Doskonałe połączenie powieści przygodowej, historycznej, fantastyki i romansu, na kanwie którego powstał popularny serial w AXN White.


Tchnienie śniegu i popiołuClaire, lekarka przeniesiona w przeszłość, wie, że dramatyczna sytuacja, w jakiej znalazła się w Ameryce wraz z ukochanym Jamiem, doprowadzi wkrótce do wielkiej rewolucji i powstania Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Claire, która pochodzi z XX wieku, zdaje sobie sprawę z okropności, jakie będą miały miejsce. Wśród strasznych zdarzeń jest wielki pożar i śmierć rodziny Jamiego…

Czy da się tego uniknąć?

Diana Gabaldon – biolog, ekolog, wykładowca uniwersytecki. Oszałamiającą karierę literacką rozpoczęła przygodowo-historyczną powieścią Obca. Następne części sagi o podróżującej w czasie Claire Randall, nagradzane i tłumaczone na wiele języków, zajmowały najwyższe miejsca na listach bestsellerów całego świata. W przygotowaniu wszystkie części sagi o ponadczasowej wielkiej miłości Claire Randall i Jamiego Frasera.

Diana Gabaldon
Tchnienie śniegu i popiołu
Przekład: Barbara Gadomska, Jan Kabat
Seria: Obca tom 6
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 23 września 2015


1. Przerwana rozmowa

Pies zauważył ich pierwszy. Było ciemno, więc Ian Murray raczej wyczuł, niż dostrzegł, że Rollo, leżący przy jego nodze, unosi gwałtownie łeb i pręży uszy. Położył dłoń na karku psa i jego zjeżonej groźnie sierści.
Byli tak zgrani, że nawet nie pomyślał świadomie: „Ludzie”, tylko opuścił drugą dłoń na rękojeść noża i znieruchomiał, oddychając bezgłośnie. Nasłuchiwał.
W lesie panowała cisza. Do świtu pozostały jeszcze godziny i powietrze było nieruchome jak w kościele; z ziemi, niczym dym kadzidła, unosiła się leniwie mgła. Wcześniej Ian przycupnął na zwalonym pniu potężnego tulipanowca, by odpocząć. Wolał dokuczliwe mrowienie robactwa od przenikliwej wilgoci gruntu. Wciąż trzymał dłoń na karku psa i czekał.
Rollo warczał, był to cichy i nieprzerwany pomruk, który Ian ledwie słyszał, lecz bez trudu wyczuwał – wibracja wędrowała wzdłuż ręki w górę i pobudzała nerwy całego ciała. Przedtem nie spał – rzadko już sypiał nocą – ale zachowywał się cicho, spoglądając w sklepienie nieba, zajęty jak zwykle rozmową z Bogiem. Spokój prysnął, gdy pies się poruszył. Ian usiadł powoli, przerzucając nogi przez na wpół spróchniały kloc. Czuł szybkie bicie serca.
Rollo nadal warczał groźnie, ale wielki łeb drgnął, jakby pies podążał wzrokiem za czymś niewidocznym. Noc była bezksiężycowa; Ian dostrzegał niewyraźny zarys drzew i ruchliwe cienie, ale nic więcej.
Po chwili ich usłyszał. Wędrowcy. Byli jeszcze dość daleko, ale przybliżali się z każdą chwilą. Stanął i cicho wszedł w kałużę czerni pod balsamicznym świerkiem. Cmoknął i Rollo posłusznie przestał warczeć; zachowywał się teraz cicho, jak wilk, którym był jego ojciec.
Miejsce, gdzie Ian zatrzymał się na wypoczynek, graniczyło ze szlakiem dzikiej zwierzyny. Ludzie, którzy tamtędy podążali, nie byli myśliwymi.
Biali. Wydawało się to dziwne, nawet bardzo dziwne. Nie widział ich, ale i tak wiedział; zdradzał ich hałas, który im towarzyszył. Wędrujący Indianie nie zachowywali się cicho, a górale szkoccy, wśród których kiedyś żył, umieli poruszać się w lesie jak duchy – ale i tak nie miał wątpliwości. Metal – to ich zdradziło. Słyszał śpiew uprzęży, postukiwanie guzików i klamer – i broni palnej.
Było ich wielu, i to tak blisko, że wyczuwał ludzki zapach. Zamknął oczy i wychylił się odrobinę z cienia, by złapać w nozdrza najlżejszą nawet smużkę woni.
Nieśli skóry; zdołał wychwycić odór zaschniętej krwi i futer, który prawdopodobnie obudził Rolla – nie byli to jednak z pewnością traperzy, którzy zwykle poruszali się w pojedynkę albo we dwóch.
Ubodzy i brudni, przemknęło mu przez głowę. Nie traperzy i nie myśliwi. O tej porze roku nietrudno było zdobyć zwierzynę, a ci cuchnęli głodem. Wyczuwał też odór potu, jaki wytwarza kiepski trunek.
Byli teraz blisko; od miejsca, w którym stał, dzieliło ich może dziesięć kroków. Rollo prychnął cicho i Ian ponownie zacisnął dłoń na karku psa, ale tamci robili za dużo hałasu, żeby słyszeć cokolwiek. Liczył ich kroki, stuk manierek i ładownic, postękiwania piechurów z otartymi stopami, westchnienia ludzi zmęczonych.
Było ich dwudziestu trzech, jak zdołał się zorientować, i jeden muł -nie, dwa muły; wyraźnie słyszał skrzypienie wyładowanych juków i ten płaczliwy, ciężki oddech, zawsze na granicy skargi, charakterystyczny dla przeciążonego zwierzęcia.
Tamci nigdy nie wyczuliby jego obecności, ale jakiś dziwaczny kaprys powietrza zaniósł mułom woń psa. Ciemność rozdarł ogłuszający ryk, a las przed oczami Iana eksplodował jazgotem wrzawy i lękliwych krzyków. Biegł już, gdy za jego plecami huknął strzał z pistoletu.
– A Dhia!
Coś trafiło go w głowę i poleciał do przodu. Czy go zabili?
Nie. Poczuł w swoim uchu pełen niepokoju, wilgotny nos Rolla. W głowie szumiało mu jak w ulu, w oczach migotały jasne błyski światła.
– Biegnij! Ruith! – sapnął, popychając psa. – Jazda! Szybko!
Rollo zawahał się, wydając pisk z głębi krtani. Ian nie widział czworonoga, ale wyczuwał, że masywne ciało skoczyło do przodu, lecz po chwili zwróciło się ku niemu, zdradzając niezdecydowanie.
– Uciekaj!
Dźwignął się na kolana i dłonie, poganiając psa, który w końcu posłuchał i pognał przed siebie, tak jak go uczono.
Dla niego nie było już czasu na ucieczkę, nawet gdyby zdołał się podnieść. Upadł na twarz, wbił dłonie i stopy w liściastą mierzwę i zaczął się wić szaleńczo, by wkopać się jak najgłębiej.
Poczuł między łopatkami nacisk czyjejś stopy, ale westchnienie, które wydarło mu się z piersi, stłumiły mokre liście. Nie miało to większego znaczenia, i tak robili mnóstwo hałasu. Ktoś, kto na niego nadepnął, niczego nie zauważył; przebiegł po nim w panicznym strachu, biorąc go bez wątpienia za zgniły pień; cios, który mu wymierzył, był chybiony i niezbyt mocny.
Strzelanina ucichła. Krzyki jednak wciąż rozbrzmiewały, ale nie mógł nic z nich zrozumieć. Wiedział, że leży płasko na brzuchu, czuł zimną wilgoć na policzkach i woń martwych liści w nozdrzach, ale miał wrażenie, że jest pijany; świat wokół obracał się z wolna. Głowa nie dokuczała mu już tak bardzo, pierwszy błysk bólu przeminął, ale Ian miał wrażenie, że nie może jej unieść.
Pomyślał mgliście, że gdyby tu umarł, nikt by się o tym nie dowiedział. Pomyślał też, że matka martwiłaby się, nie wiedząc, co się z nim stało.
Wrzawa słabła wyraźnie, nie była już taka bezładna. Ktoś krzyczał, ale w jego głosie brzmiała władcza nuta. Odchodzili. Zastanawiał się, czy ich nie zawołać. Gdyby wiedzieli, że jest biały, mogliby mu pomóc. Choć niekoniecznie.
Jednakże milczał. Umierając czy nie. Jeśli tak, nie można mu było pomóc. Jeśli nie, pomocy nie potrzebował.
No cóż, czyż nie o to prosiłem?, pomyślał, przywołując swoją rozmowę z Bogiem, spokojnie, jakby wciąż leżał nieruchomo na pniu tulipanowca, spoglądając w głębię nieba nad głową. Prosiłem o znak. Nie spodziewałem się jednak, że ześlesz go tak szybko.

2. Holenderska chata

Marzec 1773

Nikt nie wiedział, że tam jest jakaś ludzka siedziba, dopóki Kinney Lindsay, wspinając się po zboczu do strumienia, nie dostrzegł płomieni.
– W ogóle bym tego nie zauważył – powiedział chyba po raz szósty. -Gdyby nie zmierzch. Za dnia nic bym nie widział. Zupełnie nic.
Otarł twarz drżącą ręką, nie mogąc oderwać wzroku od ciał, które leżały w równym rzędzie pod lasem.
– To robota dzikich, Mac Dubh? Nie są oskalpowane, ale może…
– Nie. – Jamie ponownie delikatnie zakrył posiniałą twarz małej dziewczynki chusteczką brudną od sadzy. – Żadna nie jest okaleczona. Tyle chyba zauważyłeś, wynosząc je na zewnątrz.
Lindsay, zamknąwszy oczy, potrząsnął głową i drgnął gwałtownie. Było późne popołudnie, chłodny wiosenny dzień, ale mężczyźni się pocili.
– Nie patrzyłem – odparł po prostu.
Moje dłonie też były lodowate; tak bez życia i czucia jak gąbczaste ciało martwej kobiety, które badałam. Te kobiety nie żyły już dłużej niż dzień; stężenie pośmiertne ustąpiło, zostawiając po sobie zwiotczenie i chłód, ale zimna aura górskiej wiosny uchroniła je przed głębszą degradacją rozkładu.
Mimo wszystko starałam się oddychać płytko; powietrze przesycone było gorzką wonią spalenizny. Nad poczerniałymi zgliszczami małej chatki unosiły się chwilami smużki dymu. Dostrzegłam kątem oka, że Roger trąca nogą leżącą obok kłodę, a potem schyla się i podnosi coś z ziemi.
Kenny załomotał do drzwi naszego domu na długo przed świtem, wyrywając nas z ciepłych łóżek. Zjawiliśmy się czym prędzej, wiedząc doskonale, że jest zbyt późno na jakąkolwiek pomoc. Przybyło też kilkoro mieszkańców Fraser’s Ridge; brat Kenny’ego, Evan, stał pod drzewami z Fergusem i Ronniem Sinclairem. Rozmawiali przyciszonymi głosami po gaelicku.
– Wiesz, co je zabiło, Angliszko? – Jamie przykucnął u mego boku. Miał zatroskaną twarz. – Te pod drzewami. – Potem wskazał brodą zwłoki, które oglądałam. – Wiem, co zabiło tę biedaczkę.
Długa spódnica kobiety marszczyła się na wietrze i podnosiła, ukazując szczupłe, wydłużone stopy w skórzanych chodakach. Równie szczupłe ręce spoczywały bezwładnie wzdłuż ciała. Była wysoka – choć nie aż tak wysoka jak Brianna, pomyślałam i odruchowo zaczęłam szukać wzrokiem jasnych włosów córki, migoczących wśród gałęzi po drugiej stronie polany.
Podciągnęłam fartuch kobiety, by zakryć jej głowę i górną część ciała. Ręce były czerwone, kostki stwardniałe od ciężkiej pracy, dłonie pokryte zgrubieniami, ale widząc zwarte uda i szczupłość ciała, pomyślałam, że miała nie więcej niż trzydzieści lat – a nawet chyba mniej. Trudno było powiedzieć, czy za życia odznaczała się urodą.
Potrząsnęłam głową w odpowiedzi na słowa Jamiego.
– Nie wydaje mi się, by przyczyną jej śmierci było spalenie – powiedziałam. – Spójrz, nogi i stopy są nietknięte. Musiała upaść na palenisko.
Najpierw ogień objął górę sukni, potem zajęły jej się włosy. Leżała pewnie tak blisko ściany albo okapu, że od płomieni zajęło się drewno i w końcu cała chata poszła z dymem.
Jamie przytaknął z wolna, nie odrywając oczu od kobiety.
– Ano, chyba masz rację. Ale co je zabiło, Angliszko? Inne są trochę popalone, choć żadna nie tak bardzo jak ta. Musiały być martwe, nim chata zaczęła płonąć, bo żadna nie wybiegła. Może cierpiały na jakąś śmiertelną chorobę?
– Nie wydaje mi się. Chodź, rzucę okiem na pozostałe.
Przeszłam wolno wzdłuż szeregu sztywnych ciał o twarzach zakrytych kawałkami materiału, pochylając się nad każdym, by jeszcze raz zajrzeć pod owe prowizoryczne całuny. W tych czasach ludzie cierpieli na wiele chorób, które szybko mogły okazać się śmiertelne – bez dostępnych antybiotyków, bez możliwości podania płynów inną drogą niż usta i odbyt zwykła biegunka zabijała w ciągu dwudziestu czterech godzin.
Widziałam dostatecznie dużo takich przypadków, by rozpoznawać je bez trudu; każdy lekarz to potrafi, a ja byłam lekarką od ponad dwudziestu lat. Czasem miałam do czynienia z czymś, czego nie spotkałam nigdy w swojej epoce – zwłaszcza straszne choroby pasożytnicze, przywleczone wraz z niewolnikami z tropików – ale tych nieszczęsnych istot nie zabił pasożyt; żadna znana mi choroba nie pozostawiała na swych ofiarach takiego śladu.
Wszystkie ciała – spalonej kobiety, także drugiej, znacznie starszej, i trojga dzieci – zostały znalezione wewnątrz płonącego domu. Kenny wyciągnął je tuż przed tym, nim zawalił się dach, a potem ruszył po pomoc. Zmarły, nim wybuchł pożar, wszystkie w tym samym czasie, gdyż ogień zaczął się tlić, gdy młodsza kobieta upadła na palenisko.
Ofiary ułożono starannie pod konarami ogromnego czerwonego świerka i mężczyźni zaczęli kopać w pobliżu grób. Brianna stała z pochyloną głową obok najmniejszej dziewczynki. Podeszłam i uklękłam przy drobnym ciałku, a ona uklękła naprzeciwko.
– Co to było? – spytała cicho. – Trucizna?
Spojrzałam na nią zaskoczona.
– Tak sądzę. Jak na to wpadłaś?
Wskazała głową posiniałą twarz, nad którą klęczałyśmy. Próbowała wcześniej zamknąć dziewczynce oczy, ale wyzierały uparcie spod powiek, nadając dziecięcej buzi wyraz niekłamanego przerażenia. Drobne, pozbawione wyrazistości rysy wykrzywiał grymas straszliwej męki, a w kącikach ust widać było ślady wymiocin.
– Poradnik harcerki – wyjaśniła Brianna. Zerknęła na mężczyzn, ale żaden nie znajdował się na tyle blisko, by nas słyszeć. Drgnęły jej wargi; oderwała wzrok od ciała, podsuwając mi otwartą dłoń. – „Nigdy nie spożywaj nieznanych grzybów – wyrecytowała. – Jest wiele trujących odmian, a ich rozróżnienie to zadanie dla eksperta”. Roger je znalazł, rosną w kręgu obok tego pnia, o tam.
Wilgotne, mięsiste kapelusze, bladobrązowe z białymi brodawkowatymi plamkami, blaszki i cienkie nóżki, tak blade, że zdawały się niemal fosforyzować w cieniu świerka. Miały przyjemny dla oka, swojski wygląd, który przeczył ich śmiercionośnemu działaniu.
– Muchomor pantery – powiedziałam jakby do siebie i wzięłam ostrożnie jeden grzyb z jej dłoni. – Agaricus pantherinus, jak się pewnie będzie nazywać, kiedy ktoś w końcu nada mu właściwą nazwę. Pantherinus, ponieważ zabija tak szybko – jak atakujący znienacka kot.
Dostrzegłam na przedramieniu Brianny gęsią skórkę; wyraźnie było widać miękkie czerwonozłote włoski. Przechyliła dłoń i wysypała resztki zabójczego grzyba na ziemię.
– Kto przy zdrowych zmysłach jadłby muchomory? – spytała, ocierając z nieznacznym drżeniem dłoń o spódnicę.
– Ktoś, kto nie wiedział. Ktoś, kto być może czuł głód – odparłam cicho. Potem ujęłam dłoń małej dziewczynki i obejrzałam delikatne kości przedramienia. Niewielki brzuch zdradzał oznaki wzdęcia, ale czy był to skutek niedożywienia, czy zmian pośmiertnych nie umiałam powiedzieć – kości obojczyka były jednak ostre jak kosa. Wszystkie ciała odznaczały się chudością, choć nie w stopniu wskazującym na wycieńczenie.
Podniosłam wzrok i spojrzałam na głębokie niebieskie cienie, zalegające zbocze ponad chatą. Było jak na tę porę roku za wcześnie, by szukać tam pożywienia, ale las obfitował w jadło – jeśli ktoś potrafił je znaleźć.
Zbliżył się Jamie i ukląkł obok, kładąc mi delikatnie dużą dłoń na plecach. Choć było zimno, po szyi spływały mu strużki potu, a gęste płowe włosy na skroniach pociemniały od wilgoci.
– Grób jest wykopany – oznajmił cicho, jakby się bał, że wystraszy martwe dziecko. Wskazał na porozrzucane grzyby. – To zabiło tę małą?
– Tak sądzę. I wszystkich pozostałych. Rozejrzałeś się? Wie ktoś może, kim byli?
Potrząsnął głową.
– To nie Anglicy; są inaczej ubrani. Niemcy z pewnością pojechaliby do Salem; trzymają się razem, nie lubią się osiedlać osobno. Może to Holendrzy? – Wskazał zakrzywione drewniane chodaki na stopach starszej kobiety, popękane i poplamione ze starości. – Nie zachowały się żadne książki ani nic pisanego, jeśli w ogóle coś było. Nic, co mogłoby powiedzieć, jak się nazywali. Ale.
– Mieszkały tu od niedawna.
Na dźwięk niskiego, zachrypniętego głosu podniosłam wzrok. To zbliżył się Roger; przycupnął obok Brianny, wskazując głową dymiące zgliszcza chaty. Niedaleko widać było ogródek zaorany do gołej ziemi, ale nieliczne rośliny ledwie kiełkowały, delikatne listeczki były obwisłe i przy-czernione od późnego mrozu. Nie było obory ani żadnego żywego inwentarza – muła czy świni.
– Nowi emigranci – oznajmił cicho Roger. – Ale nie kontraktowi; to była rodzina. I nienawykła do ciężkiej pracy pod gołym niebem; kobiety mają na dłoniach pęcherze i świeże blizny.
Potarł odruchowo szeroką dłonią o kolano obciągnięte ręcznie tkanym materiałem; jego dłoń była zrogowaciała, tak jak ręce Jamiego, a przecież był niegdyś delikatnym, wrażliwym naukowcem; pamiętał ból przystosowania.
– Ciekawe, czy zostawiły jakąś rodzinę w Europie – powiedziała cicho Brianna. Odsunęła z czoła małej dziewczynki kosmyk jasnych włosów i ponownie przykryła jej twarz chusteczką. – Tamci nigdy się nie dowiedzą, co stało się z ich krewnymi.
– Nie. – Jamie podniósł się gwałtownie. – Powiadają, że Bóg chroni głupców, ale myślę, że nawet Pan czasem traci cierpliwość.
Odwrócił się i skinął na Lindsaya i Sinclaira.
– Szukajcie mężczyzny – zwrócił się do nich. Wszyscy poderwali głowy i popatrzyli na niego.
– Mężczyzny? – spytał Roger, a potem spojrzał na spalone resztki domostwa, jakby zrozumiał. – Tak. tego, który zbudował dla nich chatę?
– Kobiety też mogły ją zbudować – zauważyła Bree, podnosząc dumnie brodę.
– Chciałaś powiedzieć, że ty mogłabyś ją zbudować. Tak. – odparł. -Drgnęły mu usta, kiedy rzucił żonie spojrzenie z ukosa. Brianna przypominała Jamiego nie tylko karnacją; miała sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu w pończochach i odznaczała się ojcowską krzepą.
– Pewnie mogły to zrobić, ale nie zrobiły – rzucił krótko Jamie. Wskazał głową wypaloną skorupę chaty, gdzie kilka mebli zachowało jeszcze swój niewyraźny kształt. Kiedy patrzyłam w tamtą stronę, zerwał się wieczorny wiatr i omiótł zgliszcza; jakiś stołek, z którego został nieledwie cień, osunął się hałaśliwie w popioły, a nad ziemią, niczym widmo, wzbiła się chmura sadzy i czerni.
– Co masz na myśli? – spytałam i przysunęłam się do niego, spoglądając w głąb spalonego domostwa. W środku nie pozostało dosłownie nic, choć komin wciąż stał, zachowały się też nierówne szczątki ścian; drewniane bale leżały w bezładzie jak bierki.
– Nie ma tu nic metalowego – zauważył, wskazując na poczerniałe palenisko, gdzie spoczywały resztki kotła, pękniętego na pół od gorąca i pozbawionego swej zawartości, która wyparowała do cna. – Żadnych garnków prócz tego, a i ten jest za ciężki, żeby go samemu nosić. Żadnych narzędzi. Noża ani siekiery – sama widziałaś, że ktokolwiek zbudował chatę, nie mógł się bez niej obejść.
Widziałam; bale były nieobrobione, lecz ich żłobienia i końce nosiły wyraźne ślady stalowego ostrza.
Marszcząc czoło, Roger podniósł długą gałąź sosnową i zaczął grzebać w zwałach popiołu i zgliszczy, by się upewnić. Kenny Lindsay i Sinclair nie zawracali sobie tym głowy. Jamie kazał im szukać mężczyzny, więc wyruszyli niezwłocznie i zniknęli w lesie. Fergus też z nimi poszedł; Evan Lindsay, jego brat Murdoch i McGillivrayowie przystąpili do zbierania kamieni na kopiec.
– Jeśli mieszkał tu jakiś mężczyzna. to znaczy, że je pozostawił? – spytała mnie szeptem Brianna, odrywając wzrok od ojca i spoglądając na ciała ułożone w rzędzie. – Może ta kobieta sądziła, że nie przeżyją same? I dlatego odebrała życie sobie i dzieciom? By uniknąć długiej i powolnej śmierci z zimna i głodu?
– Zostawił je i zabrał wszystkie narzędzia? Boże, mam nadzieję, że nie. -Przeżegnałam się na samą myśl o tym, ale niemal natychmiast ogarnęły mnie wątpliwości. – Czy nie odeszłyby stąd, żeby poszukać pomocy? Nawet z dziećmi. śnieg już prawie zniknął.
Leżał jeszcze w najwyższych przełęczach, ale choć szlaki i zbocza, po których spływał, wciąż były mokre i błotniste, wydawało się, że co najmniej od miesiąca są do przebycia.
– Znalazłem go – oznajmił Roger, przerywając moje myśli. Głos miał spokojny, ale urwał na chwilę, by odchrząknąć. – Tutaj.

 
Wesprzyj nas