, dla lepszego samopoczucia.
Mieszkanie Darii znajdowało się na drugim piętrze. Stojąc na balkonie, słyszałam gwar tętniącej życiem ulicy Kruczej. Usiadłam w wiklinowym fotelu i wystawiłam twarz do słońca, choć wiedziałam, że nie sprawia mi to takiej przyjemności jak kiedyś. Wypiłam duży łyk kawy i wraz z gorącym napojem rozeszły się po moim ciele ciepło i nadzieja. Przez chwilę poczułam radość, że znowu jestem częścią tego miasta, a jego niezmienny gwar i żywiołowość uspokajają mnie i dają pewność, że nie muszę już uciekać.
Dopiłam kawę i wróciłam do mieszkania, by doprowadzić się do porządku. Moja walizka stała w przedpokoju. Dawno tu nie byłam. Babka Daria nie mieszkała tu od kilkunastu lat. Przeprowadziła się do dużego domu w starej części Mokotowa. To lokum, jak kilka innych należących do mojej rodziny, było czymś w rodzaju tymczasowego azylu dla tych z nas, które znalazły się w trudnej sytuacji i nie chciały wracać do siebie. Część mieszkań przeznaczono na wynajem, jednak Daria zostawiała zawsze jedno lub dwa puste, bo twierdziła, że nigdy nie wiadomo, kiedy się przyda jakieś wolne miejsce. Mój dom na Saskiej Kępie przy ulicy Afrykańskiej stał pusty od ponad roku. Ale nie mogłam żyć znowu wśród mebli i przedmiotów, które przypominały, co straciłam. Dlatego zadzwoniłam do Darii. Nie powiedziałam, że potrzebuję pomocy, a jednak zrozumiała. Właśnie dlatego zawsze uważałam, że babka jest niezwykła. Bardzo wymagająca, mocno zdystansowana i trochę oziębła, ale naprawdę niezwykła.
Mieszkanie było za duże dla jednej osoby. Miało cztery pokoje – jeden należał do Darii, drugi zajmowała kiedyś moja mama, trzeci jej siostra, a salon przeznaczono dla gości. Zrobiłam obchód, sprawdzając, czy zostało tu coś, co pamiętałam z dzieciństwa.
Urodziłam się w tym mieszkaniu, już po stanie wojennym. Porody w domu były dla nas tradycją. Przez kilka pierwszych lat po moich narodzinach zajmowaliśmy czteroosobową rodziną większą sypialnię. Daria zdawała się wtedy bardzo wesoła i często mnie przytulała.
Wyszłam z pokoju, w którym nadal stał ciężki, mahoniowy kredens, gdzie chowałam swoje dziecięce książeczki. Ruszyłam do pokoju Zoi, kiedy niechcący zerknęłam w duże, kryształowe lustro wiszące w przedpokoju między dwiema sypialniami. Przez chwilę miałam wrażenie, że patrzę na kogoś obcego. Kobieta, starsza ode mnie o kilka lat, która już dawno przestała zawracać uwagę na wygląd, jakby w końcu zrozumiała, że pomalowanie ust nie zmieni jej życia na lepsze. Spróbowałam się uśmiechnąć. Marnie mi to wyszło, ale przynajmniej rozpoznałam w obcej, przygasłej twarzy siebie. Miałam kiedyś zielone oczy. Teraz poszarzały. Włosy stały się matowe – trudno było określić, jaki właściwie mają kolor. Uśmiechnęłam się po raz drugi. Nieporadnie i krzywo. Wyszłam z wprawy. Zauważyłam kilka nowych zmarszczek i cienie pod oczami. Skóra blada i wysuszona. Gdzie się podziała Nina, którą byłam półtora roku temu? Czy jeszcze zdołam ją odnaleźć?

– Nigdy nie opuszczaj swojego rodu. Nino, masz już pięć lat i czas, żebyś to zapamiętała. Nie wolno nam się rozdzielać. Gdy trwamy razem, jesteśmy silne i nikt nie zrobi nam krzywdy. Jeśli złamiesz tę zasadę i odejdziesz, będziesz bardzo słaba i smutna.
– Czy wtedy umrę, babciu?
– Jeżeli nie wrócisz na czas, tak właśnie może się stać. Dlatego musisz dobrze zapamiętać to, co ci powiedziałam.
– Dobrze. Nigdy cię nie opuszczę.

To wspomnienie pojawiło się nagle i równie szybko zniknęło. Zwiedzanie starych kątów zawsze działało na mnie sentymentalnie. Wtedy, tego wieczoru, kiedy siedziałam obok Darii na sofie, złożyłam sobie obietnicę, że nigdy nie opuszczę rodowego gniazda. Moja rodzina jest taka wspaniała, po cóż miałabym jechać gdzieś daleko, jeśli wszystko, czego potrzebuję, jest w Warszawie?
Kilkanaście lat później się zakochałam. Potem urodziłam dziecko. Cały świat przestał się liczyć, a wraz z nim przestrogi mojej babki. Kiedy dorosły cierpi tak bardzo, że nie może znaleźć ukojenia, jego dziecięce przysięgi stają się tylko zabawnym echem, którego nie warto nawet przywoływać.
Nagle zadźwięczał dzwonek. Zamarłam. Nie spodziewałam się gości. Daria nie przyszłaby nieproszona, nikt poza nią nie wiedział o moim powrocie, z dawnymi koleżankami dawno straciłam kontakt, więc kto to mógł być? Jakby w odpowiedzi na pytanie dzwonek rozbrzmiał po raz kolejny, tym razem dłużej i bardziej uporczywie. Niewiele myśląc, ruszyłam do drzwi. Zawahałam się tylko przez chwilę, po czym szybko otworzyłam zasuwy i nacisnęłam klamkę. Na wycieraczce stała obca kobieta, która uważnie, wzrokiem niepozbawionym bezczelności i wścibstwa, oglądała mnie dokładnie od stóp do głów. Kiedy skończyła, westchnęła głośno i pokręciła głową z politowaniem, po czym weszła do środka, nie czekając na zaproszenie.
Była niska i chuda, w lnianych zielonych spodniach i czarnym T-shircie. Długie i gęste jak na jej wiek włosy, ufarbowane na czekoladowo, beztrosko rozrzuciła na plecach. Musiała mieć koło sześćdziesiątki, ale umiejętny makijaż odejmował jej kilka lat. Uśmiechała się, pewna, że będę zadowolona z jej wizyty, i zatrzymała w przedpokoju, nieco zdziwiona, że nie zapraszam jej do salonu. Patrzyłam na nią przez chwilę, czekając na jakiekolwiek wyjaśnienie, jednak uparcie milczała. Zaryzykowała uśmiech, a kiedy na niego nie zareagowałam, wyciągnęła w moim kierunku kubek z parującą kawą o niezwykłym zapachu.
– Pani…? – Wykonałam w powietrzu nieokreślony ruch ręką.
– Mów mi Inga. Jestem twoją sąsiadką i dawną przyjaciółką Darii – przedstawiła się w końcu i weszła do pokoju. Rozsiadła się wygodnie na sofie, postawiła swój kubek z kawą na stoliku i czekała, aż do niej dołączę.
– W czym mogę pomóc… Ingo? – zapytałam zdezorientowana. Zamknęłam drzwi i nieśmiało weszłam do salonu.
– Przede wszystkim mogłabyś się wykąpać – powiedziała zniesmaczona.
Otworzyłam usta ze zdziwienia i szybko je zamknęłam. Kobieta uważnie studiowała każdy szczegół mojego skromnego stroju. Nie zdążyłam się jeszcze przebrać, więc wciąż miałam na sobie znoszony T-shirt i stare, krótkie spodenki.
– Kiepsko z tobą – zawyrokowała w końcu. – Dobrze, że w końcu wróciłaś, bo mogło być jeszcze gorzej.
– Jestem tylko trochę zmęczona – usprawiedliwiłam się, choć nie miałam pojęcia, dlaczego to robię.
– Zmęczona… dobre sobie – mruknęła pod nosem.
– Czy Daria wie, że pani tu jest?
– Miałaś mi mówić po imieniu – przypomniała urażonym tonem. – Twoja babka nie musi wiedzieć o tym, co się dzieje w tym mieście w każdej minucie jego życia, choć zapewne ma na ten temat inne zdanie. – Westchnęła z bezsilności. – Zrób ze sobą porządek, a ja poczekam na balkonie. Czy wiesz, że twoja matka kiedyś z niego wyskoczyła? – zarechotała. – A może to było okno? Ech, stare, dobre czasy, kiedy wszystko wydawało się takie proste…
Mrucząc coś pod nosem, wyszła na balkon i rozsiadła się w wiklinowym fotelu, jak we własnym.
Ten pomysł zupełnie mi się nie podobał. Wolałabym zastanowić się spokojnie, co teraz powinnam zrobić, gdzie pójść i w jaki sposób odbudowywać swoje życie. Czekało mnie tyle spraw do załatwienia i tyle do przemyślenia, zupełnie więc nie miałam ochoty na wizytę natarczywej sąsiadki. Daria przysłała mi esemesa, w którym wspomniała, że w razie problemów z mieszkaniem mam się zgłosić do sąsiadki, ale nie napisała, o kogo dokładnie chodzi. Wymieniła imię, jednak dałabym sobie uciąć rękę, że chodziło o Jankę, a nie Ingę… Może wskazana przez Darię kobieta nie miała czasu na niańczenie mnie i przysłała zastępstwo? Było mi to nawet na rękę. Po tylu miesiącach samotnego borykania się z życiem, świadomość, że ktoś się o mnie troszczy, stawała się nawet miła. Na palcach zakradłam się na balkon i podejrzałam Ingę siedzącą w wiklinowym fotelu, opierającą nogi o barierkę i wystawiającą pomarszczoną twarz do słońca. Uśmiechnęłam się na ten widok, a myśl, że zasadnicza i uporządkowana Daria przyjaźniła się kiedykolwiek z kobietą, która po sześćdziesiątce, opalając się, zadziera nogi na poręcz i nuci, wydała mi się całkiem nieprawdopodobna. Nagle Inga szybko uniosła głowę, wcześniej leniwie spoczywającą na oparciu fotela, i spojrzała na mnie tak przenikliwie i badawczo, że ciarki przeszły mi po plecach. Cmoknęła zniecierpliwiona i przewróciła oczami. Oszałamiający zapach kawy dotarł do mnie zadziwiająco szybko. Poczułam nagle, że mam na nią wielką chęć, choć przed chwilą jedną właśnie skończyłam pić. Byłam zmęczona, osłabiona i załamana, ale nie głupia. Dobrze wiedziałam, co to oznacza. Spojrzałam czujnie na Ingę – tylko się uśmiechnęła. Pokręciłam z niedowierzaniem głową, ona prychnęła krótko z udawanym oburzeniem. Pokręciłam znowu głową, a ona cmoknęła. Odwróciłam się i ruszyłam w kierunku łazienki. Nie wypowiedziałyśmy ani jednego słowa, ale wszystko stało się jasne. Dowiedziałam się, z kim mam do czynienia, kobieta zaś zdała sobie sprawę z tego, że cokolwiek zaplanowała, nie pójdzie jej ze mną łatwo.

 
Wesprzyj nas