Doświadczony przez życie duński detektyw Thomas Ravnsholdt znów wkracza do akcji. W Wykolejonym, działając w pojedynkę, poza prawem, ubiegł szwedzkich kolegów po fachu i utarł nosa słowiańskiej mafii. Tym razem prywatne śledztwo zaprowadzi Ravna aż do Berlina.


Tytułowy Zaginiony to pewien księgowy, cichy, spokojny człowiek, bez znajomych i życia towarzyskiego, który całe życie przepracował w jednej firmie. Nagle, postępując według skrupulatnie uknutego planu, kradnie olbrzymią kwotę pieniędzy, jedzie do Berlina i… znika.

Pół roku później jego siostra prosi Ravna o pomoc w odnalezieniu brata. Okazuje się, że Mogens nie jest jedynym zaginionym w Niemczech w tajemniczych okolicznościach mężczyzną.

Mocny duński kryminał w najlepszym wydaniu, z historią sięgającą okresu upadku Muru Berlińskiego w tle. Metody rodem ze służb bezpieczeństwa, tajne cele, inwigilacja, wyrafinowane tortury cielesne i psychiczne – czy to możliwe we współczesnym Berlinie?

***

To wszystko już było. Ale brak przegadania, którym grzeszyli nawet Nesbø i Larsson, dosadny język i zręczność w równoległym prowadzeniu wątków – to czyni z powieści Krefelda naprawdę mocną lekturę. 
Juliusz Kurkiewicz, „Gazeta Wyborcza”

Skojarzenie z powieściami Jo Nesbø zaczęło mi towarzyszyć mniej więcej w połowie powieści i nie zniknęło aż do końca (…). Obaj pisarze budują obraz świata, w którym nie bardzo chce się żyć, choć innego wyjścia nie ma. Świata, w którym króluje przemoc, a zło jest na porządku dziennym. Jedynym sposobem na życie pozostaje więc próba walki, choćby maleńkimi kroczkami. Tak właśnie działa Hole. I tak działa Ravn. 
Ewa Dąbrowska, Portalkryminalny.pl

To powieść dużego kalibru, która momentami może być dla niektórych osób zbyt trudna i dołująca, co nie zmienia jednak faktu, że pochłania się ją błyskawicznie, w znacznym stopniu za sprawą emocjonujących dialogów, które swoją objętością zdecydowanie górują w tekście nad opisami. 
Aneta Lipska,Hatak.pl

Michael Katz Krefeld – nowe, gorące nazwisko na liście skandynawskich mistrzów kryminału

Michael Katz Krefeld
Zaginiony
Przekład:. Elżbieta Frątczak-Nowotny
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 5 listopada 2015


Christiansham, 12 września 2013

2.

Mogens odkręcił kran nad zlewem w kuchni i spłukał z talerza resztki owsianki. Szczotką do zmywania naczyń wcisnął grudki w odpływ stalowego zlewu, po chwili rozpuściły się i zniknęły. Była za dziesięć siódma, z mieszkania obok dochodziły odgłosy kłótni sąsiadów, gdzieś cicho płakało dziecko. Wytarł ręce w ścierkę i spojrzał na swoje ubranie, by upewnić się, że nie pobrudził białej koszuli. Podszedł do lodówki, otworzył ją i zaczął opróżniać jej zawartość do worka na śmieci. Wyniósł go do zsypu na klatce i wyrzucił. Wrócił do mieszkania, poszedł do łazienki, wziął na wpół opróżnioną tubkę pasty do zębów i szczoteczkę, po czym schował wszystko do kosmetyczki, do której już poprzedniego wieczoru włożył kilka najpotrzebniejszych rzeczy. Spojrzał na swoje odbicie w lustrze. Odgarnął z czoła rzadkie włosy, zdjął okulary z mocnymi szkłami i przetarł zmęczone oczy. Skończył dopiero czterdzieści dwa lata, ale czuł się, jakby większą część życia miał już za sobą. Nalana twarz mówiła wszystko o jego stylu życia: za dużo śmieciowego jedzenia, za mało ruchu i co najmniej dwadzieścia kilogramów nadwagi. Luźny garnitur jedynie podkreślał pulchną sylwetkę. Ale to się teraz skończy. Zacznie żyć zdrowo, ruszać się. Dzisiaj wszystko się zmieni. Odwrócił się i wszedł do sypialni, gdzie na łóżku leżała otwarta walizka. Włożył do niej kosmetyczkę i przeźroczystą torbę foliową z jasną peruką i ciemnymi okularami przeciwsłonecznymi. Kupił te rzeczy zawczasu, by mieć je pod ręką, kiedy będą mu potrzebne. Pięć minut później stał już w przedpokoju obok drzwi wejściowych, w jednej ręce trzymał wierzchnie ubranie i miękką skórzaną aktówkę, w drugiej walizkę. Rzucił jeszcze raz okiem na mieszkanie, po czym zatrzasnął drzwi, pewien, że niezależnie od tego, jak wszystko się potoczy, nigdy już tu nie wróci.
Szedł ulicą Overgaden oven Vandet, którą poranna mgła nadal trzymała w swoim uścisku, wisiała ciężko nad kanałem, gdzie przy nabrzeżu cumowały liczne łodzie. Turkot małych plastikowych kółek walizki ranił uszy. Obudził drzemiącego na tylnym pokładzie jednej z łodzi angielskiego buldoga. Pies zaszczekał i spojrzał ze złością na Mogensa, który szybko przeszedł na drugą stronę ulicy. Kiedy mijał Fedtekælderen, gdzie gromadka bezdomnych piła kawę, jeden z bezzębnych mężczyzn pozdrowił go i wskazując głową na walizkę, zawołał:
— Bon voyjasse.
Mogens nie odpowiedział, tylko przyspieszył kroku.
Po chwili przejściem dla pieszych dotarł na Christians havns Torv i stanął na przystanku autobusowym przed cukiernią Lag-kagehuset, skąd rozchodził się zapach gorącego, świeżo upieczonego chleba. Pewnie mało kto wiedział, że kiedyś w tym budynku był areszt, pomyślał Mogens i szybko odsunął od siebie to wspomnienie. Spojrzał niecierpliwie na zegarek: autobus linii 9A miał nadjechać za dwie minuty. Wokół zaczęli gromadzić się oczekujący pasażerowie, poczuł zbliżający się napad paniki, na jego czole pojawiły się kropelki potu. Musiał opanować nerwy I tak cierpiał na przerost gruczołów potowych, pocił się nawet przy najmniejszym wzburzeniu, a dzisiaj musiał wręcz emanować chłodem i spokojem. W tym momencie na przystanek wtoczył się autobus, drzwi się otworzyły. Poczuł ponaglające szturchnięcia stojących za nim ludzi i wszedł do zatłoczonego pojazdu.
Przedarł się do środkowego przejścia i stanął jak najbliżej drzwi, żeby mieć dostęp do świeżego powietrza. Jednak w miarę jak zbliżali się do centrum miasta do autobusu wsiadało coraz więcej pasażerów, spychali go coraz bardziej w głąb, gdzie powietrze było cięższe i gdzie niemal w ogóle nie można było oddychać. Miał wrażenie, że wszyscy na niego patrzą, na niego i na jego wielką walizkę. Przejrzeli jego plan, był pewien, że za chwilę ktoś wezwie policję. Znów poczuł, że zaczyna go ogarniać paniczny strach, miał ochotę rzucić się w stronę wyjścia i wyskoczyć na ulicę. Ale opanował się. Zamknął oczy i spróbował odzyskać kontrolę nad oddechem.
Kiedy autobus w końcu dotarł do dworca głównego, wysiadł z poczuciem ulgi i razem ze strumieniem podróżnych ruszył w stronę szerokich schodów prowadzących do hali przyjazdów. Mdłości minęły, zastąpił je nagły przypływ adrenaliny, czuł, jak buzuje w jego ciele. Przeszedł przez dużą halę, kierując się do przechowalni bagażu od strony Reventlowsgade. Rzucił okiem na niewielką stróżówkę, wiedział, że strażnik pojawi się w niej najwcześniej za godzinę. Blade neonówki na suficie i niekończące się rzędy drzwiczek aluminiowych boksów sprawiały, że pomieszczenie przypominało kostnicę. Mogens szedł ze wzrokiem wbitym w podłogę, nie patrząc na umieszczone na suficie kamery. Być może policji uda się go zidentyfikować, ale wtedy będzie już daleko stąd. Znalazł pusty boks i umieścił w nim walizkę. Zapłacił sześćdziesiąt koron, za pełne dwadzieścia cztery godziny. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, wróci tu przed upływem pięciu. O ile rzeczywiście wszystko pójdzie zgodnie z planem.
Bilet nadal był ważny, Mogens wsiadł i zajął miejsce z przodu. Autobus linii 9A był teraz niemal pusty. Natomiast ruch na ulicach przybrał na sile i droga z powrotem przez miasto trwała dłużej, niż się spodziewał. Za sześć minut powinien dotrzeć na Christianshavns Torv. Będzie miał aż nadto czasu, żeby przejść niecałe osiemset metrów do Brobergsgade. O siódmej pięćdziesiąt dziewięć odbije kartę w swoim miejscu pracy, jak to robił codziennie już niemal od dwudziestu lat. Żaden z kolegów nie będzie niczego podejrzewał. Wszystko będzie jak zwykle. Uśmiechnął się na samą myśl… W tym momencie autobus zatrzymał się na samym środku mostu Knippelsbro. Mogens spojrzał przed siebie i przez przednią szybę zobaczył biało-czerwony szlaban, który właśnie się opuszczał, zagradzając przejazd. Usłyszał sygnał i po chwili dwie części zwodzonego mostu zaczęły się unosić, wydawały się prowadzić prosto do pochmurnego nieba.
To nie mogła być prawda. To nie miało prawa się wydarzyć. Niewiarygodne, że mógł mieć aż takiego pecha. W swoim opracowanym co do minuty planie w ogóle nie brał czegoś podobnego pod uwagę. Spoglądał tępym wzrokiem w stronę basenu portowego, gdzie trójmasztowy szkuner w ślimaczym tempie zbliżał się do mostu. W głębi duszy przeklinał stary żaglowiec i jego załogę, machającą z pokładu przechodniom i rowerzystom, którzy ustawili się wzdłuż poręczy mostu, by napawać się niespodziewanym widokiem pięknego statku.
Cztery minuty po ósmej Mogens wyskoczył z autobusu na przystanku na Christianshavns Torv. Z aktówką w ręce przebiegł przez jezdnię i ruszył dalej Dronningensgade. Nie pamiętał, kiedy ostatnio zdarzyło mu się biec, a sądząc po niezdarnym kroku, jego ciało też już dawno zapomniało, jak to się robi. Kiedy w końcu dotarł do Brobergsgade, musiał się zatrzymać, żeby złapać oddech. Poprawił pospiesznie ubranie, otarł pot z czoła, po czym wszedł przez otwartą bramę budynku, gdzie mieściła się firma Lauritzen Enterprise. Zatrudniani przez nią rzemieślnicy już dawno poszli na budowy, więc niewielki dziedziniec był pusty. Jedynie po warsztacie krążyło kilku ślusarzy. Ruszył pospiesznie po schodach na pierwsze piętro, do działu księgowości. Otworzył drzwi i sięgnął po kartę ze swoim imieniem i nazwiskiem. Firma, dla której pracował, była stara i hołdowała równie wiekowym tradycjom i metodom pracy. Rozległ się cichy brzdęk, wiszący obok zegar, który rejestrował czas pracy, pokazał ósmą dziewiętnaście. Coś takiego nigdy dotąd mu się nie zdarzyło. Spóźnił się.
— Trudno było rano wstać?
Odwrócił się i zobaczył Carstena Holta, szefa działu sprzedaży. Carsten miał trzydzieści parę lat, był opalony; miał dość krótkie nogi, jakby tak naprawdę rozwinął mu się jedynie tors. Jeździł starym camaro, o którym uwielbiał wszystkim opowiadać. Dlatego nazywano go Camaro Carsten albo po prostu CC, co wcale mu nie przeszkadzało.
— Jesteś spocony, Mogens. Nie jesteś chory? — spytał, przyglądając mu się.
— Spocony? — Mogens wytarł szybko czoło i odłożył kartę na miejsce. — Skądże — odpowiedział. — O czym ty mówisz, CC?
— O deszczu na twojej twarzy. Mogens pokręcił głową i ruszył szybko do pokoju, czując na plecach spojrzenie Carstena.
Ledwie wszedł do środka, od razu zauważył stos faktur i załączników piętrzący się na biurku. Właściwie powinny je rozliczać dziewczyny z działu rachunkowego, nie on. On miał się zajmować poważną księgowością, dbać, by wszystko, nawet jeśli może nie do końca się zgadzało, to przynajmniej jakoś się prezentowało, tak by w każdej chwili można było przedstawić dokumenty skarbówce. Pod tym względem należał zdecydowanie do branży kreatywnej. Opadł ciężko na zniszczone krzesło, które zatrzeszczało pod ciężarem jego ciała.
Cały dokładnie przemyślany plan runął z powodu zwodzonego mostu. Czy Camaro Carsten nie przyglądał mu się podejrzliwie? Mogens przypomniał sobie buldoga, który patrzył na niego złym okiem z pokładu łodzi. Uznał to za niedobry znak, jakby przesłany mu z piekła. Ale musiał trwać przy swoim. Jeśli dzisiaj nie zrealizuje tego, co zamierzył, już nigdy nie uda mu się stąd uciec.

(…)

Christiansham, 12 września 2013

4.

Dziewięć minut po dwunastej. Mogens siedział za biurkiem i niecierpliwie bębnił palcami w blat. Przez otwarte drzwi obserwował okrągły zegar z rzymskim cyferblatem, który wisiał na ścianie niewielkiego holu przed wejściem do gabinetu. Kiedy duża wskazówka powoli przesunęła się na cyfrę II, wstał z krzesła. Wziął do ręki leżącą przed nim na biurku przezroczystą koszulkę foliową, sięgnął do kubka na długopisy, w którym były też spinacze do papieru, wziął jeden i schował go do kieszeni na piersi. Teraz nie miał już odwrotu, machina ruszyła. Wprawił w ruch coś, o czym od dawna marzył i na planowanie czego poświęcił niewiarygodnie dużo czasu. Latami wypruwał sobie żyły, harując dla swojego szefa, Axela Pondusa Lauritzena, znosząc z jego strony ciągłe upokorzenia. Teraz wreszcie będzie mógł się zemścić. Nie był już Tłuściochem, Głupkiem, Kretynem, który nie potrafi zliczyć do dwóch. Był kimś, kto jest zdecydowany zrealizować swój plan.
Wyszedł z pokoju, przeciął przestronny hol, gdzie jak się tego spodziewał, wszystkie krzesła przy sześciu biurkach stały puste. Trzy z kobiet, które tu zwykle pracowały, co środę jadały lunch w lokalu Nad Wodą i miały wrócić najwcześniej za dwadzieścia pięć minut. Czwarta była akurat na zwolnieniu, a Karen i Ellen Thyregod, jego sekretarka, zawsze jadały lunch w stołówce na drugim piętrze. Ellen była osobą bardzo punktualną, Mogens wiedział, że o wpół do pierwszej na pewno będzie już z powrotem za biurkiem. Nie miał czasu do stracenia. Wyszedł na klatkę schodową, zszedł na parter, gdzie mieścił się warsztat. Przez otwarte drzwi widział, jak Stefaniak, polski rzemieślnik, stoi przy tokarce, odwrócony do niego plecami. W tym momencie na podwórzu rozległ się huk, do windy towarowej, mieszczącej się na zewnątrz budynku, ktoś wciągał paletę. Winda miała drzwi otwierane na obie strony, tak że widać było przez nie całe podwórze. Kierowca w żółtej kurtce zdjął z wózka paletę z materiałami biurowymi, po czym zamknął drzwi windy. Dostawa odbywała się regularnie, co sześć tygodni. Rune, goniec, miał dbać o to, żeby towar trafił do magazynu na drugim piętrze. Jednak Mogens wiedział, że zawsze zanim pofatygował się na dół, Rune musiał najpierw dokończyć drugie śniadanie. Tak więc teraz wystarczyło tylko cierpliwie czekać, aż pęcherz Stefaniaka, który źle znosił przeciągi, zmusi go do odwiedzenia toale ty, co zwykle zdarzało się kilka razy w ciągu godziny. Kiedy po chwili zobaczył, jak mężczyzna zaczyna niecierpliwie przebierać nogami, domyślił się, że tokarz wkrótce znów uda się do toalety. Minęło kilka minut i Stefaniak rzeczywiście odszedł od tokarki, a Mogens, przez nikogo niezauważony, ruszył spokojnie w stronę windy. Ostrożnie otworzył drzwi i wcisnął guzik. Stara winda towarowa podskakiwała, aż w końcu dotarła na drugie piętro. Mogens wysiadł i znalazł się w niewielkiej wnęce wąskiego korytarza. Ze stołówki w głębi dochodził zapach jedzenia, przez otwarte drzwi słyszał gwar rozmów kolegów. Ostrożnie wyciągnął szyję i zerknął w stronę recepcji, gdzie siedziała Pauline i z kimś rozmawiała, na uszach miała słuchawki. Lizette, drugiej recepcjonistki, nie było nigdzie widać. Jego plan uwzględniał jej nieobecność, wiedział bowiem, że w tym czasie dziewczyna może być zajęta w innej części budynku.
Ruszył dalej korytarzem, minął pracownię kreślarską, gdzie samotnie siedział Lasse — jeden z asystentów. Jak zwykle był pochłonięty grą w Counter Strike’a na komputerze i nawet nie zauważył, kiedy Mogens prześlizgnął się obok i poszedł w stronę ostatniego gabinetu na piętrze. Zatrzymał się przed mahoniowymi drzwiami z mosiężną tabliczką, która informowała, że właśnie tutaj urzęduje dyrektor Axel Pondus Lauritzen. Przyłożył ucho do drzwi i zaczął nasłuchiwać. Po chwili ostrożnie nacisnął klamkę, drzwi były zamknięte. Wyjął plastikową przepustkę i schylił się. Szybkim ruchem wsunął przepustkę do połowy pod drzwi. Następnie wstał i wyjął z kieszeni spinacz. Wyprostował go i wcisnął delikatnie w zamek. Obrócił kilka razy, po drugiej stronie rozległo się ciche stuknięcie. Mogens przyklęknął i ostrożnie wyciągnął spod drzwi plastikową przepustkę, na której leżał klucz. Włożył go do zamka, otworzył drzwi i wszedł do gabinetu.
W pokoju Pondusa Lauritzena unosił się słaby zapach dymu papierosowego. Mogens bywał tu niezliczoną ilość razy, zwykle żeby wysłuchać kolejnej połajanki. Teraz, kiedy tak stał sam w tym ponurym pomieszczeniu z wielkim mahoniowym biurkiem, fotelami Chesterfield i portretami trzech pokoleń Laurit-zenów na ścianach — jeden smutniejszy od drugiego — czuł się dziwnie. Szybko jednak wziął się w garść i niemal bezszelestnie ruszył po grubym dywanie w stronę stojącego na biurku sejfu. Drzwi do pokoju zebrań były na wpół otwarte, na końcu długiego stołu konferencyjnego stał Pondus Lauritzen. Mogens wstrzymał oddech i poczuł, że serce zaczyna mu bić jak oszalałe. Szef stał odwrócony do niego plecami, spodnie miał opuszczone do kostek, niebieska koszula zwisała luźno wzdłuż ciała, odsłaniając wielkie, blade pośladki. Zza nich widać było szczupłe nogi. Paznokcie na stopach, opierających się o blat biurka, były polakierowane na różowo. Nie widać było, do kogo należą, ale Mogens od dawna wiedział o trwającym już od pół roku erotycznym związku Lizette i Pondusa Lauritzena, który osiągał swój punkt kulminacyjny w każdą środę podczas przerwy śniadaniowej. Według obliczeń Mogensa sam akt trwał zwykle od ośmiu do dziewięciu minut. Miał nadzieję, że Pon-dus Lauritzen, mimo swoich sześćdziesięciu sześciu lat, i tym razem sprosta zadaniu. Zaczął pospiesznie wybierać szyfr do sejfu. Dziewięt naście w lewo, czterdzieści siedem w prawo, dwa naście w lewo i pięć w prawo. Kombinacja była łatwa do zapamiętania, wystarczyło znać datę urodzenia szefa. Usłyszał kliknięcie i drzwi sejfu zaczęły się powoli otwierać. Rzucił nerwowe spojrzenie na salę konferencyjną, zauważył, że Lauritzen wyraźnie przyspieszył. Musiał działać szybko. Na najwyższej półce leżały skoroszyty z rocznymi sprawozdaniami finansowymi, te fikcyjne z napisem „podatki” na okładce, i te prawdziwe, z wyszczególnionymi wypłatami za pracę na czarno. Obok teczek leżały sterta papierów wartościowych i trzy puzderka z kosztownościami. Niższe półki uginały się pod plikami banknotów, tysiąc- i pięćsetkoronowych, ustawionych w rzędach obok siebie. Widok tak pokaźnej sumy zaskoczył Mogensa. Pieniędzy było więcej, niż się spodziewał. Na pierwszy rzut oka pewnie milion. Rozpiął marynarkę i zaczął wkładać banknoty za podszewkę, którą wcześniej odpowiednio przygotował. Wiedział, że obszerny garnitur ukryje wszystko.
— Tak! — usłyszał nagle za sobą.
Przestraszony, wypuścił z ręki zwitek tysiąckoronówek i odwrócił się.
— Tak! Tak! — jęczał Pondus Lauritzen. Najwyraźniej był to jego zwycięski okrzyk, zwiastujący zbliżające się szczytowanie.
Kiedy w podszewce nie mieściło się już więcej banknotów, Mogens zaczął wciskać je do nogawek, które wkrótce zamieniły się w dwa worki pieniędzy. Wziął ostatni zwitek z sejfu, wstał i spojrzał na siebie. Wyglądał jak wielki, wypchany strach na wróble. Przez moment wyrzucał sobie swoją chciwość, ale tylko przez moment. Banknoty przyjemnie łaskotały go po udach, uśmiechnął się.
— Taaaaak! — jęknął Lauritzen, by po chwili wydać już ostatni, zmęczony okrzyk. Stał chwilę, lekko się chwiejąc, twarz miał czerwoną, pot kapał mu z czoła. Patrzył na nagie piersi Lizette.
— Do licha, Lizette, wykończysz mnie. Schylił się, zaczął wciągać spodnie, poprawił szelki i zanim Lizette zdążyła cokolwiek powiedzieć, wrócił do gabinetu.
Rozejrzał się wokół, jakby przeczuwał, że coś jest nie tak, ale ciemny pokój był pusty.
Mogens zjeżdżał windą towarową na parter. Oparł się o paletę z materiałami biurowymi. Czuł, że się poci. Był zdenerwowany, a dodatkowa warstwa też robiła swoje. Wychodząc z gabinetu Lauritzena, pamiętał, żeby włożyć klucz do zamka, niestety nie mógł zatrzasnąć drzwi od zewnątrz, więc tylko ostrożnie zamknął je za sobą. Liczył na to, że Pondus Lauritzen uzna, że sam nie zamknął drzwi, ale pewności oczywiście nie miał. Szef mógł równie dobrze zacząć coś podejrzewać i wtedy pewnie natychmiast sprawdzi sejf.
Mogens otworzył drzwi windy, wyszedł i znalazł się w warsztacie. Stefaniak stał odwrócony do niego plecami. Był tak pochłonięty pracą, że w ogóle nie zwracał uwagi na to, kto korzysta z windy. Mogens ruszył po schodach do swojego pokoju. Najchętniej natychmiast wybiegłby przez bramę, ale musiał wrócić po teczkę, w której miał bilety i paszport. Banknoty w nogawkach utrudniały mu chodzenie, miał wrażenie, że drepcze jak Charlie Chaplin i że każdy natychmiast domyśli się, że ma garnitur wypchany pieniędzmi. Na szczęście wszyscy pracownicy nadal byli na lunchu. Wziął teczkę z biurka i po chwili schodził już po schodach, kierując się w stronę wyjścia i wolności.
— Mogens! — usłyszał, jak ktoś z podestu woła jego imię. — Nie tak szybko!
Zamarł, odwrócił się.
Po schodach schodził Camaro Carsten, posłał mu chłodne spojrzenie.
— Dokąd się tak spieszysz? Mogens poczuł krople potu na czole.
— Ja… przecież wiesz. Jest środa. Muszę zanieść kupony… — Poklepał teczkę i w tym momencie zobaczył wystający z rękawa banknot tysiąckoronowy. Gdzieś musiały puścić szwy. Wyobraził sobie, jak za chwilę zaczną się sypać z niego banknoty, i przełknął głośno ślinę.
— Pewnie, że wiem. — Carsten się uśmiechnął. — Ale nigdzie nie pójdziesz, dopóki nie dam ci moich.
— Jasne. Przepraszam, że o tobie zapomniałem.
— Mam nadzieję, że nie postawiłeś wszystkiego na jedną kartę — odpowiedział Carsten, wyjmując kupony z kieszeni marynarki.
— Nie, nie.
— Postawiłeś na Everton? Ten klub to chyba pewniak.
— Obstawiłem pół na pół. Mogens wziął kupony Carstena i otworzył teczkę. Kiedy wkładał je do środka, zobaczył, że z rękawa wysunęło się kilka banknotów, na szczęście wpadły do teczki i Carsten niczego nie zauważył.
— Rozliczymy się później — powiedział. Zamknął teczkę i już miał ruszyć w dół po schodach, kiedy Carsten chwycił go za rękę.
— Uważasz, że źle obstawiłem?
— Nie, w porządku — zapewnił go Mogens i cofnął ostrożnie rękę. — Kto nie ryzykuje, niewiele zyskuje. Tak to jest, prawda?
Mogens przeszedł Overgaden oven Vandet. Kanałem płynęła łódź z turystami, przewodnik w trzech językach opowiadał o mieście. Mogens poczuł zimny powiew wiatru od strony basenu portowego. Ochłonął trochę i od razu poczuł się lepiej. Jak dotąd wszystko szło zgodnie z planem, musiał tylko załatwić jeszcze jedną sprawę, a potem zniknie stąd na zawsze.

 
Wesprzyj nas