Książka – legenda, której niesłabnącą popularność przyniosła doskonała ekranizacja oraz niezapomniana postać głównej bohaterki, która nie ma sobie równych w całej historii literatury.


Rok 1861. Czas wojny secesyjnej – Ameryka przechodzi głębokie wewnętrzne przemiany, które na zawsze zmienią jej obraz.

Świat Południa, wielkich plantacji, możnych panów i czarnoskórych niewolników odchodzi w zapomnienie, pochłaniany przez industrialną, nastawioną na przemysł rzeczywistość.

Scarlett O`Hara, córka zamożnego plantatora bawełny z Georgii, ma zaledwie szesnaście lat, jednak jej duma, upór i energia wydają się nie znać granic. Kiedy jej ukochany Ashley Wilkes zaręcza się z inną kobietą, Melanią, dziewczyna na złość jemu i sobie wychodzi za mąż za jej brata.

Jej małżeństwo nie trwa jednak długo, małżonek rychło umiera, zaś Scarlett sama musi dać sobie radę z przytłaczającą rzeczywistością…

Margaret Munnerlyn Mitchell Marsh (ur. 8 listopada 1900 w Atlancie, zm. 16 sierpnia 1949 tamże) – amerykańska pisarka. Za swoją, wydaną w 1936 r., powieść Przeminęło z wiatrem (ang. Gone with the Wind) otrzymała w 1937 r. Nagrodę Pulitzera. Film pod tym samym tytułem z 1939 r. z Vivien Leigh i Clarkiem Gable w rolach głównych stał się jednym z najbardziej popularnych filmów wszech czasów.
Mitchell rozpoczęła pisanie powieści w 1926 r., gdy z powodu obrażeń oraz artretyzmu dłuższy czas nie opuszczała łóżka. Jej mąż, John Marsh, kupił dla niej używaną podróżną maszynę do pisania marki Remington, na której to w przeciągu następnych 10 lat ukończyła tę, obejmującą tysiąc stron, powieść. Książka ukazała się 30 czerwca 1936. W tym samym roku Margaret Mitchell sprzedała prawa do jej sfilmowania producentowi Dawidowi O. Selznickowi za 50 tys. dolarów amerykańskich.

Margaret Mitchell
Przeminęło z wiatrem
Przekład: Celina Wieniewska
Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.
Premiera: 7 października 2015


Rozdział 1

Scarlett O’Hara nie była piękna, ale mężczyźni, zadurzeni w niej tak jak dwaj młodzi Tarletonowie, rzadko zdawali sobie z tego sprawę. W twarzy jej zbyt ostro odcinały się delikatne, arystokratyczne, po matce Francuzce odziedziczone cechy, od grubych rysów, odziedziczonych po rumianym ojcu Irlandczyku. Twarz ta jednak, o mocnych szczękach i spiczastym podbródku, przykuwała do siebie uwagę. Oczy miała Scarlett jasnozielone, w oprawie czarnych, sztywnych, ku górze odwiniętych rzęs. Szerokie czarne brwi były nieco skośne i przecinały śmiałą, łamaną linią jej śnieżnobiałą skórę – skórę, która stanowiła przedmiot podziwu kobiet Południa i którą Scarlett troskliwie osłaniała czepeczkami, woalkami i mitenkami przed gorącym słońcem Georgii.
Siedząc w to słoneczne popołudnie kwietnia 1861 roku ze Stuartem i Brentem Tarletonami w chłodnym cieniu ganku w Tarze, Scarlett wyglądała jak obrazek. Nowa sukienka z zielonego muślinu w kwiatki, o bardzo sutej krynolinie, była dokładnie dobrana do koloru zielonych safianowych pantofelków na płaskich obcasach, które ojciec przywiózł jej niedawno z Atlanty. Doskonale uwydatniała talię Scarlett, mierzącą w obwodzie zaledwie siedemnaście cali – najcieńszą talię w trzech hrabstwach! – a ciasny stanik uwypuklał jędrne, dobrze jak na jej szesnaście lat rozwinięte piersi. Mimo jednak skromności, jaką tchnęła ta suknia, włosy gładko upięte w kok i białe rączki spokojnie skrzyżowane na kolanach – prawdziwą swoją naturę trudno było Scarlett ukryć. Zielone oczy w przykładnie uśmiechniętej twarzyczce wyrażały bunt, wolę, radość życia i wyraźnie kłóciły się z jej wytwornym zachowaniem. Maniery Scarlett były wypadkową łagodnych napomnień matki i surowych nakazów murzyńskiej piastunki; wyraz oczu należał wyłącznie do niej.
Bracia bliźniacy, wygodnie rozłożeni na krzesłach po obu stronach Scarlett, mrużąc oczy, patrzyli w słońce przez wysokie szklanki pełne wody miętowej, śmiali się i rozmawiali, krzyżując niedbale długie muskularne nogi w wysokich butach. Liczyli sobie po dziewiętnaście lat i przeszło sześć stóp wzrostu, byli szczupli i mocno zbudowani, włosy mieli kasztanowate, twarze bardzo opalone, oczy wesołe i zuchwałe; w swoich jednakowych granatowych marynarkach i spodniach koloru musztardowego tak byli do siebie podobni jak dwa ziarnka bawełny.
Na dworze promienie zachodzącego słońca skośnie padały na podwórze, zalewając blaskiem drzewka dereniu, odcinające się gęstą masą białego kwiecia od tła młodej zieleni. Konie chłopców stały przywiązane do słupka przy podjeździe; były to wielkie zwierzęta, kasztanowate jak włosy ich panów; pod nogami ich gryzła się sfora chudych, nerwowych psów gończych, które towarzyszyły Tarletonom wszędzie. Osobno, jak przystało arystokracie, leżał łaciaty wyżeł, złożywszy pysk na łapach i czekał cierpliwie, aż chłopcy wyruszą do domu.
Między psami, końmi i dwoma chłopcami istniała więź głębsza, niż tego wymagało stałe ich współżycie. Byli wszyscy zdrowymi, beztrosko młodymi zwierzętami, zgrabnymi, gładkimi, wesołymi; chłopcy byli niemniej ogniści od koni, których dosiadali, ogniści i niebezpieczni, dla tych jednak, którzy umieli z nimi postępować, mili i łagodni.
Jakkolwiek cała trójka urodziła się i wyrosła w dostatku, jakkolwiek nie spuszczano ich od dzieciństwa z oczu, twarze ich nie były ani gnuśne, ani miękkie. Mieli w sobie siłę i żywość wieśniaków, którzy całe życie spędzili na otwartym powietrzu i nie łamali sobie głowy nudnymi problemami z książek. Życie w Clayton, północnym hrabstwie Georgii, było bardzo sielskie i wedle miary miast jak Augusta, Savannah czy Charleston trochę prymitywne. Spokojniejsze i wcześniej skolonizowane części Południa z góry patrzyły na mieszkańców Georgii, tutaj jednak brak znajomości greki i łaciny nie przynosił wstydu, o ile człowiek znał się na rzeczach istotnie ważnych. Do spraw ważnych zaś należała uprawa bawełny, dobre trzymanie się na koniu, celne strzelanie, lekkość w tańcu i galanteria w stosunku do dam oraz mocna, jak na dżentelmena przystało, głowa.
W tych sztukach Tarletonowie trzymali prym; wyróżniali się także przysłowiową niezdolnością nauczenia się czegokolwiek z kart książki. Rodzice ich mieli więcej pieniędzy, koni i niewolników niż ktokolwiek inny w hrabstwie, chłopcy jednak byli mniej wykształceni niż większość małorolnych sąsiadów.
Z tej właśnie przyczyny Stuart i Brent zbijali bąki tego popołudnia w Tarze. Właśnie zostali wydaleni z uniwersytetu Georgii, czwartej z rzędu uczelni, która ich w ciągu dwóch ostatnich lat usunęła; a ich starsi bracia, Tom i Boyd, wrócili do domu razem z nimi, ponieważ nie chcieli zostać na uczelni, która tak się obeszła z ich braćmi.
Stuart i Brent bardzo byli dumni z tego, że ich wyrzucono, Scarlett zaś, która nie zajrzała do książki od roku, to znaczy od skończenia pensji w Fayetteville, także uważała to wydalenie za zabawne.
– Wiem, że ani wy, ani Tom niezbyt się tym przejmujecie – powiedziała. – Ale co będzie z Boydem? Przecież on postanowił studiować, a przez was musiał przerwać studia w Wirginii, Alabamie, Karolinie Południowej i teraz znowu w Georgii. W tym tempie niczego nie będzie mógł skończyć.
– Och, prawa może się uczyć w kancelarii sędziego Parmalee w Fayetteville – odpowiedział niedbale Brent. – Poza tym to naprawdę nie ma znaczenia. I tak musielibyśmy wrócić do domu przed końcem trymestru.
– Dlaczego?
– Z powodu wojny, gąsko! Wojna wybuchnie lada dzień, a chyba nie przypuszczasz, że któryś z nas usiedziałby wtedy w budzie?
– Żadnej wojny nie będzie – rzekła Scarlett znudzona. – Tak się tylko mówi. Ashley Wilkes i jego ojciec powiedzieli papie w zeszłym tygodniu, że nasi przedstawiciele w Waszyngtonie dojdą do… do… pokojowego porozumienia z panem Lincolnem w sprawie Konfederacji. Poza tym Jankesi zanadto się nas boją, aby walczyć. Nie będzie żadnej wojny i nudzi mnie już słuchanie tych głupstw.
– Nie będzie wojny! – zawołali chłopcy z takim oburzeniem, jak gdyby ich ktoś zawiódł.
– Ależ kochanie, wojna będzie z pewnością – rzekł Stuart. – Jankesi boją się może z nami walczyć, ale teraz, gdy generał Beauregard zbombardował Fort Sumter, będą musieli walczyć, inaczej cały świat uzna ich za tchórzy. Przecież Konfederacja…
Scarlett wydęła usta ze zniecierpliwieniem.
– Jeżeli raz jeszcze powiecie słowo „wojna”, pójdę do pokoju i zamknę za sobą drzwi. Żaden temat na świecie nie nudzi mnie tak jak „wojna”, chyba może jeszcze „secesja”. Papa mówi o tym rano, w południe i wieczorem, wszyscy panowie, którzy go odwiedzają, krzyczą o Fort Sumter, o prawach Stanów i Abrahamie Lincolnie, a ja tak się nudzę, że aż mi się płakać zachciewa! Chłopcy też o niczym innym nie rozmawiają, tylko o tym i o swoim Oddziale. Na żadnym wieczorku ostatnio nie było zabawy, bo chłopcy o niczym innym nie chcą mówić. Strasznie się cieszę, że Georgia dopiero po Bożym Narodzeniu przystąpiła do secesji, bo w przeciwnym razie świąteczne zabawy także byłyby stracone. Jeżeli jeszcze raz powiecie „wojna”, pójdę do mieszkania.
Gotowa była spełnić pogróżkę, bo nie potrafiła długo znosić rozmowy, która nie kręciłaby się dokoła niej. Mówiąc to, uśmiechała się jednak, kokietowała dołeczkami w policzkach i trzepotała czarnymi rzęsami jak skrzydłami motyla. Chłopcy byli tym wyraźnie zachwyceni, na co Scarlett zresztą liczyła, i pośpiesznie zaczęli ją przepraszać. Nie brali jej za złe tego braku zainteresowania. Przeciwnie, bardzo im zaimponował. Wojna była sprawą mężczyzn, nie pań, więc oświadczenie Scarlett uznali za dowód prawdziwej kobiecości.
Przerwawszy rozmowę na nudny temat wojny, Scarlett powróciła z zainteresowaniem do nowej sytuacji chłopców.
– Co powiedziała wasza matka na wiadomość, że znowu was wyrzucono?
Chłopcy spojrzeli po sobie z zakłopotaniem, przypominając sobie zachowanie się matki przed trzema miesiącami, po ich ostatnim przymusowym powrocie z uniwersytetu w Wirginii.
– Właściwie – rzekł Stuart – nie miała sposobności nic nam jeszcze powiedzieć. Wszyscy trzej z Tomem wyjechaliśmy z domu wcześnie, zanim mama wstała. Tom pojechał do Fontaine’ów, a my przyjechaliśmy tutaj.
– Czy nic nie mówiła, kiedyście wczoraj przyjechali do domu?
– Wczoraj nam się upiekło. W chwili gdyśmy przyjechali, przyprowadzono także nowego ogiera, którego mama kupiła miesiąc temu w Kentucky i na nim skupiła się uwaga całego domu. To wspaniała bestia, cudowny koń, Scarlett. Musisz poprosić swego ojca, aby przyjechał go obejrzeć – już zdążył ugryźć stajennego i skopać dwóch Murzynów mamy, którzy czekali na jego przybycie w Jonesboro. I właśnie przed naszym przyjazdem omal nie potratował całej stajni i nie zabił Kasztana, starego ogiera mamy. Kiedyśmy zajechali do domu, mama była w stajni z torbą cukru i starała się go ugłaskać, ze skutkiem zresztą. Murzyni poobsiadali wszystkie krokwie, z wytrzeszczonymi ze strachu oczyma, a mama mówiła do konia, jak gdyby mógł ją zrozumieć, i karmiła go z ręki. Nikt nie potrafi się tak z koniem obchodzić jak mama. A kiedy nas zobaczyła, powiedziała: „Wielkie Nieba, a cóż wy tutaj robicie? Gorsi jesteście od plag egipskich!”. Koń w tej samej chwili zaczął parskać i wspinać się, więc powiedziała: „Wynoście się stąd! Czy nie widzicie, jaki on podniecony, ten mój najpiękniejszy? Rozmówię się z wami jutro rano!”. Położyliśmy się zatem spać, dziś wyjechaliśmy, aby nas mama nie złapała, a Boyda zostawiliśmy, żeby ją udobruchał.
– Czy sądzicie, że zbije Boyda? – Scarlett, jak i reszta hrabstwa, nie mogła zrozumieć, jak mała pani Tarleton potrafi wymyślać swoim dorosłym synom i zdziela ich szpicrutą przez plecy, gdy okazja tego wymaga.
Beatrice Tarleton była kobietą energiczną. Zajmowała się nie tylko wielką plantacją bawełny, setką Murzynów i ośmiorgiem dzieci, ale i największą w całym hrabstwie hodowlą koni. Była gwałtowna, łatwo wpadała w gniew z powodu częstych „wykroczeń” swoich czterech synów i jakkolwiek nikomu nie pozwalała smagać batem ani konia, ani niewolnika, uważała, że dobre lanie od czasu do czasu wcale chłopcom nie zaszkodzi.
– Boyda nie zbije na pewno. Nigdy jeszcze na Boyda nie podniosła ręki, bo jest najstarszy, a poza tym najmniejszy z nas – rzekł Stuart, dumny ze swoich sześciu stóp wzrostu. – Dlatego właśnie zostawiliśmy go w domu, aby jej wszystko wytłumaczył. Boże jedyny, właściwie to mama mogłaby już nas przestać tłuc! Mamy po dziewiętnaście lat, Tom ma dwadzieścia jeden, a mama ciągle nas traktuje, jakbyśmy mieli po sześć!
– Czy wasza mama pojedzie na nowym koniu na jutrzejsze barbecue do Wilkesów?
– Mama chciałaby, ale ojciec powiada, że koń jest zbyt ostry. Poza tym nie pozwolą jej na to dziewczynki. Chcą, aby na jedną przynajmniej zabawę pojechała powozem jak dama.
– Mam nadzieję, że jutro deszczu nie będzie – powiedziała Scarlett. – Od tygodnia już pada prawie dzień w dzień. Nie ma nic gorszego nad barbecue, które się przekształca w zabawę w salonie.
– Ach nie, jutro będzie ładnie i gorąco jak w czerwcu – rzekł Stuart. – Spójrz, jaki dziś zachód słońca. Nigdy nie widziałem podobnie krwawego. Ładny zachód zawsze wróży pogodę.
Spojrzeli wszyscy poprzez niekończące się morgi świeżo zoranych pól Geralda O’Hary w stronę czerwonego horyzontu. Teraz, kiedy słońce w plamie purpury skryło się za wzgórza na przeciwległym brzegu rzeki Flint, ciepło kwietniowego dnia przeistoczyło się w lekki, pachnący chłód.
Wiosna przyszła tego roku wcześnie; przyniosła ze sobą ciepłe, krótkie deszcze i nagłe wytryskanie różowych kwiatów brzoskwiń i białych gwiazdek dereni na bagnistych gruntach nad rzeką i na dalekich pagórkach. Orka miała się już ku końcowi i ognista wspaniałość zachodu barwiła kolorem szkarłatu świeżo odwalone skiby czerwonawej georgijskiej gliny. Wilgotna, głodna ziemia, oczekująca ziaren bawełny, była różowawa na wierzchu pierzastych bruzd, cynobrowoszkarłatna i brązowa tam, gdzie po bokach rowków leżały cienie. Pobielony wapnem murowany dom plantacji wydawał się wyspą na groźnym, czerwonym morzu spienionych, falujących bałwanów, znieruchomiałych w chwili, gdy fale o różowych czubach miały rozbić się w pianę. Bruzdy nie były tutaj długie i proste jak na żółtych polach środkowej Georgii czy na błyszczącym czarnoziemie plantacji bliżej wybrzeża. Nierówną, pagórkowatą krainę północnej Georgii orano w najrozmaitszych kierunkach, aby tłusta ziemia nie była zmywana w łożyska rzek. Ziemia ta, czerwona, koloru krwi po deszczu, pokryta ceglastym pyłem w czasie suszy, była najlepszą w świecie ziemią pod uprawę bawełny.
Była to przyjemna kraina białych dworków, spokojnych pól uprawnych i leniwych, żółtych rzek, kraina kontrastów – ostrego blasku słońca i gęstych cieniów. Karczowiska i akry pól bawełny uśmiechały się do gorącego słońca spokojne, ciche. Na skraju pól rosły dziewicze lasy, ciemne i chłodne nawet w najgorętsze południa, tajemnicze, trochę groźne, a szumiące sosny zdawały się czekać z odwieczną cierpliwością, straszyć cichymi westchnieniami: „Strzeż się! Strzeż! Rządziłyśmy tobą długo. Możemy cię znowu odzyskać”.
Do uszu trojga na ganku doszedł tętent kopyt, dzwonienie uprzęży i ostre, beztroskie śmiechy murzyńskie: to parobcy z mułami wracali z pól. Z wewnątrz domu płynął łagodny głos matki Scarlett, Ellen O’Hary, wołającej małą czarną dziewczynkę, która nosiła za nią klucze. Wysoki, dziecinny głosik odpowiedział: „Tak, psze pani”, i zaraz rozległy się odgłosy kroków kierujących się tylnymi drzwiami do wędzarni, gdzie Ellen zwykła była wydzielać jedzenie wracającym z pola pracownikom. Słychać było dźwięk porcelany i szczękanie srebra, kiedy Pork, lokaj Geralda, zaczął nakrywać stół do kolacji.
Słysząc te dźwięki, bracia uświadomili sobie, że czas wyruszyć w powrotną drogę do domu. Nie bardzo im się chciało stanąć przed matką, ociągali się więc na ganku w Tarze, czekając, aby Scarlett zaprosiła ich na kolację.
– Słuchaj, Scarlett. Jeszcze coś co do jutra – rzekł Brent. – Dlatego, że nie było nas tutaj i że nie wiedzieliśmy o zabawie u Wilkesów, nie mamy zamiaru być pokrzywdzeni. Nie masz chyba wszystkich tańców już zajętych, co?
– Niestety, mam. Skądże mogłam wiedzieć, że wy się zjawicie w domu? Nie mogłam się przecież narazić na podpieranie ściany dlatego, że na was czekam.
– Ty miałabyś podpierać ścianę?! – Chłopcy zaśmiali się głośno. – Słuchaj, kochanie. Musisz dla mnie zarezerwować pierwszego walca, a dla Stuarta ostatniego i musisz siedzieć między nami przy stole. Będziemy siedzieli u wylotu schodów tak jak na poprzednim balu i sprowadzimy sobie starą Jincy, aby nam znowu powróżyła.
– Nie lubię przepowiedni starej Jincy. Powiedziała mi, że wyjdę za pana o kruczych włosach i długich czarnych wąsach, a ja nie lubię brunetów.
– Wolisz rudych, prawda, kochanie? – zaśmiał się Brent. – Ale teraz przyrzeknij nam walca i kolację.
– Jeżeli przyrzekniesz, zdradzimy ci pewien sekret – rzekł Stuart.
– Jaki? – zawołała Scarlett, nagle ożywiona jak dziecko.
– Czy mówisz o tym, co słyszeliśmy wczoraj w Atlancie, Stu? Wiesz przecież, że tego obiecaliśmy nie powtarzać.
– Ale przecież powiedziała nam o tym panna Pitty.
– Jaka panna Pitty?
– Wiesz, ta kuzynka Ashleya Wilkesa, która mieszka w Atlancie, panna Pittypat Hamilton, ciotka Charlesa i Melanii Hamiltonów.
– Wiem. Nigdy w życiu nie widziałam śmieszniejszej starej panny.
– A więc, kiedyśmy wczoraj w Atlancie czekali na pociąg do domu, powóz jej przejeżdżał koło dworca, zatrzymała się, porozmawiała z nami i powiedziała nam, że jutro u Wilkesów zostaną ogłoszone pewne zaręczyny.
– Och, o tym przecież wiem – rzekła Scarlett z zawodem. – Tego jej głupiego bratanka Charlesa Hamiltona z Honey Wilkes. Wszyscy już od lat twierdzą, że oni się ze sobą pobiorą, chociaż Charles wcale się do tego nie pali.
– Czy naprawdę uważasz, że Charles jest głupi? – zapytał Brent. – Na Boże Narodzenie pozwalałaś mu się koło siebie kręcić.
– Na to, że się kręci, nie mogłam nic poradzić – odrzekła Scarlett niedbale. – Uważam go za straszną babę.
– To zresztą wcale nie jego zaręczyny zostaną ogłoszone – rzekł z triumfem Brent – tylko Ashleya z siostrą Charliego, panną Melanią.
Twarz Scarlett nie zmieniła się wcale, tylko wargi jej pobladły – czuła się jak osoba, która nagle otrzymała przeraźliwy cios i w pierwszych chwilach osłupienia nie zdaje sobie sprawy z tego, co się stało. Twarz jej, zwrócona ku Stuartowi, była tak nieruchoma, że ten, niezbyt uważny, pewien był, że Scarlett jest jedynie bardzo zdziwiona i zaciekawiona.
– Panna Pitty powiedziała nam, że chcieli to ogłosić dopiero na przyszły rok, bo panna Mela czuła się ostatnio niezbyt dobrze. Jednak, gdy tyle się mówi o wojnie, obydwie rodziny uważają, że lepiej będzie, jeżeli ślub odbędzie się szybko. Jutro więc wieczorem podczas kolacji zaręczyny zostaną ogłoszone. Teraz, Scarlett, skorośmy ci już powiedzieli sekret,musisz nam przyrzec, że usiądziesz z nami do stołu.
– Bardzo chętnie – powiedziała Scarlett bez zastanowienia.
– I wszystkie walce będą nasze?
– Wszystkie.
– Jesteś słodka! Założyłbym się, że inni chłopcy się powściekają.
– Niech się wściekają – rzekł Brent. – Damy sobie z nimi radę. Słuchaj, Scarlett, usiądź przy nas także i rano.
– Co takiego?
Stuart powtórzył prośbę.
– Z chęcią.
Bracia spojrzeli po sobie triumfalnie, ale z pewnym zdziwieniem. Mimo że uważali się za wyróżnianych przez Scarlett kawalerów, nigdy dotąd nie mieli tak przekonywających dowodów jej sympatii. Zwykle musieli długo prosić i nastawać, a ona ich zwodziła, nie chcąc nigdy powiedzieć ani „tak”, ani „nie”, śmiejąc się, gdy się dąsali, stając się zimną, gdy zaczynali być źli. A teraz nagle przyrzekła właściwie, że im poświęci cały swój jutrzejszy czas – będzie z nimi siedziała rano przy uczcie, obiecała wszystkie walce (a już oni postarają się o to, aby grano tylko walce!) i kolację. Takie osiągnięcie warte było wyrzucenia z uniwersytetu.

 
Wesprzyj nas