Można zaryzykować twierdzenie, że Doris Lessing ( laureatka literackiej Nagrody Nobla z 2007 roku) w ‘Afrykańskich opowieściach’ walczy z mitem zadowolonych z siebie, nieludzkich wobec Murzynów, bogatych Afrykanerów, wiodących sielskie życie.


Z pozoru nie powiązane ze sobą historie, koncentrują się wokół relacji wewnątrz społeczności białych mieszkańców południa Afryki i ich stosunku do czarnych w połowie lat pięćdziesiątych XX wieku.

Subtelnie rysowane portrety psychologiczne są jedynie pretekstem do ogólniejszych refleksji: to nie prawda, że Czarny Ląd zwabił żądnych przygód, odważnych ryzykantów – może w niewielkiej tylko części – gdyż w rzeczywistości to ludzie bez szans na lepszą przyszłość we własnych ojczyznach, przenoszą na nowy grunt swoją wiarę, tradycję i zachowania.

Te niewielkie zamknięte społeczności stworzyły bardzo przewrotną moralność, która je tłumaczy, ale jednocześnie piętnuje.

Doris May Lessing z domu Tayler (ur. 22 października 1919 w Kermanszahu, zm. 17 listopada 2013 w Londynie) – brytyjska pisarka, laureatka Nagrody Nobla w dziedzinie literatury w 2007. Urodziła się w rodzinie brytyjskiej w Persji, dzisiejszym Iranie. Jej ojciec, Alfred Cook Tayler, okaleczony w I wojnie światowej, był urzędnikiem w Imperial Bank of Persia, matka zaś była pielęgniarką. Wczesne dzieciństwo Lessing spędziła w Kermanszahu. W latach dwudziestych XX w. rodzina przeniosła się do Rodezji, gdzie jej ojciec kupił farmę. W 1948 przeprowadziła się do Anglii. Była znana z krytycznych opinii o polityce wewnętrznej RPA okresu apartheidu.
11 października 2007 przyznano jej literacką Nagrodę Nobla, uzasadniając wybór stwierdzeniem: „…jej epicka proza jest wyrazem kobiecych doświadczeń. Przedstawia je z pewnym dystansem, sceptycyzmem, ale też z ogniem i wizjonerską siłą”.

Doris Lessing
Opowieści afrykańskie
Przekład: Jacek Manicki, Krzysztof Obłucki
Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.
Premiera: 14 października 2015


Czarna Madonna

Są kraje, o których nie da się powiedzieć, że kwitną tam sztuki piękne, o Sztuce przez duże „S” już nie wspominając. Dlaczego tak się dzieje, trudno orzec, chociaż, rzecz jasna, wszyscy mamy na ten temat swoje własne teorie. Bywa jednak, że na najbardziej nawet jałowej glebie plenią się całe ogrody tych kwiatów, które zgodnie uznajemy za ukoronowanie i usprawiedliwienie życia, ale dlaczego padło akurat na prowincję Zambezia, trudno wytłumaczyć.
Zambezia to dzika, palona słońcem, męska, bezwzględna kraina w pogardzie mająca subtelności i wrażliwość. Owszem, są kraje o podobnych cechach, gdzie sztuka, może nie najwyższego lotu, ale jednak też się rodzi, lecz Zambezia jest, łagodnie mówiąc, niechętna ideom takim jak wolność, solidarność i co tam jeszcze, od dawna przyjmowanym za normę w innych częściach świata. Są jednak tacy, a wśród nich wiele wybitnych osobistości, którzy utrzymują, że sztuka nie ma racji bytu w społeczeństwach, w których pewnej mniejszości czasu wolnego nie gwarantuje ciężko pracująca większość. A jeśli zambeziańskiej mniejszości nawet czegoś nie dostaje, to na pewno nie wolnego czasu.
Zambezia… ale dosyć już o niej; z szacunku dla samych siebie oraz dla naukowej rzetelności powinniśmy się powstrzymać od wyciągania pochopnych wniosków. Zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę prawie nabożny szacunek, jaki okazują Zambeziańczycy każdemu artyście, któremu zdarzy się wśród nich pojawić.
Weźmy, na przykład, takiego Michele.
Wyszedł z obozu dla internowanych po uznaniu Włoch pod koniec drugiej wojny światowej za honorowego alianta. Był to dla władz trudny okres, bo co innego trzymać za drutami tysiące jeńców wojennych i traktować ich według określonych standardów, a co innego, gdy te same tysiące w wyniku jakiegoś międzynarodowego szacher-macher stają się z dnia na dzień towarzyszami broni i rozpraszają się po kraju. Część z tych tysięcy pozostała w swoich obozach. Mieli tam przynajmniej wikt i dach nad głową. Część starała się znaleźć zatrudnienie na farmach, lecz niewielu się to udawało, gdyż farmerzy, chociaż jak zawsze brakowało im rąk do pracy, nie wiedzieli, jak postępować z robotnikami, którzy też są biali: w prowincji Zambezia po raz pierwszy w dziejach doszło do takiej bezprecedensowej sytuacji. Część imała się rozmaitych dorywczych zajęć, gnębiona przez związki zawodowe, które z jednej strony odmawiały im prawa do legalnej pracy, z drugiej nie chciały przyjąć w swoje szeregi.
Trudno, oj trudno było tym ludziom, ale na szczęście nie trwało to długo, bo wkrótce wojna się skończyła i mogli wracać do kraju. Urwanie głowy miały też z nimi władze, które, żeby powetować sobie cały ten ambaras, starały się coś na nim, choćby symbolicznie, ugrać; i owocem tych starań był bez wątpienia Michele.
Jego talent zauważono, kiedy był jeszcze jeńcem wojennym. Otóż w obozie wybudowano kościółek i Michele ozdabiał jego wnętrze. Ów niewielki, kryty ocynkowaną blachą budyneczek o bielonych ścianach, pokrytych od góry do dołu freskami przedstawiającymi ogorzałych wieśniaków przy winobraniu, urodziwe tańczące Włoszki, pulchne czarnookie bobasy, stał się szybko miejscową atrakcją. Pośród barwnych scenek rodzajowych z włoskiego życia codziennego poczesne miejsce zajmowała uśmiechnięta dobrotliwie Dziewica z Dzieciątkiem, wyraźnie wniebowzięta, że znalazła się w takim poczciwym towarzystwie.
Koneserki sztuki, które przekupywały władze, żeby dostać się na teren obozu, mówiły: „Biedaczek, jakże on musi tęsknić za domem”. I błagały, żeby pozwolono im zostawić choć z pół korony dla artysty. Znaleźli się jednak i tacy, którzy nie kryli oburzenia. Mimo wszystko człowiek ten był jeńcem pojmanym do niewoli na gorącym uczynku czynnej napaści na sprawiedliwość i demokrację, a więc nie miał prawa protestować — bo w ich odczuciu te malunki stanowiły formę protestu. Co takiego jest we Włoszech, czego nie mielibyśmy w Westonville, które jest sercem prowincji? Czyż nie ma tu słońca, gór, pulchnych dzieciaczków i ładnych dziewcząt? Czyż my nie uprawiamy na masową skalę… no, może nie winogron… ale cytryny, pomarańcze i kwiaty to już na pewno. Ludzie byli rozdarci — z pokrytych malowidłami ścian skromnego kościółka biła nostalgia, która w różnym stopniu, zależnie od temperamentu, udzielała się każdemu.
Kiedy Michele wyszedł na wolność, przypomniano sobie o jego talencie. Nazywano go „tym włoskim artystą”. Tak naprawdę, to był z zawodu murarzem i artystyczna wartość jego dzieła pozostawiała co nieco do życzenia. Niewykluczone, że widział podobne freski w jakimiś kraju, gdzie malowanie po ścianach jest bardziej rozpowszechnione, i zwyczajnie z pamięci je skopiował. Gdy jedna z jego wielbicielek przyjechała samochodem do obozu i poprosiła, żeby namalował portrety jej dzieci, odparł, że nie ma do tego kwalifikacji. W końcu jednak się zgodził. Wynajął pokój w mieście i namalował portrety, na których dzieci były do siebie nawet z grubsza podobne. Potem malował portrety dzieci wielu przyjaciółek tej pierwszej damy. Brał po dziesięć szylingów od sztuki.
Pewnego razu jedna z dam zażyczyła sobie, żeby ją sportretował. Za tę usługę zażądał dziesięciu funtów; mozolił się przy sztaludze bity miesiąc. Klientka trochę wybrzydzała, ale zapłaciła.
Odebrawszy honorarium, Michele zamknął się z kolegą w swoim pokoju, gdzie przy czerwonym winie z Cape wspominali ojczyznę. Nie dał się namówić na malowanie kolejnych portretów, dopóki nie skończyły mu się pieniądze. Panie z towarzystwa poruszały często między sobą temat godności pracy; dobrze się w nim czuły i można było odnieść wrażenie, że gotowe są posunąć się nawet do porównania białego z Kafrem, który o godności pracy nie ma przecież pojęcia.
Michele czuł się niedowartościowany. Jedna z dam wytropiła go w obozie, leżącego na pryczy pod drzewem z butelką wina, wygarnęła mu, co myśli o barbarzyństwie Mussoliniego i przereklamowanym włoskim temperamencie, po czym zażądała, żeby namalował ją bezzwłocznie w nowej wieczorowej sukni. Spotkała się z odmową i odjechała bardzo rozsierdzona.
Tak się złożyło, że była żoną bardzo ważnej persony, generała albo kogoś w tym rodzaju, kto właśnie zajmował się planowaniem jakiejś wojskowej imprezy czy też nocnego pokazu dla ludności cywilnej. Całe Westonville od tygodni żyło tym wydarzeniem. Byliśmy już śmiertelnie znudzeni rozmaitymi potańcówkami, balami, jarmarkami, loteriami charytatywnymi i podobnymi rozrywkami. Nie będzie przesadą powiedzieć, że gdy jedni umierali za wolność, inni ją sobie wytańcowywali. No, ale wszystko kiedyś się kończy. Kiedy więc skończyła się wojna i tysiące żołnierzy stacjonujących w naszym kraju musiało wracać do domów — krótko mówiąc, gdy zabawa przestała być obywatelskim obowiązkiem—wielu wykrzykiwało, że życie już nigdy nie będzie takie samo.
Tymczasem czekaliśmy z utęsknieniem na pokaz, bo to miała być dla nas wszystkich jakaś odmiana. Wojskowi odpowiedzialni za organizację przedsięwzięcia nie myśleli o nim w tych kategoriach. Oni chcieli podbudować morale społeczeństwa, uzmysławiając mu, czym naprawdę jest wojna. Nagłówki w gazetach nie wystarczały. Żeby nam to w jak najprzystępniejszej formie przybliżyć, umyślili sobie zniszczyć na naszych oczach ogniem artyleryjskim całą wioskę.
Najsamprzód wioskę należało wybudować.
Generał ze swoimi podwładnymi stał w tumanach czerwonego kurzu na skraju placu apelowego otoczony stosami materiałów budowlanych, a po placu uwijali się afrykańscy robotnicy z deskami, młotkami i gwoździami, i usiłowali sklecić coś na podobieństwo wioski. Nie ulegało już wątpliwości, że pieniędzy przeznaczonych na pokaz nie starczy na zbudowanie wioski z prawdziwego zdarzenia, tymbardziej że w grę wchodziły jeszcze koszta późniejszego zrównania jej z ziemią. Generał wrócił do domu w bardzo złym humorze. Żona zasugerowała mu, że powinien zaprosić do współpracy jakiegoś artystę, a najlepiej Michele. Nie zaproponowała tego z myślą o załatwieniu Michele dobrej chałtury, bynajmniej, po prostu denerwowało ją, że on wyleguje się tam pod drzewem i śpiewa, a tu roboty huk. Kiedy mąż oznajmił, że za cholerę nie będzie się prosił łaski jakiegoś zasranego jeńca, nie naciskała. Załatwiła sprawę po swojemu; na negocjacje z Michele wysłany został niejaki kapitan Stocker.
Kapitan zastał go na tej samej obozowej pryczy, pod tym samym drzewem, w spodniach z podwiniętymi nogawkami, nieogolonego, podchmielonego, ze stojącą obok na ziemi butelką wina. Śpiewał tak smętnie, tak żałośnie, że kapitan poczuł się jakoś niewyraźnie. Skrępowany zatrzymał się dziesięć kroków od delikwenta. Jeszcze rok temu człowiek ten był śmiertelnym wrogiem, którego należałoby zastrzelić bez ostrzeżenia. Przed sześcioma miesiącami był jeńcem wojennym. Teraz leży sobie z podciągniętymi kolanami, w brudnej wygniecionej koszuli, która swego czasu z pewnością była wojskowa. Kapitana oburzało, że Michele dotąd mu nie zasalutował.
— Piselli! — warknął.
Michele obrócił głowę i spojrzał sennie na Kapitana z pozycji horyzontalnej.
— Dzień dobry — wymruczał grzecznie.
— Wzywają cię — burknął kapitan.
— Kto? — spytał Michele, siadając. Był pulchnym, oliwkowoskórym, niskim mężczyzną, popatrywał na kapitana spode łba.
— Zwierzchność.
— Co, wojna się skończyła?
Kapitan, który już gotował się cały pod świeżo wypranym mundurem khaki, ściągnął brwi i odrzucił w tył głowę, wystawiając podbródek. Był postawnym blondynem o ceglastoczerwonej karnacji. Oczka miał małe, niebieskie i zagniewane. Dłonie rąk opuszczonych po bokach — czerwone, pokryte rzadką żółtą szczeciną — zaciskał w pięści. Rozprostował je, kiedy dostrzegł w oczach Michele zawód.
— Nie, jeszcze się nie skończyła — mruknął. — Potrzebna nam twoja pomoc.
— Na froncie?
— Nie, tu, na tyłach. Chyba zależy ci na pokonaniu Niemców?
Michele spojrzał uważnie małymi, czarnymi oczkami artysty na kapitana. Zobaczył zwalistego blondyna o zimnych niebieskich oczach, wąskich ustach i dłoniach jak porośnięte szczeciną steki.
— Bardzo mi zależy na zakończeniu tej wojny—odparł.
— To jak będzie? — wycedził przez zaciśnięte zęby kapitan.
— Za ile?
— Stratny nie będziesz.
Michele wstał z pryczy. Schylił się po butelkę, spojrzał na nią pod słońce i pociągnął tęgi łyk. Przepłukał winem usta i splunął. To, co zostało na dnie, wylał na czerwoną ziemię i patrzył przez chwilę na purpurową, puszącą się bąbelkami kałużę.
— Jestem do dyspozycji — powiedział i poszedł za kapitanem do czekającej ciężarówki. Zamiast wdrapać się na pakę, czego oczekiwał kapitan, wsiadł do kabiny obok kierowcy. Kiedy zajechali na plac apelowy, kapitana poinformowano, że decyzją wyższych rangą oficerów jest od tej pory osobiście odpowiedzialny za Michele i za wioskę. Jak również za dobrą setkę robotników, którzy siedzieli na trawie i czekali na instrukcje. Kapitan wyjaśnił Michele, o co chodzi. Michele kiwnął głową i zamachał na Afrykanów.
— Oni nie są mi potrzebni — oświadczył.
— Sam ją zbudujesz… wioskę, znaczy?
— Tak.
— Bez niczyjej pomocy?
Michele po raz pierwszy się uśmiechnął.
— Dam radę.
Kapitan zawahał się. Uważał, że ciężka fizyczna praca to niestosowne zajęcie dla białego mężczyzny.
— Przydzielę ci sześciu do najcięższych robót — powiedział.
Michele wzruszył ramionami; kapitan wybrał spośród Afrykanów szóstkę, a resztę odprawił. Z tą szóstką wrócił do Michele.
— Gorąco — zauważył Michele.
— Bardzo — przyznał kapitan. Stali pośrodku placu apelowego. Wokół niego drzewa, trawa, sadzawki cienia. Tutaj nic, tylko czerwony snujący się pył unoszony przez wiejący nisko przy ziemi wiaterek.
— Pić mi się chce — powiedział Michele. I uśmiechnął się znacząco. Wąskie usta kapitana też rozciągnęły się w bezwiednym uśmiechu. Ich oczy się spotkały. Coś między nimi zaiskrzyło. Kapitan ni stąd, ni zowąd zobaczył nagle w tym małym Włochu człowieka.
— Coś zorganizuję — mruknął i pojechał do miasta.
Kiedy wyjaśnił wreszcie komu trzeba sytuację, wypełnił odpowiednie formularze i poczynił stosowne kroki, było już późne popołudnie. Wrócił na plac apelowy z kartonem brandy Cape i zastał Michele siedzącego z sześcioma przydzielonymi mu czarnuchami pod drzewem. Michele śpiewał im włoską pieśń, a oni mu wtórowali. Na ten widok kapitanowi zrobiło się niedobrze. Podszedł do nich. Afrykanie stanęli na baczność. Michele dalej siedział.
— Mówiłeś, że sam dasz radę?
— Zgadza się, mówiłem.
Kapitan odprawił Afrykanów. Odeszli, rzucając Michele przyjazne spojrzenia, on pomachał im ręką. Kapitan gotował się ze złości.
— Jeszcze nawet nie zacząłeś.
— A ile mam czasu?
— Trzy tygodnie.
— O, to od groma — rzekł Michele, spoglądając pożądliwie na butelkę brandy w ręku kapitana. I na dwie szklaneczki w drugiej. — Wieczór już — zauważył.
Kapitan marszczył jeszcze przez chwilę brwi, potem usiadł na trawie i rozlał brandy do szklaneczek.
— Ciao — powiedział Michele.
— Cheers — powiedział kapitan. Trzy tygodnie, pomyślał. Trzy tygodnie z tym cholernym makaroniarskim konusem! Wychylił szklaneczkę, napełnił ją ponownie i postawił na trawie. Trawa była chłodna i miękka. Wiatr przynosił aromat kwitnącego gdzieś w pobliżu drzewa.
— Ładnie tutaj — westchnął Michele. — Żyć nie umierać. Nawet w wojenny czas zdarza się człowiekowi poczuć błogo. I z kimś zaprzyjaźnić. Będę zaprawiał się do końca wojny.
Następnego dnia kapitan zjawił się na placu apelowym dopiero po lunchu. Zastał tam Michele z butelką pod drzewem. W narożu placu stały na sztorc arkusze dykty imitujące dwie ściany i kawałek trzeciej, przykryte podpartym belkami fragmentem dwuspadowego stromego dachu.
— Co to ma być?! — spienił się kapitan.
— Kościół — wyjaśnił Michele.
— Co-ooo?
— W budowie. Co nagle to po diable. Uff, jak gorąco.— Michele zerknął znacząco na pustą butelkę po brandy, która walała się obok niego w trawie.
Kapitan poszedł do ciężarówki i wrócił z kolejnym kartonem brandy.
Pili. Czas płynął.

 
Wesprzyj nas