Roland z Gilead opowiada swą ulubioną historię z dzieciństwa zatytułowaną Wiatr przez dziurkę od klucza, którą często czytała mu matka. Występuje w niej chłopiec, Tim Ross, znany później jako Tim Dzielne Serce, nieustraszony rewolwerowiec…


Mroczna wieża: Wiatr przez dziurkę od kluczaRoland z Gilead jest rewolwerowcem, jednym z nielicznych usiłujących utrzymać porządek w świecie rosnącego bezprawia, połączeniem błędnego rycerza i szeryfa z Dzikiego Zachodu.

Wraz z grupą towarzyszy przemierza złowrogi, wyludniony świat, zniszczony przez wojny, zamieszkały przez mutanty i demony, w poszukiwaniu tajemniczej Mrocznej Wieży stojącej w centrum istnienia wszystkich światów.

Wędrowców zatrzymuje lodowaty wicher niszczący wszystko na swojej drodze. Chcąc przetrwać, znajdują schronienie w opustoszałym budynku wiejskiej świetlicy. Tam spędzają noc, słuchając opowiadania Rolanda o jednej z pierwszych misji, jaką wykonał po tym, gdy stał się rewolwerowcem. Wysłany przez ojca do Debarii, by pomóc tamtejszym mieszkańcom uporać się z mordującym całe rodziny zmiennokształtnym stworem, skóroczłekiem, Roland bierze pod opiekę dziesięcioletniego chłopca, Billa Streetera, jedynego ocalałego z ostatniej rzezi.

Usiłując uspokoić przerażone dziecko, opowiada mu swą ulubioną historię z dzieciństwa zatytułowaną Wiatr przez dziurkę od klucza, którą często czytała mu matka. Występuje w niej chłopiec, Tim Ross, znany później jako Tim Dzielne Serce, nieustraszony rewolwerowiec…

Stephen King
Mroczna wieża: Wiatr przez dziurkę od klucza
Przekład: Zbigniew A. Królicki
Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.
Premiera: 25 września 2015


1

Po opuszczeniu Szmaragdowego Pałacu – niestety, nie był on pałacem z krainy Oz, jednakże teraz stał się grobowcem nieprzyjemnego faceta, znanego ka-tet Rolanda jako Tik-Tak – Jake zaczął coraz bardziej oddalać się od Rolanda, Eddiego i Susannah.
– Nie martwisz się o niego? – spytała Susannah. – O to, że jest tam sam?
– Ma ze sobą Eja – powiedział Eddie, mówiąc o bumblerze, który uznał Jake’a za swojego najlepszego przyjaciela. – A Ej dobrze traktuje miłych ludzi, ale ma ostre zęby dla tych, którzy mili nie są. O czym boleśnie przekonał się niejaki Gasher.
– Ponadto Jake ma broń swojego ojca – dodał Roland. – I wie, jak się nią posłużyć. Wie to bardzo dobrze. Nie zejdzie ze ścieżki Promienia.
Wskazał w górę okaleczoną dłonią. Nisko wiszące chmury w większości były nieruchome, tylko jeden ich rząd powoli płynął na południowy wschód. W kierunku Gór Gromu, jeśli notatka pozostawiona dla nich przez kogoś podpisującego się RF mówiła prawdę.
Ku Mrocznej Wieży.
– Tylko dlaczego… – zaczęła Susannah, lecz nagle fotel inwalidzki podskoczył na wyboju. Odwróciła się do Eddiego. – Uważaj, gdzie mnie pchasz, złotko.
– Przepraszam – rzekł Eddie. – Drogowcy ostatnio nie naprawiali tego odcinka autostrady. Najwidoczniej na skutek cięć budżetowych.
Wprawdzie nie była to autostrada, tylko droga… przynajmniej kiedyś: teraz zostały z niej dwie ledwie widoczne koleiny miejscami zasłane kulami solanki kolczystej. Wcześniej tego ranka minęli nawet opuszczony sklep z ledwie czytelnym szyldem SKŁAD TOWARÓW TOOKA. Weszli do środka, szukając prowiantu – wtedy jeszcze Jake i Ej byli z nimi – lecz nie znaleźli niczego prócz kurzu, starych pajęczyn i szkieletu jakiegoś stworzenia, które mogło być dużym szopem, małym psem lub bumblerem. Ej obwąchał go pobieżnie, po czym obsikał kości i opuścił skład, żeby usiąść na środku drogi i owinąć się puchatym ogonem. Spoglądał tam, skąd przyszli, i węszył.
Roland widział dziwne zachowanie bumblera i zaczął się niepokoić. Może ktoś ich tropił? Nie wierzył, żeby tak było, ale wygląd Eja – rozdęte nozdrza, nastawione uszy, podwinięty ogon – przywoływał jakieś wspomnienie lub skojarzenie, którego nie potrafił uchwycić.
– Dlaczego Jake chce być sam? – zapytała Susannah.
– Czy uważasz to za niepokojące, Susannah z Nowego Jorku? – zapytał Roland.
– Tak, Rolandzie z Gilead, uważam to za niepokojące.
Uśmiechnęła się przyjaźnie, lecz w jej oczach zapalił się dawny groźny błysk. Roland wiedział, że to ta część jej osobowości, która należała do Detty Walker. Detta nigdy nie odejdzie na zawsze i wcale nie było mu przykro z tego powodu. Bez tej obcej osoby, która wciąż tkwiła w jej sercu niczym okruch lodu, Susannah byłaby tylko ładną czarnoskórą kobietą z nogami obciętymi poniżej kolan. Wraz z Dettą stała się osobą, z którą należało się liczyć. Była niebezpieczna. Była rewolwerowcem.
– On ma o czym myśleć – cicho powiedział Eddie. – Wiele przeszedł. Nie każdy dzieciak powraca z zaświatów. I jest tak, jak mówi Roland: jeśli ktoś stanie mu na drodze, gorzko tego pożałuje. – Eddie przestał pchać wózek, otarł pot z czoła i spojrzał na Rolanda. – Czy w ogóle jest tu ktoś na tym podmiejskim pustkowiu, Rolandzie? Czy może wszyscy poszli dalej?
– Och, zgaduję, że kilku tu zostało.
Wcale nie zgadywał; podążając ścieżką Promienia, byli kilkakrotnie obserwowani. Raz przez wystraszoną kobietę z niemowlęciem w zawiniątku, obejmującą ramieniem dwójkę dzieci. Raz przez starego farmera, półmutanta z podrygującą macką zwisającą mu z kącika ust. Eddie i Susannah nie widzieli tych ludzi i nie wyczuli obecności innych, którzy bezpiecznie skryci w krzakach i wysokich trawach obserwowali ich przemarsz. Eddie i Susannah musieli jeszcze wiele się nauczyć.
Jednakże wyglądało na to, że nauczyli się już przynajmniej części tego, co będzie im potrzebne, ponieważ Eddie zapytał:
– Czy to ci podążający za nami, których zwęszył Ej?
– Nie wiem.
Roland zastanawiał się, czy dodać, że jest pewny, iż w dziwnym umyśle małego bumblera zalęgła się inna myśl, ale postanowił o tym nie mówić. Rewolwerowiec spędził długie lata bez ka-tet i przywykł nie zasięgać niczyich rad. Powinien zerwać z tym zwyczajem, jeśli ka-tet ma pozostać silne. Lecz nie dziś, nie tego ranka.
– Ruszajmy – powiedział. – Jestem pewien, że Jake tam na nas czeka.

2

Dwie godziny później, tuż przed południem, wspięli się na wzniesienie i przystanęli, spoglądając na szeroką, leniwie płynącą rzekę, szarą jak cyna pod zachmurzonym niebem. Na północno-zachodnim brzegu – po ich stronie – stał podobny do stodoły budynek pomalowany tak jaskrawozieloną farbą, że zdawał się krzyczeć w ciszy dnia. Jego koniec sterczał nad wodą, wsparty na palach pomalowanych na taki sam zielony kolor. Do pali była przywiązana grubymi powrozami duża tratwa, co najmniej trzydzieści metrów na trzydzieści, pomalowana na przemian w czerwone i żółte pasy. Z jej środka sterczał wysoki drewniany słup wyglądający jak maszt, ale bez żadnego żagla. Z przodu ustawiono kilka wiklinowych krzeseł zwróconych ku temu brzegowi rzeki, na którym się znajdowali. Na jednym z nich siedział Jake. Obok niego zajmował miejsce starzec w wielkim słomkowym kapeluszu, bufiastych spodniach i wysokich butach. Górną połowę jego ciała okrywała cienka biała koszula z rodzaju tych, które Roland nazywał fikuśnymi. Jake i stary zajadali ogromne kanapki. Na ich widok Rolandowi pociekła ślinka z ust.
Ej siedział za jedzącymi na krawędzi cyrkowo pomalowanej tratwy, bacznie przypatrując się swojemu odbiciu. A może odbiciu stalowej liny, która wisiała nad ich głowami, łącząc oba brzegi.
– Czy to jest Whye? – zapytała Susannah.
– Tak – odparł Roland.
Eddie się uśmiechnął.
– Dla mnie to oznacza „czemu nie?” – Podniósł rękę i pomachał. – Jake! Hej, Jake! Ej!
Jake pomachał mu w odpowiedzi i chociaż rzeka oraz przycumowana do brzegu tratwa znajdowały się jeszcze pół mili od nich, mając dobry wzrok, zobaczyli, jak jego białe zęby błysnęły w uśmiechu.
Susannah przyłożyła dłonie do ust.
– Ej! Ej! Do mnie, złotko! Chodź do mamusi!
Wydając przenikliwe świsty będące u niego odpowiednikiem warczenia, Ej przemknął po tratwie, znikł w podobnym do stodoły budynku, po czym wyłonił się z niego po ich stronie. Pobiegł ścieżką, z uszami położonymi po sobie i błyszczącymi ślepiami o złocistych obwódkach.
– Zwolnij, złotko, bo dostaniesz ataku serca! – zawołała ze śmiechem Susannah.
Ej uznał, że kazała mu biec szybciej. W niecałe dwie minuty znalazł się przy fotelu Susannah, wskoczył jej na kolana, a potem zeskoczył i spojrzał na nich wesoło.
– Olan! Ed! Suze!
– Witaj, Sir Throckenie – rzekł Roland, używając starego imienia bumblera, które po raz pierwszy usłyszał z ust matki czytającej mu książkę o dzielnym throckenie i smoku.
Ej podniósł nogę, obsikał kępę trawy, a potem znów obrócił się w tę stronę, z której przyszli, węsząc i wpatrując się w dal.
– Dlaczego on wciąż tak robi, Rolandzie? – zapytał Eddie.
– Nie wiem.
Jednakże Roland coś wiedział. Czy to było w jednej z tych starych opowieści, nie w tej o throckenie i smoku, ale podobnej? Tak mu się zdawało. Przez moment myślał o zielonych ślepiach spoglądających z ciemności i przeszedł go dreszcz – nie wywołany lękiem (chociaż może po części tak), ale wspomnieniem. Ono jednak zaraz mu umknęło.
Jeśli Bóg da, będzie woda, pomyślał i dopiero widząc zdziwienie Eddiego, uświadomił sobie, że powiedział to na głos.
– Hę?
– Nieważne – rzekł Roland. – Pogawędźmy z nowym znajomym Jake’a, dobrze? Może ma jeszcze parę kanapek.
Eddie, mający już dość pożywnej, lecz niewyszukanej strawy nazywanej burritos rewolwerowca, natychmiast się rozpromienił.
– Do licha, tak – rzucił i spojrzał na wyimaginowany zegarek na swoim opalonym przegubie. – A niech mnie, jeśli to nie czas na wyżerkę.
– Zamknij się i pchaj, słodziutki – ponagliła go Susannah.
Eddie zamknął się i zaczął pchać.

3

Stary człowiek siedział, kiedy weszli do budynku, a stał, gdy wyłonili się zeń na brzegu rzeki. Zobaczył broń Rolanda i Eddiego – wielkie rewolwery z okładzinami z drzewa sandałowego na rękojeściach – i szeroko otworzył oczy. Przyklęknął. Było cicho i Roland usłyszał, jak zatrzeszczały mu przy tym stawy.
– Hile, rewolwerowcze – powiedział i przycisnął do czoła opuchniętą od artretyzmu pięść. – Pozdrawiam cię.
– Powstań, przyjacielu – rzekł Roland, mając nadzieję, że starzec istotnie jest przyjacielem. Jake chyba tak uważał, a Roland zaczął ufać jego instynktowi. Nie mówiąc o instynkcie bumblera.
– Powstań, proszę.
Starcowi przychodziło to z trudem, więc Eddie wszedł na tratwę i pomógł mu.
– Dzięki, synu, dzięki. A ty też jesteś rewolwerowcem czy uczniem?
Eddie spojrzał na Rolanda. Ten nie zareagował, więc Eddie znowu popatrzył na starego, wzruszył ramionami i uśmiechnął się.
– Chyba po trosze jednym i drugim. Jestem Eddie Dean z Nowego Jorku. To moja żona Susannah. A to jest Roland Deschain z Gilead.
Starzec zrobił wielkie oczy.
– Powiedziałeś z Gilead? Naprawdę?
– Naprawdę – potwierdził Roland i poczuł nieoczekiwany smutek ściskający mu serce.
Czas był twarzą odbitą w wodzie i tak jak ta wielka rzeka przed nimi wciąż płynął.
– Zatem wejdźcie na pokład. I witajcie. Ten młodzieniec i ja już zostaliśmy przyjaciółmi.
Ej przeskoczył na tratwę i starzec pogłaskał uniesiony łeb bumblera.
– My także, prawda, mały? Pamiętasz, jak się nazywam?
– Bix! – natychmiast odparł Ej, po czym znów obrócił się na północny zachód i uniósł głowę. Oczami o złocistych obwódkach bacznie wpatrywał się w rząd chmur przesuwających się wzdłuż ścieżki Promienia.

4

– Zjecie coś? – zapytał Bix. – Mam niewiele i nic specjalnego, ale chętnie się tym z wami podzielę.
– Będziemy wdzięczni – powiedziała Susannah. Spojrzała na wiszącą nad ich głowami linę przerzuconą na drugi brzeg rzeki.
– To jest prom, prawda?
– Tak – odparł Jake. – Bix powiedział mi, że po tamtej stronie są ludzie. Niezbyt blisko, ale i niezbyt daleko. Uważa, że uprawiają ryż, ale nie pojawiają się tu często.
Bix zszedł z wielkiej tratwy i wszedł do budynku. Eddie zaczekał, aż ze środka zaczęły dobiegać odgłosy otwieranych szafek, a wtedy nachylił się do Jake’a.
– Czy on jest w porządku? – zapytał cicho.
– Tak – odparł Jake. – To dlatego, że zmierzamy na drugi brzeg. Cieszy się, że będzie mógł kogoś przewieźć. Mówi, że nie robił tego od lat.
– Założę się, że tak – zgodził się Eddie.
Bix wrócił z wiklinowym koszykiem, który Roland szybko od niego wziął, inaczej stary mógłby się potknąć i wpaść do wody. Po chwili wszyscy siedzieli na wiklinowych fotelach, zajadając kanapki z jakąś różową rybą. Mięso było dobrze przyprawione i smaczne.
– Jedzcie, ile chcecie – powiedział Bix. – W rzece roi się od ryb i przeważnie są zdrowe. Zmutowane wrzucam z powrotem. Kiedyś kazano nam wyrzucać mutanty na brzeg, żeby się nie rozmnażały, i przez jakiś czas tak robiłem, ale… – Wzruszył ramionami. – Żyj i daj żyć, mówię. Jako ktoś, kto długo żył sam, uważam, że mogę tak mówić.
– Ile masz lat? – spytał Jake.
– Jakiś czas temu skończyłem sto dwadzieścia, ale potem straciłem rachubę i tyle. Czas leci po tej stronie drzwi, wiecie.
Po tej stronie drzwi. Wspomnienie jakiejś starej opowieści znów zaczęło męczyć Rolanda i zaraz znikło.
– Kto kazał ci wyrzucać zmutowane ryby? – zapytała Susannah.
– Podążacie za tym? – Starzec wskazał na przepływające po niebie chmury.
– Tak.
– Do Calla czy dalej?
– Dalej.
– Ku wielkiej ciemności?
Ta myśl zdawała się jednocześnie niepokoić i fascynować Bixa.
– Podążamy naszym kursem – rzekł Roland. – Jaką opłatę weźmiesz za przeprawienie nas, przewoźniku?
Bix się roześmiał. Sucho i wesoło.
– Pieniądze są bez wartości, jeśli nie ma co za nie kupić, nie macie bydła i to jasne jak słońce, że mam więcej jedzenia niż wy. Ponadto zawsze możecie wycelować we mnie broń i zmusić mnie, żebym was przewiózł.
– Nigdy – powiedziała Susannah, robiąc zaszokowaną minę.
– Wiem – odparł Bix, machając ręką. – Bandyci mogliby to zrobić, a potem na dodatek spalić mój prom, kiedy znaleźliby się na drugim brzegu, ale prawdziwi mężczyźni nigdy by tego nie zrobili. Kobiety chyba też nie. Nie wyglądasz na uzbrojoną, panienko, ale z kobietami nigdy nie wiadomo.
Słysząc to, Susannah nieznacznie się uśmiechnęła i nic nie powiedziała.
Bix zwrócił się do Rolanda.
– Przybywacie z Lud, jak widzę. Chciałbym posłuchać o Lud i o tym, co tam się dzieje. Ponieważ to było cudowne miasto, wiecie. Rozsypujące się w gruzy i coraz dziwniejsze, kiedy je znałem, ale wciąż cudowne.
We czwórkę wymienili spojrzenia, które były absolutnie an-tet, rodzajem ich telepatycznego porozumiewania się. A także pełne żalu, które to słowo w dawnej mowie Świata Pośredniego oznaczało ubolewanie, ale również smutek.
– No co? – pytał Bix. – Co ja powiedziałem? Jeśli poprosiłem o coś, czego nie możecie mi dać, to błagam o wybaczenie.
– Wcale nie – powiedział Eddie – ale Lud…
– Lud jest pyłem na wietrze – wtrąciła Susannah.
– Właściwie nie jest pyłem – poprawił Eddie.
– Popiołem – rzekł Jake. – Popiołem, który świeci w ciemności.
Bix zastanowił się nad tym, po czym powoli skinął głową.
– I tak o tym posłucham, przynajmniej tyle, ile możecie opowiedzieć w ciągu godziny. Tak długo trwa przeprawa.

 
Wesprzyj nas