Fascynacja autorek filmową twórczością Bergmana i Tarkowskiego zaowocowała oszczędną w słowa prozą budującą w wyobraźni czytelnika plastyczne obrazy miejsc i zdarzeń.


Powieść duetu autorek – Katarzyny Krenz i Julity Bielak, pełna jest odniesień kulturowych – filmowych, muzycznych i literackich. Nawiązania do twórczości Krzysztofa Komedy, Wiesława Myśliwskiego, Karen Blixen, ale przede wszystkim Ingmara Bergmana, stanowią nie tylko przerywnik, ale także budują napięcie i stanowią trop we mgle wyspiarskiej rzeczywistości na drodze do rozwiązania zagadki.

Na czytelnika co rusz czekają pułapki zastawione przez autorki, które bawiąc się formą, wciągają go w swoistą grę w tworzenie fabuły, miejsc i postaci. Dzięki temu miejsce akcji – wyspa Sylt u wybrzeży Półwyspu Jutlandzkiego, stopniowo odsłania swoje tajemnice a każda kolejna strona powieści przynosi nowe elementy fabularnej układanki. Opowiadana historia – niczym partia szachów i teatrzyk marionetek, powolna, fascynująca, mroczna i niepokojąca, wciąga niczym zimny, jesienny sztorm Morza Północnego.

Pierwsze wrażenie po lekturze kilkudziesięciu stron bynajmniej nie zwiastuje większej głębi – ot historia jakich wiele w licznych kryminałach skandynawskich. Wydarzenia burzące spokojne, powolne i nudnawe życie mieszkańców wyspy, galeria typowo wyglądających postaci. Razem z mieszkańcami żegnamy lato, witamy sztormową jesień, zakładamy swetry i kurtki, by wyruszyć na spacer pustym i wietrznym brzegiem morza i stopniowo odkrywać tajemnice mieszkańców.

Żyją oni w spokoju, niewiele mówią, a dni i lata płyną. I jak u Bergmana, ciągle przez autorki przywoływanego – czekają na nas obrazy szarych poranków i dni, pofalowanej tafli morza, codziennych zajęć mieszkańców, oszczędne dialogi. Jednocześnie z każdą stroną zagłębiamy się we mgle fabuły, dzięki retrospekcjom elementy układanki powoli znajdują swoje miejsce, postaci zaczynają żyć własnym życiem a za pozorami cichego spokojnego miasteczka okazują się mieszkać demony przeszłości. Poszczególne historie bohaterów odsłaniają powoli swoje tajemnice, zaczynają się zazębiać, a ich życie zmienia się tworząc jedną wspólną, pełną emocji historię, prowokującą ich do przemyśleń i głębokich zmian w swoim życiu.

W główny nurt opowieści wplecione są epistolarne przerywniki, w których dwie korespondentki tworzą dodatkowe tło, drugą płaszczyznę, snutą niejako obok głównego nurtu fabuły, kreującą przestrzeń i klimat dla zdarzeń, stanowiącą swoiste dopowiedzenie rzeczywistości, ożywiającą wyobraźnię czytelnika i kierującą ją na nowe tory. I znowu na myśl przychodzi Ingmar Bergman i jego sposób tworzenia wizualnej opowieści, gdy następuje przenikanie rzeczywistości i pozarzeczywistości, pobudzające wyobraźnię, odkrywające zadziwiające koleje losu, niczym tytułowy księżyc kształtujący przypływyw i odpływy morza. Te listy to oczywiście precyzyjnie zaplanowana i wyreżyserowana mistyfikacja i gra pozorów, skonstruowana jako komentarz, zmuszający nas, byśmy cierpliwie zaczekali na ciąg dalszy powieściowej intrygi.

misterna, złudna i niepokojąca opowieść

Misterna, złudna i niepokojąca opowieść miesza w sobie historie niczym gawędy z portowych tawern i pełen tajemnic kryminał, inspirowany twórczością autorów skandynawskich. Niczym pieśń Komedy o wielu liniach melodycznych skrywa ona w sobie sekretne wątki i mylne tropy, zagadkę kryminalną z mrocznymi tajemnicami wojny w tle, z głównym motywem – morzem – otaczającym zewsząd, silnym, niespokojnym, odkrywającym swoje tajemnice zgodnie z cyklem przypływów i odpływów i fazami Księżyca. Morze – niemy świadek wydarzeń, a jednocześnie bohater i pośrednio przyczyna zaskakujących epizodów budzących wyspę z jesiennego letargu.

Katarzynie Krenz i Julicie Bielak udało się stworzyć słowami wyjątkowo plastyczne, filmowe kadry i nastrój budowany środkami iście bergmanowskimi, fascynującą wizję małej, wyspiarskiej społeczności, która pomimo swojego zżycia i otwartości, skrzętnie, w samotności ukrywa mniejsze i większe tajemnice. Na wyspie niczego nie można być pewnym, bo zmienia się i ona i jej mieszkańcy. Powraca przeszłość i nawet błahe sprawy nabierają wyjątkowego znaczenia.

Na tej wyspie niczego nie można być pewnym, do końca…

Ale tak naprawdę, mimo zagadek i mrocznych tajemnic, nie jest to klasyczny kryminał. Życie nie składa się przecież z samych łóamigłówek do rozwiązania, toczy się wielotorowo, swoim rytmem, ludzie piją kawę, idą na zakupy, robią konfitury z egipskich moreli. Nie czekając, aż wydarzy się coś, co naruszy ten porządek, po prostu żyją. Autorki pokazały, że się piecze, gotuje i robi tysiąc innych rzeczy, mimo, że Zło cały czas gdzieś się czai. Zło gdzieś tam jest, niemniej jest opowiadane półgłosem, bez hollywoodzkiej pompy i spektakularnych fajerwerków. Mimo tego, a może dzięki temu – wciąga, niczym fala przypływu. Strzeżcie się, nie da wam zasnąć. Jak Księżyc Myśliwych.Tomasz Wojciechowski

Katarzyna Krenz, Julita Bielak, Księżyc myśliwych, Wydawnictwo Znak, Premiera: 7 października 2015


Prolog

W piątek 12 października 2012 na blogu Ewy Marii pojawił się wpis zatytułowany Nowy Świat i okolice.
„520 lat temu, 12 października 1492 roku, marynarz z załogi Pinty, jednego ze statków Kolumba, Rodrigo de Triana, pierwszy zoczył z bocianiego gniazda brzegi nowego świata. Urodził się w 1469 roku, w Sewilli, w dzielnicy Triana, i pozostał Rodrigiem z Triany dla uproszczenia, gdyż historycy do dziś spierają się o jego tożsamość. ( Jak się nazywał? Rodrigo Bermejo czy może Rodrigo Pérez Acevedo?). Miał 23 lata, gdy jako pierwszy Europejczyk od czasów wikingów ujrzał Amerykę, a dokładniej: wyspę Guanahani (dziś Wyspa Watlinga). Czy może była to inna wyspa? Zakrzyknął (ponoć) to, co zawsze w takich okolicznościach się woła: Tierra! Tierra!
Była druga w nocy. Zawsze mnie zajmowały myśli o tych, którzy zrobili coś pierwsi. Zrobili dla siebie, ale i dla nas. Tak było z lądowaniem na Księżycu 21 lipca 1969 roku. Pamiętacie?
Tym razem była godzina 3:56 w nocy czasu środkowoeuropejskiego. Ale niezależnie od tego, która i gdzie była to godzina, wpatrywaliśmy się w ekrany telewizorów. Wszyscy razem, 600 milionów ludzi. Cały świat. I wszyscy w tym samym momencie usłyszeliśmy słynne zdanie XX wieku: That’s one small step for a man, one giant leap for mankind. Notabene, cóż to jednak znaczy być pierwszym. Tak naprawdę Neil Armstrong chciał powiedzieć: That’s one small step for a man, one giant step for mankind, i tak też to zdanie przeszło do Historii, ale ze zdenerwowania przejęzyczył się i zamiast wielkiego kroku ludzkości na Księżycu dokonał się wielki skok.
Chcę wierzyć, że brałam udział w czymś, co symbolicznie zjednoczyło świat w zbiorowym czynie nieegoistycznym, w wielkiej wspólnej obserwacji czegoś, co w historii ludzkości zdarzyło się po raz pierwszy. Taka wspólna obserwacja również zdarzyła się po raz pierwszy. Było nas wtedy »zaledwie« trzy miliardy, w zbiorowym oglądaniu uczestniczyło więc 20 procent ludzkości. A ponieważ telewizorów było o wiele mniej niż teraz, można przypuszczać, że WSZYSTKIE telewizory na świecie nastawiono na to jedno wielkie wydarzenie.
Po raz pierwszy… Magiczne słowa. Studiowałam archeologię, specjalizowałam się w epoce kamienia i w tej niewyobrażalnie długiej epoce fascynowało mnie to, że gdy się zaczynała, powiedzmy, 5 czy 6 milionów lat temu, byliśmy jeszcze małpami i właśnie rozpoczęliśmy naszą drogę ku byciu człowiekiem, a kiedy się kończyła – potrafiliśmy już tak wiele. Na tej drodze ktoś kiedyś pierwszy wypowiedział słowo, zaśpiewał, zakochał się, odkrył ruchy planet i znaki zodiaku, pomyślał o Bogu, wykonał narzędzie, a potem nauczył syna, jak się nim posługiwać. Upiekł na ogniu mięso. Ogień! Kto, gdzie i kiedy pierwszy, za pomocą hubki i krzesiwa, rozniecił pierwszą iskrę, tym samym odbierając moc sprawczą piorunom? Ktoś, nie wiadomo kto.
Rodrigo de Triana i Neil Armstrong to ludzie znani z imienia i nazwiska, można im wznieść pomniki i nazwać szkoły czy ulice ich imieniem. Ci moi, mężczyźni i kobiety, którzy wykonywali za nas wielkie skoki ludzkości w prearcheologicznej przeszłości, zniknęli. A jak się pojawią czasem w mowie potocznej, to tylko w charakterze wyzwiska: jaskiniowiec, troglodyta, neandertalczyk. Tymczasem wystarczy przypomnieć, jak fantastycznie malowali na skałach. Picasso mówił o nich: »Moi ojcowie«”.
Była druga w nocy, owa godzina między nadzieją a strachem, gdy psy już dawno umilkły uśpione i tylko wilcze oczy płoną w ciemności. Trudno wtedy odróżnić przyjaciela od wroga, zaciera się granica między tym, co znajome i bezpieczne, a tym, co nieznane i obce.
To był początek. Zawsze jest jakiś początek.

Rozdział 1: W sieci

Była druga w nocy.
Dyżur zaczął się od ostrego sygnału karetki, która zgarnęła z ulicy rannego. W stanie ciężkim, bez dokumentów, za to z poważnymi obrażeniami wewnętrznymi i niemal bez twarzy. Trzeba było założyć kilkadziesiąt szwów; minie sporo czasu, nim zejdzie opuchlizna, znikną siniaki i wybroczyny i pacjent znów będzie mógł otworzyć oczy. Przeżył tylko dzięki doktorowi Langemu, który uparł się, że nie da za wygraną, a może po prostu, jak sam twierdził, świetnie „reperował” pacjentów i nareszcie mógł się wykazać.
Szkoda chłopaka, taki młody. A sam wypadek zupełnie niepotrzebny. Przypadek, nie wypadek. Zbieg okoliczności. Ziemia jest taka duża, a on znalazł się akurat tam, gdzie prędzej czy później ktoś by i tak w niego wjechał. Furgonetka dostawcza z ładunkiem ostryg z wieczornego odłowu zahamowała gwałtownie, skrzynki z naczepy pospadały i ostrygi obłożone lodem rozsypały się po jezdni. Kierowca był w szoku, wciąż powtarzał, że to nie jego wina, bo tamten leżał już na jezdni, pijany czy nieprzytomny.
W rzeczywistości nie wiadomo, jak było naprawdę. Co gorsza, z powodu ostryg i topiącego się lodu policja twierdziła, że kierowcy trudno będzie cokolwiek udowodnić. Ani policja nie miała dowodów, że kierowca był winien, ani on, że nie był.
Jeśli wierzyć kierowcy, do zderzenia w ogóle nie doszło, gdyż on nic nie poczuł. Najechał na człowieka, ale go nie drasnął. („Wystarczy spojrzeć na moją maskę. Koła też mam czyste”). Kątem oka zauważył jakiś ciemny kształt, który nagle zniknął mu pod karoserią, no więc ostro zahamował, wyskoczył, rzucił się na kolana, żeby zajrzeć pod wóz, a tam…
Trzeba przyznać, że mimo szoku mężczyzna mówił z sensem: chłopak ocalał, bo znalazł się między kołami. Co więcej, już wstępne oględziny na miejscu wypadku wykazały nie tylko skaleczenia i stłuczenia, ale i inne obrażenia: rany cięte, złamane żebra, jak również czerwoną pręgę na szyi, ewidentny ślad po próbie uduszenia. Całkiem możliwe, że chłopak faktycznie został wcześniej pobity do nieprzytomności, a następnie porzucony. I wcale nie jest pewne, że wszystko odbyło się w tym samym miejscu. Do tego analizy laboratoryjne nie wykazały ani alkoholu, ani narkotyków we krwi.
Kierowca był etatowym pracownikiem w firmie braci Dattnerów w List. Nie pił ani nie zasnął za kierownicą, przeciwnie, był wypoczęty i przyzwyczajony do pracy na nocnych zmianach. Z dostawami świeżych ostryg jeździł po wyspie regularnie co drugą noc, przez cały sezon ostrygowy. Tyle że policja zwykle podchodzi nieufnie do takich zeznań. Bo skoro coś się wydarzyło „nagle”, to czy nie świadczyło o tym, że kierowca się zagapił, stracił kontrolę nad sytuacją, a może nawet, wbrew temu, co twierdził, jednak zasnął?
Tak czy inaczej, nim rannego można było opatrzyć i przygotować do zabiegu, żeby się pozbyć błota, krwi i zapachu ostryg, pielęgniarki musiały go najpierw wykąpać.

*

Wysoko w górze nad szpitalnym trawnikiem na ciemnym niebie stał nieruchomo srebrny księżyc, zimny i daleki. Gdzieś od strony morza płynął ku niemu czarny kształt. Zmęczona nocnym dyżurem Eva Waltzer w pierwszym odruchu pomyślała, że to czarownica, ale zaraz odrzuciła tę myśl. Tak radziła Sara Sternburger, starsza siostra jej matki. Żeby o czarach i czarownicach nie myśleć nocą, a już na pewno nie wtedy gdy patrzymy na księżyc, bo to niebezpieczne, choć Eva nie potrafiłaby wyjaśnić dlaczego. Sama nie wierzyła w czary, a czarownice znała jedynie z bajek braci Grimm. Ale z ciotką Sarą nie warto było dyskutować, i tak nie dałaby się przekonać. W ich rodzinie od pokoleń zajmowano się astrologią i czarami, już samo nazwisko na to wskazywało: Sternburger, mieszkaniec Gwiezdnego Grodu. To znak, który zdaniem ciotki zobowiązywał.
Nigdy jednak nie wyjaśniła, do czego miał zobowiązywać.
– Słuchaj i zapamiętaj, co mówię, dziecko, bo moje słowa mają ukryte znaczenia. Uczą, wskazują i ostrzegają – mówiąc to, ciotka groźnie marszczyła czoło. Wyglądała wtedy jak czarownica.
Według niej pewni ludzie, do których i siebie zaliczała, mieli „moc”, a to oznaczało, że wiedzieli i rozumieli więcej niż reszta świata. Nic nie stało na przeszkodzie, żeby i jej siostrzenica, mimo młodego wieku, nauczyła się mówić do rzeczy. To nic trudnego, wystarczy najpierw pomyśleć z sensem. W przeciwnym razie, po co w ogóle się odzywać?
– Dopóki człowiek nie nauczy się rozumieć mowy gwiazd, dopóty żyje bez przeczuć. To tak, jakby ktoś odebrał mu wiarę i pozbawił nadziei na miłość. Trudno żyć bez przeczuć.
Eva słuchała potulnie, czekając, aż Sara skończy swój wykład i znów na jakiś czas zapomni o jej istnieniu. Ona sama nie pragnęła gwiazd ani przeczuć. Wystarczyło jej to, co się działo tu i teraz w miasteczku List, na fryzyjskiej wyspie Sylt, w najdalej na północ wysuniętej gminie Niemiec, gdzie w białym parterowym domu ciotki od wczesnego dzieciństwa spędzała szkolne ferie i wakacje. Dni upływały leniwie, a noce wypełniała cisza podszyta jedynie gwiazdami i szumem morza. Kilka tygodni późnych pobudek, słodkich bułeczek drożdżowych na śniadanie i jeszcze słodszej samotności na niemal pustej plaży, z książką, zapasem kanapek i wielką torbą owoców prosto z ogrodu, wystarczało, by Eva zapominała o kłótniach wiecznie rozwodzących się rodziców. Do rozwodu jednak nigdy nie doszło, zdaniem rodziców dla dobra jedynej córki, a zdaniem ich córki dla zaspokojenia wewnętrznej potrzeby samych rodziców, którzy nie potrafili długo wytrwać bez awantury. Do sporu, jak do każdej innej rozmowy, potrzeba partnera, podobnie jak do cichych dni, które nieodmiennie po każdej kłótni następowały. Różne pasje łączą ludzi, pocieszała się Eva, wracając do burzliwego życia rodzinnego, gwaru szkolnych korytarzy i zatłoczonych ulic Hamburga. Może wzajemna konfrontacja to odmiana miłości?
Po latach Eva uświadomiła sobie, że senny dom ciotki Sary to najlepsze, co mogło jej się w życiu przytrafić. Kto wie, może dlatego nie zdecydowała się na studia medyczne, tylko zaraz po maturze zapisała się do szkoły pielęgniarskiej, a po jej ukończeniu znalazła zatrudnienie w Asklepios Nordseeklinik, w największym na wyspie mieście Westerland, i przeniosła się na Sylt na stałe. W tej kwestii mogłaby się pokusić o definicję w stylu ciotki i powiedzieć, że widocznie tak chciały gwiazdy.
Ale gdyby mówiąc to, jednocześnie spojrzała w lustro, wiedziałaby, że to nieprawda. W rzeczywistości Eva bała się ryzyka i nie lubiła zmian. Studia oznaczałyby nowe ścieżki i nowych ludzi, wejście w inne środowisko, a co najgorsze – pożegnanie wyspy na wiele lat, może nawet na zawsze. Za dużo zmian, żeby mogło jej się udać. Wyspa była jej bezpiecznym portem, dom ciotki – azylem. Wprawdzie Sara głośno wyrzekała, że nie ma z Evy żadnego pożytku, bo nie dość, że nie wierzy w przeczucia ani znaki, a co gorsza, nie zna się na tarocie, to jeszcze wiecznie chodzi z tymi swoimi słuchawkami na uszach. („Muzyka korzeni? Co to takiego, na Boga!”). Ale mimo że za nic nie powiedziałaby tego głośno, Sara była wdzięczna losowi, iż ma Evę za towarzyszkę, a gdy rozpoznano u niej chorobę Parkinsona, także fachową pielęgniarkę.
Eva szybko przyzwyczaiła się do nowego rytmu życia. Wrosła, nareszcie była komuś naprawdę potrzebna – jako opiekunka, a nie argument przetargowy w domowych konfliktach. Wyspa nauczyła ją spokoju. Zaczęła nawet wierzyć, że jeśli gwiezdne nazwisko sióstr Sternburger w istocie było śladem tradycji rodzinnej, to i ona otrzymała jej cząstkę.

*

Po wielkim cierpieniu nastaje wielka cisza. Gdy pewnego dnia, po pożegnalnym, jak się miało okazać, podwieczorku (filiżanka fryzyjskiej herbaty i jedno kruche ciasteczko z kleksem konfitury, jak zwykle), ciotka Sara nie obudziła się z popołudniowej drzemki, Eva w pierwszym odruchu, zamiast się rozpłakać, stanęła cicho przy oknie w saloniku. Był koniec października i noc zapadła niespodziewanie czysta i bezwietrzna. Morze połyskiwało srebrną łuską. Księżyc zarzucił sieć na wszystko dookoła, pomyślała, nie tylko na ludzi.
Poczucie nagłego osierocenia wprawiło ją w popłoch. Jak to zapamiętać? To, co czuję teraz, ale i to, co mówiła Sara. Na przykład te dziwne rzeczy o księżycu: że nasze pragnienia, plany i marzenia nie istnieją, że to wszystko tylko jego sprawki. Mamidła. I że lepiej uważać, zwłaszcza o tej porze roku, gdy zachodzące słońce na naszych oczach spotyka się z Księżycem Myśliwych, który wzywa człowieka do ostatniego polowania, by mógł uzupełnić zapasy pożywienia przed nadejściem zimy. Jest wtedy chłodny i okrutny, i tak jasny, że na ziemi nic się nie ukryje, ani świeży trop, ani zwierzę.
– Spokojnie, nic mi nie grozi – powiedziała na głos, mimowolnie oglądając się za siebie. Zawsze obawiała się ezoterycznych opowieści ciotki, ogarniał ją wtedy nieokreślony atawistyczny lęk. Sama starała się myśleć rozsądnie, nie magicznie. Twierdziła, że życie przypomina dozowanie kropli aptecznych, należy je odmierzać z umiarem i rozwagą.
Nieraz się o to spierały i potem Sara nie odzywała się do niej przez trzy, pięć, a czasem nawet siedem dni. Bo liczba dni na milczenie w niezgodzie również musiała być magiczna, nieparzysta, tym bardziej harmonijne następowało po niej pojednanie.
Tamtej nocy w ich domu nad wydmami zapadło dziwnie nieruchome milczenie – milczenie nieobecności. Eva nie spała do świtu. Rano wyszła boso do ogrodu, w pierwszym odruchu chłodna rosa skojarzyła jej się z dotykiem śmierci i księżyca. Zadrżała z zimna, była przerażona. Uspokoiła się dopiero, słysząc swój własny głos, który mówił:
To tylko woda, to tylko woda.
Dzień spędziła na wydmach. Gdy wróciła do domu, zatelefonowała do matki. Miała ją zawiadomić o śmierci siostry, a nie wiedziała, od czego zacząć. Pewnie dlatego powiedziała:
Zostałam sama.

*

Wszystko to wydarzyło się dawno temu, w innej epoce, przed pojawieniem się Thomasa, zanim na świat przyszła Sophie. Eva miała wtedy dwadzieścia dwa lata.
Od owej październikowej pełni, gdy ciotka Sara zasnęła, by więcej się nie obudzić, a Eva stanęła potem przy oknie, z taką uwagą obserwując srebrne kratery, księżyc jeszcze nieraz miał odegrać rolę myśliwego. Czuła, że powinna się jakoś zmierzyć z tą dziwną siłą przypływów i odpływów, że zamiast czekać na znaki i przeczucia, powinna się nauczyć rozpoznawać je zawczasu. Może zdołałaby czemuś zapobiec? Czegoś uniknąć?
Thomas. Miłość jej życia, człowiek z morza. Zawsze tak go widziała: na tle morza. Tak jakby się z niego wyłonił tylko po to, by pewnego dnia wypłynąć i nigdy już nie wrócić.
Kilka dni po pogrzebie ciotki Sary przy furtce stanął bardzo wysoki i bardzo szczupły młody mężczyzna. Nacisnął dzwonek, zapytał o drogę do kapitanatu portu. Twierdził, że zabłądził, ale tacy ludzie nie błądzą, tylko przychodzą. Pojawiają się znikąd. Czy był to spisek morza z księżycem? Jeśli tak, to ona się tego nie domyśliła. Nie zastanawiała się, jak powinna zareagować: odesłać nieznajomego do sąsiada naprzeciwko, bez słowa zatrzasnąć mu drzwi czy może jednak podejść do furtki i pozwolić, by wszystko się zaczęło, zawiązało i potoczyło własnym rytmem?
Eva podeszła i wskazała mu drogę. Sara Sternburger umarła, jej miejsce zajął Thomas Waltzer. Czyż nie tak właśnie dzieje się w życiu, że miejsca, które po sobie pozostawiamy, zajmują inni?
Mieszkanie z ciotką Sarą pod wspólnym dachem mimo woli czegoś Evę nauczyło, nawet jeśli nie było w tym jej wiary, lecz jedynie pamięć zasłyszanych słów. Niech się dzieje. Im mniej moich własnych decyzji, tym mniej rozterek i tym lepiej dla mnie, myślała, czekając z Thomasem w hallu westerlandzkiego ratusza na ich kolej w urzędzie stanu cywilnego.
W ogrodzie pod starym cisem zasadziła kilka krzewinek barwinka.
W dobrych chwilach potrafiła zapanować nad lękiem. Ze spokojem przysłuchiwała się szalonym wykładom Thomasa z oceanografii na temat morskiej głębiny, która, jego zdaniem, była największą spiżarnią świata i wybawieniem ludzkości. Cierpliwie czekała na jego powroty. Lęk dopadał ją nie wtedy, gdy Thomas wypływał w morze i jej obawy byłyby uzasadnione, lecz gdy byli razem, szczęśliwi i bezpieczni, spokojni o siebie nawzajem. W takich chwilach nieraz zdarzało się, że Eva nagle milkła, zamykała się w sobie skupiona na niemym błaganiu losu o łaskawość dla człowieka, który zawładnął nią tak gwałtownie, jak przypływ w porze pełni zagarnia na powrót morskie dno.
Z czasem zapomniała o księżycowych przepowiedniach Sary. Dwa lata później, podczas majowej pełni, urodziła się Sophie, zdrowa i o włosach jasnych jak pszenica. Życie przypominało dobrze nastrojony instrument. Tak, wtedy jeszcze tak myślała: morze, wiatr na wydmach i głosy Thomasa i Sophie w ogrodzie brzmiały jak dobrze nastrojony instrument.
Potem wszystko umilkło. Zastygło w pół słowa, w pół taktu, i tak już zostało.

*

 
Wesprzyj nas