Jak nie pozwolić, by ciemność z jej świata ogarnęła również jej umysł, emocje, duszę? Emocjonujący pamiętnik dziewczyny, której przeznaczaniem stała się ciemność


Anna Lyndsey była młodą, ambitną, ciężko pracującą dziewczyną. Miała pracę, którą lubiła, kupiła mieszkanie, właśnie się zakochała. I wtedy przyszło TO: niezwykła choroba, która sprawiła, że jej ciało przestało tolerować światło. Nie miała wyjścia: musiała zaciemnić swoje mieszkanie i zanurzyć się na całe miesiące w ciemności.

Jak nie pozwolić, by ciemność z jej świata ogarnęła również jej umysł, emocje, duszę?

Anna nie jest w ciemności sama. Pogrąża się w niej również jej chłopak. Czy ich miłość przetrwa próbę? Czy we dwoje uda się pokonać mrok?

Lyndsey wspomina różne okresy i chwile swojego życia – w jednym momencie opisuje sen, w następnym falę samobójczych myśli – co sprawia, że książkę czyta się jak w transie. (…) To nie tylko opowieść o tym, jak przetrwać, lecz także o miłości. Lyndsey żyje z partnerem Pete’em, a poruszająca historia ich związku przepełnia książkę tak bardzo potrzebną nadzieją.
The Independent

Anna Lyndsey pracowała przez wiele lat w służbie publicznej w Londynie, do czasu gdy zachorowała. Obecnie mieszka z mężem w hrabstwie Hampshire. Pisze pod pseudonimem.

Anna Lyndsey
Dziewczyna w ciemności
Przekład: Dariusz Żukowski
Seria: Prawdziwe miłości
Wydawnictwo Agora
Premiera: 1 października 2015


CZĘŚĆ I


Światło dostaje się do wnętrza

Bardzo trudno jest całkowicie zaciemnić pokój.
Najpierw przymocowuję do zasłon ciężką, sztuczną tkaninę o barwie nie tyle czarnej, ile soczyście purpurowej. Światło jednak dalej przedostaje się do wnętrza przez szczelinę między karniszem a ścianą i dołem pomiędzy fałdami zwisającego materiału.
Montuję roletę zaciemniającą, ale blask słońca przesącza się przez szczeliny po bokach i u góry.
Biorę się więc za szyby. Odcinam kawałki folii aluminiowej, przyciskam je do szkła i przyklejam taśmą do ram. Ale folia nie chce leżeć płasko, marszczy się i rwie. Wzdłuż ramy są przerwy, a pośrodku szyby – dziurki i rozdarcia. Naklejam pasy taśmy jedne na drugie, układam kolejne warstwy folii. Zamiast gładkich foliowych prostokątów umocowanych pojedynczymi kawałkami taśmy mam przed sobą zwariowaną instalację artystyczną. Nie mogę się jednak powstrzymać. Światło śmieje się ze mnie. Stara się uśpić moją czujność – nie świeci mocno, tylko tak, żebym pomyślała, że udało mi się zabezpieczyć pokój. Kiedy już kończę pracę, przeciska się przez jakąś przeoczoną dziurę.
Dzień za oknem to ocean napierający falami na chroniące mnie burty – muszę nieustannie łatać przecieki. W końcu dochodzę do wniosku, że mi się udało. Zasuwam roletę, za którą chowa się mój wariacki foliowy patchwork, zaciągam kotary i ręcznikiem zatykam szparę pod drzwiami.
Cicho siadam na łóżku i czekam, aż przyzwyczają mi się oczy. I oto ona. Wreszcie ją mam. Czerń. Kładę się w tej ciemnej skrzynce, nowym pojemniku na moje życie. Ogarnia mnie przemożne zmęczenie i poczucie ulgi.

Dom

Zaciemniony pokój znajduje się w dość dużym domu. To budynek z czerwonej cegły z dachem krytym dachówką – schludny klocek z lat osiemdziesiątych. Na dole są hol, toaleta, salon i kuchnia, na górze – trzy niewielkie sypialnie i łazienka. Przez ścianę garażu dom połączony jest z sąsiednim budynkiem, który jest jego lustrzanym odbiciem.
Jeśli stojąc na trawniku od frontu, spojrzeć w górę, mój zaciemniony pokój jest po prawej stronie. Dom, w przeciwieństwie do swych towarzyszy, ma jedno oko zamknięte. W ciemnym oczodole mieszka blada dziewczyna.
Gdy wychodzę z mojego czarnego pokoju na korytarz, widzę troje drzwi, które zawsze są zamknięte. Kręte schody giną w półmroku, gdyż na drzwiach wejściowych do domu, które mają mleczne szybki, wisi zasłona. Nauczyłam się nie zbiegać na dół. Schodzę ostrożnie, trzymając się poręczy, i pewnie staję na kolejnych stopniach.
Wchodzę do salonu. Okna po obu stronach pokoju są szczelnie zasłonięte. Wiszą w nich zasłony ze zwykłego materiału, więc w pokoju nie jest całkiem ciemno. W półmroku obłe kształty foteli i sofy przypominają odpoczywające słonie. Metalowe ramki na zdjęcia posyłają niesamowite refleksy. Samych fotografii nie widać. Oparcia i poręcze krzeseł stojących wokół stołu jadalnego stanowią plątaninę pionowych i poziomych kresek. W rogu lampa w klasycznym stylu unosi groźną, przerośniętą głowę.
Wchodzę do kuchni i natychmiast przyspieszam ruchy. Choć pionowe żaluzje zatrzymują część wpadającego przez okna światła, w tym pomieszczeniu jest znacznie jaśniej niż w pozostałej części domu. Chwytam czajnik elektryczny, wkładam go pod kran, stawiam na podstawie i wciskam włącznik. Obracam się na pięcie w stronę szafki, wyjmuję kubek i talerz, po czym robię krok w bok do drugiej szafki, skąd wyciągam torebkę herbaty. Zabieram talerz, nóż i paczkę płatków śniadaniowych do sąsiedniego, tonącego w półmroku pokoju, stawiam je na stole jadalnym i słucham narastającego bulgotania wody w czajniku. Kiedy dobiega mnie kliknięcie wyłącznika, znów wpadam do kuchni i sprawnymi, oszczędnymi ruchami tancerki zalewam herbatę, wyjmuję z lodówki ser, po czym zabieram je i uciekam.
Następnie w mroku siadam przy stole i szybko w skupieniu jem. Wiem, że nie mam dużo czasu. Z chwilą gdy opuszczam swój zaciemniony pokój, zaczyna się odliczanie. Moja skóra podejmuje pokrętną rozmowę ze światłem. Na początku są to tylko szepty, później coraz bardziej natarczywe pomruki. Mam ochotę krzyczeć: „Nie zwracaj na to uwagi! Nie musisz odpowiadać, nie mieszaj się w to!”. Ale już niebawem moja skóra głośno gada i kłótnia wisi w powietrzu. Sytuacja robi się coraz bardziej napięta – lepiej rozdzielić rozmówców. Nie mam bąbli ani plam – żadnych widocznych śladów konfliktu. Ale zewnętrzna warstwa mojego ciała zaczyna płonąć niewidzialnym, coraz mocniej palącym ogniem.
Zabieram skórę z powrotem do swojego legowiska. W ciemnościach odzyskuje równowagę.

Epikryza

Reakcja pojawia się obecnie nie tylko przy ekspozycji odkrytych partii skóry pacjentki, lecz nawet tych zakrytych odzieżą, (…) czego efektem jest bardzo silny ból całego ciała. (…)
diagnoza :
Diagnoza robocza: łojotokowe zapalenie skóry przebiegające z nadwrażliwością na światło. Choroba ta może powodować ostre reakcje opisanego wyżej rodzaju składające się na dobrze rozpoznany, choć rzadki zespół, który często – tak jak w tym przypadku – w znacznym stopniu utrudnia życie chorego z powodu konieczności unikania ekspozycji na nawet niewielkie ilości światła.
STAN OBECNY:
Wrażliwość na światło jest u pacjentki (oraz nielicznej grupy innych osób z tą samą chorobą) nasilona do tego stopnia, że uniemożliwia jej normalne życie. Pacjentka musi unikać wszelkich źródeł światła, które są, rzecz jasna, wszechobecne w każdym typowym otoczeniu. (…) W 2006 roku jej stan pogorszył się do tego stopnia, że zamieszkała w zaciemnionym pokoju, w którym pozostaje od kilku miesięcy, i z powodu swej przypadłości nie może przebywać poza nim.
ROKOWANIA:
Biorąc pod uwagę doświadczenia innych naszych pacjentów oraz literaturę na temat przypadków ostrej nadwrażliwości na światło, rokowania są bardzo niepewne. Istnieje jednak liczna grupa chorych, u których przypadłość ta jest przewlekła i niekiedy bardzo dokuczliwa. (…)

Gadające książki

Słuch staje się zmysłem, dzięki któremu utrzymuję łączność ze światem.
Leżąc w ciemnościach, słucham thrillerów, powieści detektywistycznych i romansów, sag rodzinnych, szmirowatych obyczajówek i powieści historycznych, opowiastek o duchach, klasyki powieściowej i chick-litów, erotyków i kronik. Słucham książek dobrych i złych, znakomitych i beznadziejnych – żadnych nie odrzucam. Systematycznie, godzina po godzinie, wszystkie je pochłaniam. Trafiają do mnie w sposób zupełnie przypadkowy, dostaję to, co akurat było w bibliotece, gdy wybierał się do mnie jej pracownik. Sporządzam alfabetyczną listę tytułów, żeby nie przyniósł mi dwa razy tego samego. Nie jestem jednak wybredna – nie mogę być, bo pochłaniam książki bardzo szybko i jestem od nich całkowicie uzależniona. Na mojej liście są tylko dwa zakazane nazwiska, które w zabawny sposób ze sobą kontrastują. „Proszę nie przynosić mi żadnych książek Jamesa Pattersona ani Miss Read”. Obchodzę się znakomicie bez szczegółowych opisów seryjnych zabójstw u Pattersona, natomiast sceny z życia wioskowej nauczycielki u Read stanowią mieszankę uszczypliwości i samozadowolenia, która mnie jednocześnie drażni i usypia. Wszystkim innym autorom pozwalam się zabrać wszędzie tam, gdzie chcą.
W swym wcześniejszym życiu czytałam szybko i pobieżnie.
Wydobywałam szersze znaczenie, krytycznym okiem wyszukiwałam charakterystyczne elementy tekstu. Czasem (mówię to szeptem) całkowicie pomijałam strony z opisami. Dziś jestem uważną czytelniczką, muszę przetrawić każde słowo. Leżę i pozwalam wątkom fabuły z wolna oplatać mnie kokonem. Z ochotą pozwalam im się uwieść. Bo czego oczekuję od pisarzy, jeśli nie długiej, jak najdłuższej ucieczki? Nie znoszę przerw w narracji, mierzi mnie głos lektora mówiący: „Koniec kasety. Ciąg dalszy na następnej kasecie”.
Chwytam kolejną taśmę, gorączkowymi ruchami wydobywam ją z ciasnego, plastikowego opakowania i wpycham do magnetofonu, po czym wciskam przycisk odtwarzania. Jestem pacjentką na morfinie, która domaga się kolejnego przynoszącego ulgę zastrzyku. Przewijam rozbiegówkę i wstępne informacje. Wiem, że w tych krótkich momentach ciszy może powrócić miażdżąca rozpacz. Oddając się temu niezwykłemu, niepohamowanemu literackiemu rozpasaniu, dokonałam kilku przyjemnych odkryć. Ponieważ w poprzednim życiu w ogóle nie interesowałam się wyścigami konnymi, nie sięgnęłabym po żaden thriller Dicka Francisa. Jego powieści, moje towarzyszki w ciemnościach, bardzo mnie jednak wciągnęły. W jednej z nich bohater – dżokej pracujący jako księgowy – zostaje porwany i jest przetrzymywany na zamkniętej pace furgonetki, gdzie ma tylko kilka butelek wody i trochę serka topionego.
Choć ja sama znajduję się w nieco lepszej sytuacji niż on, książki Francisa w pewien sposób podnoszą mnie na duchu. Pokazują siłę zwyczajnego człowieka: bohater nie będzie dopuszczał do siebie czarnych myśli i choć zostanie ogłuszony ciosem w głowę, związany i spotkają go liczne nieprzyjemne następstwa, ostatecznie nie zginie.
W ciemnościach słucham zarówno kaset, jak i płyt kompaktowych, ale wolę te pierwsze. Gdy naciskam przyciski magnetofonu, jest mniejsze ryzyko, że się pomylę – zgubię właściwą ścieżkę, przypadkiem przewinę tekst do przodu czy uruchomię jakiś nietypowy tryb odsłuchu, przez co kolejne rozdziały odtwarzane będą w losowej kolejności lub jeden z nich się zapętli. Aby potem dojść z tym do ładu, muszę znieść magnetofon na dół i wpatrywać się w malutki wyświetlacz, w półmroku wciskając guziki. Rozpoznaję głosy mówiące do mnie z kąta zaciemnionego pokoju. Jeden z nich należy do twardego macho, który lekko przeciąga samogłoski podczas lektury gęstych od akcji thrillerów. Inny lektor mówi tonem głębokim i aksamitnym, a jego męskie postacie są stylowe i odważne, natomiast głosy wszystkich kobiet czyta falsetem, co sprawia, że brzmią trochę jak debilki. Są też ponury, nastrojowy Michael Jayston, specjalizujący się w pełnej zblazowania i melancholii prozie P.D. James, Johna le Carrégo, oraz Miriam Margolyes. Ta ostatnia tworzy postacie obdarzone tak wieloma różnymi głosami, że trudno uwierzyć, iż za całym słuchowiskiem stoi tylko jedna osoba.
Po skończeniu książki nie potrafię od razu zacząć następnej. Każda z nich potrzebuje trochę czasu, by uleżeć mi się w głowie. Trawię ją jak wielodaniowy posiłek. Mam wrażenie, że gdybym szybko zaczęła kolejną, obraziłabym bohaterów tej, którą właśnie skończyłam – spędziłam przecież w ich towarzystwie wiele godzin, poznałam ich historie, przypatrywałam się istotnym momentom z ich życia. Wciąż trapią mnie różne pytania: czemu nikt nie zauważył, że podmieniono ciała? I dlaczego w amerykańskich kryminałach ludzie pożerają takie ilości pizzy? Podczas przerw między lekturami włączam Radio Czwórkę. Można na nie liczyć – nieustannie dostarcza strumienia banalnych historyjek i spada na duszę jak delikatny letni prysznic.

Poruszanie się

Kiedy zaczęłam żyć w ciemności, często się gubiłam. Choć pokój jest niewielki i wypełniony zwyczajnymi przedmiotami – łóżkiem, regałem, szafą, biurkiem – ciemność potrafi człowieka całkowicie zdezorientować, a wręcz przerazić. W pierwszych dniach desperacko obmacywałam przedmioty, szukając jakiejkolwiek wskazówki, czym są. Umysł często mówił mi, że siedzę na podłodze, zwrócona twarzą w określonym kierunku, lecz po chwili ręce podpowiadały coś całkiem innego. Krzyczałam. Dysonans poznawczy był tak wielki, że miałam wrażenie, jakby rozpadał mi się mózg. Teraz już rzadko kiedy dochodzi do takich sytuacji. Jestem w swoim żywiole. Pewnie poruszam się po moim ciemnym pojemniku: szybkim gestem kładę dłoń na łóżku, chwytam stojące w rogu krzesło za smukłe, toczone drążki oparcia, sięgam do chłodnej, metalowej klamki i słyszę kocie miauknięcie drzwi.
Zdarza mi się zapodziać gdzieś skarpetkę albo szczotkę do włosów, ale nie wpadam już w panikę. Spokojnie obmacuję wszystkie miejsca, w których zguba może leżeć – powoli przechodzę od jednego do drugiego – i przeważnie ją odnajduję. Stopniowo, wbrew własnej naturze, staję się systematyczna. Miejsce skarpetek jest tutaj, okularów – tam. Pewnego dnia reorganizuję szufladę na bieliznę i odtąd majtki będą leżały po lewej, a staniki po prawej stronie. Koniec z porannym rozgrzebywaniem ubrań i młóceniem ich na oślep – zastanawiam się, czemu wcześniej ich nie poukładałam. Znam jednak odpowiedź na to pytanie: nadzieja. Powstrzymywała mnie nadzieja. Każda drobna adaptacja własnej przestrzeni do choroby jest jak stopniowe przyznawanie, że wcale mi się nie polepsza, że to nie jest jakiś przelotny koszmar, że być może… Ale to jest myśl nie do pomyślenia.
Dziś zdarza mi się stracić orientację tylko w jednej sytuacji. Bywa, że podczas drobnych prób rozruszania ciała i pobudzenia krążenia chodzę w kółko po pokoju. Po kilku minutach stwierdzam zwykle, że łóżko nie stoi obok mnie, lecz przede mną, ponieważ w marszu obróciłam się o dziewięćdziesiąt stopni względem kierunku, w którym spodziewałam się być zwrócona. Zjawisko to wyjaśnia pewna anegdota, którą opowiada postać z thrillera. Pewien zagubiony na Saharze człowiek stwierdza, że najszybciej wydostanie się z opresji, jeśli będzie szedł prosto przed siebie. Po przebyciu kilku kilometrów orientuje się jednak, że zatoczył koło. Ludzie nie mają bowiem równych nóg. Może ci się wydawać, że idziesz na wprost, lecz w rzeczywistości będziesz bardzo powoli i niezauważalnie skręcać, aż wreszcie zatoczysz koło i skończysz tam, gdzie zacząłeś.

Pete

W domu z zaciągniętymi zasłonami i zapieczętowanym pokojem żyje jeszcze jeden człowiek.
To Pete, mężczyzna, którego kocham. To w jego dom się przyodziałam, jego pokoje pogrążyłam w półmroku, w jego nieużywanej sypialni stworzyłam swoją norę. Ocaliła mnie miłość. Otacza mnie silnymi ramionami, kiedy płaczę z rozpaczy. Użycza mi rutyny powszednich dni, bym w oparciu o nią mogła organizować swój bezkształtny czas. Codziennie przynosi mi radość i daje powód, by utrzymywać higienę…
…a przy tym powoduje rozdzierające poczucie winy. To przeze mnie bowiem dwa życia muszą kryć się w cieniu, choć powinno tylko jedno. Wysysam światło z egzystencji Pete’a, zamieniając go w stwora z mroków, człowieka zawieszonego między dwoma bytami. Jest samotny, ale nie do końca – na spotkaniach towarzyskich siedzi sam, otoczony przez pary, zawsze mając u boku dziwną, nieobecną osobę. Podczas długich godzin samotności spieram się sama ze sobą. Podejmuję szerokie badania etyczne i przeprowadzam drobiazgowe analizy filozoficzne. Staram się określić, jakie postępowanie jest w mojej sytuacji moralnie słuszne. Czy powinnam od niego odejść?
Nie byłoby to łatwe z praktycznego punktu widzenia. Musiałabym poświęcić tej operacji sporo czasu, dowiedzieć się wielu rzeczy, starannie wszystko zorganizować i znaleźć sobie nowe miejsce do życia z kolejnym zaciemnionym pokojem. Mieszkałabym sama, płacąc komuś za przynoszenie mi zakupów, lub też z kimś, kto byłby gotów się mną zajmować – zamykać drzwi przed włączeniem światła, zaciągać zasłony, zanim wejdę do pokoju… Musiałabym tej osobie ufać, ponieważ byłabym zdana na jej łaskę. Dobijam się do własnego sumienia, by udzieliło mi odpowiedzi.
Czy postępuję właściwie, pozostając tutaj i uciekając od odpowiedzialności oraz problemów związanych z odejściem? Czy dobrze robię, absorbując tego cudownego mężczyznę, któremu nie mogę dać dzieci, dotrzymywać towarzystwa ani zapewnić ciepłego ogniska domowego? Zastanawiam się nad tym godzinami. Później słyszę dźwięk klucza w zamku i jego kroki na schodach. Woła: „Siemanko!”, wchodzi do sąsiadującej z moim pokojem sypialni, zdejmuje buty i krawat, zakłada kapcie. Później puka do mnie, a ja mówię: „Wejdź”, i wstaję, by go uściskać.
I wtedy, gdy czuję jego obecność, całe moje etyczne rozumowanie rozpada się w gruzy. Choć panuje mrok, razem rozświetlamy pokój. Ciężka bryła poczucia winy w moim sercu rozpływa się w potoku głupiego szczęścia. Kocham go i wiem, że nie mogę go opuścić – nie będę do tego zdolna, chyba że sam mnie o to poprosi. Ale on tego nie robi. I to jest cud, który przytrafia mi się każdego dnia.

 
Wesprzyj nas