Nowa powieść mistrzyni powieści sensacyjnej, bestsellerowej autorki Dziewcząt z Szanghaju, Miłości Peonii i Marzeń Joy


Liu Hulan, inspektor chińskiego Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, prowadzi dochodzenie w sprawie śmierci amerykańskiego archeologa, którego ciało zostaje znalezione w wodach Jangcy.

Jej mąż, Amerykanin David, próbuje wyjaśnić zagadkę kradzieży artefaktów ze stanowiska archeologicznego 518 oraz ich tajemniczej sprzedaży na międzynarodowym rynku sztuki.

W miarę postępu śledztwa trafiają na trop starożytnego przedmiotu, który mógłby odmienić historię cywilizacji. David i Hulan w obliczu kolejnych morderstw oraz intryg wracają do tragicznych wspomnień, które wstrząsnęły ich małżeństwem. Na przekór wszystkiemu starają się rozwikłać tajemnicę tak wielką i skomplikowaną jak Państwo Środka.

Lisa See jest mistrzynią powieści sensacyjnej.
„The New York Times Book Review”

Lisa See jest autorką bestsellera z listy New York Timesa Kwiat Śniegu i sekretny wachlarz oraz powieści: Chińskie lalki, Dziewczęta z Szanghaju, Marzenia Joy, Miłość Peonii, Sieć rozkwitającego kwiatu (nominacja do Edgar Award), Interior i cieszącego się uznaniem pamiętnika Na Złotej Górze. W roku 2001 Organization of Chinese American Women przyznała jej tytuł Kobiety Roku. Autorka mieszka w Los Angeles.

Lisa See
Kości smoka
Przekład: Anna Zeller
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 23 września 2015


Prolog

Nie żył już w chwili, gdy jego ciało uderzyło w rwące, błotniste wody Jangcy, tuż za pierwszym z jej Trzech Przełomów. Nie znać było po nim rozpaczliwej walki, by dotrzeć do bezpiecznego lądu czy choć dosięgnąć wystającej skały, nie znać było desperackiego wysiłku, by złapać ostatni oddech, nie znać było śladu palącego bólu, kiedy woda wdzierała się do płuc. Po prostu swobodnie podryfował niesiony bystrym prądem rzeki. Jakże niewiarygodnie szybko ostygł w jej zimnych wodach. Jakże niewiarygodnie gładko, nie napotykając najmniejszej przeszkody, sunął wraz z falą.
Rwąca rzeka bezustannie unosiła go dalej. Mijał poszarzałe od starości wioski, fabryczne kominy buchające gęstym dymem, rury wypluwające prosto do wody cuchnące odpady, tę paskudną mieszaninę chemikaliów i nieoczyszczonych ścieków. Jego skóra najpierw pomarszczyła się, a potem zaczęła obłazić. Gazy wypełniły wnętrzności i nie znajdując ujścia, wydęły go tak, że utrzymywał się na powierzchni. Naraz nurt stał się tak silny, że ciało rozpędziło się do dziewięciu metrów na sekundę i uderzyło z impetem o wyszczerbione krawędzie klifów, które roztrzaskały potylicę i wyrwały kępy włosów, niemal zdzierając skalp. Dalej rzeka leniwie rozlewała się w sennej dolinie i wyraźnie zwalniając bieg, stawała się płytka, acz zdradziecka, rzucając niebezpieczne wyzwanie nawet najbardziej doświadczonym nawigatorom. Nieraz porwały go ciemne odmęty, a nieraz utknął na skrawku mielizny, zanim oswobodził go wartki prąd czy fala wzburzona przez przepływające tuż obok statki.
Czy ktokolwiek widział tę shui da bang – namokłą kłodę -jak uparcie zmierza ku morzu wraz z nurtem rzeki? Rzeki, która wije się niczym wąż, zbierając wody z ponad jedenastu tysięcy kilometrów kwadratowych ziemi, co stanowi prawie jedną piątą całej powierzchni Chin. Rzeki, która dzieli kraj na północ i południe, różnicując tym samym ludzkie temperamenty, charaktery i zwyczaje: od kuchni aż po religię. Jangcy steruje życiem trzeciej części populacji Chin, ponad czterystu milionów ludzi, czyli co trzynastego człowieka, który stąpa po naszej planecie. Dlatego ktoś musiał go widzieć. Może rybak czy żeglarz dostrzegł wśród mrocznych fal błyskającą biel kołyszącego się ciała. Ale może to był biały delfin baiji? Legenda mówi, że to nie prawdziwe delfiny, lecz dziewczęta zaklęte w wodne stworzenia. Choć te baiji, które do dziś pozostały przy życiu, liczy się zaledwie w tuzinach, a wedle innych szacunków żaden nie przetrwał zanieczyszczenia środowiska i żeglugi rzecznej. Czy możliwe więc, że ten biały ślad, co pojawia się i znika na fali, to rzeczywiście baiji? Toż to istny cud wśród wody zalewającej tę wyciętą w ziemi ranę!
Wkrótce ciało wpłynęło w okolice miasta Wushan, gdzie zdumiewająco zielona wstęga rzeki Daning łączy się z muli-stym i mętnym błotem Jangcy. Sampany z rybakami sunęły tutaj cicho, a wielkie promy przewoziły mężczyzn i kobiety w górę i w dół rzeki, tam i z powrotem, do pracy, do krewnych, do lepszego życia. Nagie dzieci pływały na dętkach, śmiały się i droczyły ze sobą. Nagle jeden chłopczyk wpadł przypadkiem na ciało i przez chwilę zdawało mu się, że to kolega dla żartu udaje topielca. Przecież od czasu do czasu bawili się w umarlaka. Chłopiec trącił nogą ciało i poczuł, jak stopa miękko się w nim zapadła, a potem wepchnął ją jeszcze głębiej w gnijące wnętrze i z całej siły machając rękami i nogami, czym prędzej odpłynął, lecz nie od razu opowiedział o horrorze, jaki go spotkał. Najpierw ukradkiem przybliżył się do jednej z niewielkich łodzi, które wiozły turystów na wycieczkę w górę rzeki Daning przez Małe Trzy Przełomy. Jeśli uśmiechnie się ładnie, pomacha serdecznie, po czym na całe gardło krzyknie: „Witamy! Witamy!” do tłustych cudzoziemców pstrykających fotki, to może uda mu się odpłynąć z kilkoma juanami w dłoni.
Ciało pomknęło z wartkim prądem w kierunku przełomu Wu, drugiego z Trzech Przełomów, gdzie skały wznosiły się tak wysoko, że z ledwością docierały tu blade promienie słońca. Wyżej, ponad skałami, wyłaniała się Iglica Bogini w otoczeniu jedenastu szczytów, przypominająca kształtem postać klęczącej dziewczyny. Miejscowi wierzyli, że mieszka w niej Yao Ji, dwudziesta trzecia córka Królowej Matki Zachodu, a okalające szczyty symbolizują jedenaście służebnic. Pewnego razu Yao Ji zapragnęła zwiedzić góry i rzeki świata śmiertelników. Spoczęła na chmurze i kiedy leniwie płynęła przed siebie, nagle spostrzegła dwanaście smoków, które siały spustoszenie na ziemi, przynosząc cierpienie i śmierć jej mieszkańcom. Wezwała cesarza Wielkiego Yu i obdarzyła go władzą nad żywiołami natury, a potem przyglądała mu się z uwagą, jak sieka skały, by stworzyć wąwozy, którymi woda odpłynie do morza. Dziś mówi się, że Iglica Bogini przynosi szczęście tym, którym uda ją się dostrzec wśród oparów mgły, ale nie przyniosła szczęścia temu człowiekowi, którego los skazał na wędrówkę do oceanu, drogą, jaką przed wiekami wytyczył Wielki Yu.
To była tylko zwykła legenda opowiadająca o rzece, która na zawsze pozostanie tajemnicą dla swego ludu i dla obcego świata. W kraju, gdzie mity zawsze przeplatały się z historią i polityką, większość mieszkańców nigdy nawet nie słyszała słowa „Jangcy”. Określano nim ostatnie trzysta dwadzieścia kilometrów rzeki, gdzie przecinała prastare lenno Yang. Naród chiński nazywał ją Chang Jiang, Długa Rzeka, lub Da Jiang, Wielka Rzeka. Ale ci, co mieszkali na brzegach, nadawali tej rzece nazwy najtrafniej odzwierciedlające jej charakter na każdym z sześciu tysięcy kilometrów, przez które się ciągnie: Rzeka Dzikiego Jaka, Rzeka Złotego Piasku, Piękna Rzeka, Rzeka Ludu Ba.
Jednak to wszystko nie miało żadnego znaczenia dla gnijącego kawałka ludzkiego ciała. Płynęło godzinami po spokojnej tafli wody wzdłuż łagodnych brzegów, od czasu do czasu mijając ciche zatoczki, gdzie miejscowy chłop pracował samotnie na małym poletku, na skałach żona, podwinąwszy spodnie nad kolana, prała ubrania całej rodziny, a starsza siostra pilnowała małego braciszka. Przez całe kilometry otaczający świat sprowadzał się do słońca, nieba i odwiecznego biegu rzeki pośród skał. Pojawiały się jednak także zabudowania miast, otulające rzeczne koryto, gdzie łodzie i statki różnej wielkości walczyły o miejsce dla siebie. Pozornie wydawało się, że życie płynie tutaj jak zwykle – praca, rodzina, wiece patriotyczne, gra w karty, randki z dziewczynami, pielęgnowanie starego i niedołężnego rodzica – jednak nad wszystkim unosił się złowieszczy niepokój.
Linie na klifie, namalowane białą farbą na wysokości stu siedemdziesięciu siedmiu metrów nad korytem rzeki, dumnie obwieszczały, dokąd sięgnie poziom wody przyszłego zbiornika przy Zaporze Trzech Przełomów. Za siedem lat, kiedy jej budowa dobiegnie końca, wszystko, co znajdowało się poniżej tych linii, będzie zatopione. Od Yichangu aż po Chongquing ponad milion Chińczyków zostanie wysiedlonych z domów, w których mieszkali od pokoleń. Nieliczni szczęśliwcy – ci z odpowiednimi koneksjami – otrzymają pozwolenia stałego pobytu w miastach. Inni będą przeniesieni do nowych dzielnic, gdzie zimne wieżowce nieprzyjaźnie górują ponad białym znakiem na skale. Ci, którym zabraknie szczęścia, a będzie ich zdecydowana większość – zostaną zesłani do odległych prowincji. Obiecano im wiele, ale niektórzy z nich zdążyli już wrócić, przynosząc wieści o panującej tam biedzie. Co się teraz z nimi stanie? Czy ten lud, który tyle wycierpiał na tej niespokojnej ziemi, będzie cierpiał jeszcze bardziej?
Zwłoki płynęły dalej, lecz czy mogły przetrwać więcej? Koszula, w którą odziany był kiedyś ten człowiek, rozłożyła się zupełnie, a śruby napędowe przepływających statków zdarły skórę i pikujące ptaki z łatwością wydziobywały teraz kawałki mięsa z jego pleców. Powoli wpływał w granicę przełomu Xiling, ostatniego z Trzech Przełomów, a żółwie i ryby zdążyły wyskubać wszystkie miękkie części jego twarzy, pozbawiając go powiek, ust i uszu.
Wreszcie znalazł się tuż przy zaporze. Kiedy jej budowa się zakończy, będzie to jedna z największych w dziejach świata konstrukcji wzniesionych przez człowieka. Teraz w tym miejscu roiło się od gigantycznych maszyn pracujących pełną parą wśród betonu i stali. Mężczyźni i kobiety harowali bez przerwy, wznosząc budowlę coraz wyżej i wyżej, centymetr po centymetrze, aż osiągnie ostateczną wysokość dwudziestu metrów i ponad półtora metra szerokości. Każda skała rozsadzona dynamitem, każda tona odkopanej ziemi, każdy kilometr pręta zbrojeniowego, każda śluza oddana do użytku – wszystko było przepojone poczuciem celu. Miało to być największe osiągnięcie Chin – spełnienie marzeń narodu i przesłanie dla świata o ich niekwestionowanej supremacji.
I wcale nieprzypadkowo zapora miała dostarczać tyle elektryczności co osiemnaście elektrowni jądrowych. To była już nie tylko potęga narodowa, ale potęga w swej najczystszej, najprawdziwszej postaci.
Na tym odcinku rzeki postawiono koferdam i dzięki temu prace mogły posuwać się szybciej. Ciało zawirowało gwałtownie we wzburzonej tutaj wodzie, a potem nagle, zdumiewająco, ziemia wokół stała się płaska. Po obu stronach rzeki kilometrami ciągnęły się pola uprawne. Na niektórych odcinkach rzeka miała teraz ponad trzy kilometry szerokości, a wartki nurt zmienił się w łagodną, ale nieubłaganą falę. W oddali kusił światłami Szanghaj. Ujście rzeki rozszerzało się na osiemdziesiąt kilometrów, bezlitośnie zabierając co siedemdziesiąt lat półtora kilometra chińskiej ziemi.
Na brzegach wznoszono świątynie upamiętniające straszliwe tragedie i tych, którzy ulegli sile potężnego żywiołu, oraz stawiano pagody ku przestrodze dla żeglarzy, aby przypomnieć im o czających się niebezpieczeństwach. Każda taka budowla miała ostrzegać ludzi, że człowiek jest niczym, a rzeka wszystkim. Gdzie indziej sprowadzało się to do bardziej ludzkiego wymiaru. Przez tysiąclecia w rejonie miasta Anqing wrzynał się w rzekę niewielki cypel, gdzie od trzystu lat ziemię uprawiał klan Jia.
Każdego ranka Jia Mingfu przychodził nad rzekę, żeby usunąć, a nierzadko i uratować śmieci gromadzące się przy brzegu. Nieraz widział drewniane kłody, które spłynęły z gór Tybetu, puszki fasoli wyssane z wiejskich chat, kawałki roztrzaskanych na drzazgi łodzi. Widział więcej niż zwykłą śmierć. W czasie powodzi woda przynosiła takich jak on -przeciętnych rolników i ich rodziny, których z własnej ziemi zmyła wielka fala – a zimą znajdował ciała nieszczęsnych młodzieńców i dziewcząt. Rzeka nie była wtedy aż tak niebezpieczna, ale w krótkie zimowe dni melancholia mieszała zmysły tak bardzo, że nie dało się udźwignąć ciężaru niespełnionej miłości.
Jia Mingfu poznał po odrażającym fetorze, że zwłoki – może człowieka, może zwierzęcia – dryfują już od dawna. Chwycił mocniej badyl, który zabierał ze sobą na poranne eskapady, i przygotował zmysły na widok, jaki miał się ukazać jego oczom – ciało wyniszczone przez wodę, skały, słońce, faunę i naturalny proces gnicia. Podobnie jak to robił już wiele razy wcześniej, usunął patykiem nadmiar śmieci. Mimo zaawansowanego rozkładu poznał bez cienia wątpliwości, że ciało należało do człowieka, wciąż posiadało ramiona i nogi. Jednak to stworzenie o czerwonych włosach nie było zwykłym człowiekiem. Był to yang guizi, biały diabeł, obcy.

Rozdział 1

Słońce nie wyjrzało jeszcze spoza okazałych gmachów przy wschodniej ścianie placu Tian’anmen, kiedy inspektor Liu Hulan z Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego patrzyła na morze ludzi zgromadzonych na tej ogromnej połaci z betonu na pierwszym w Pekinie wiecu Ruchu Wszechpatriotycznego. Do dziś wszystkie tajemne spotkania Ruchu zazwyczaj odbywały się w sercu kraju, najczęściej w miastach i wioskach nad Żółtą Rzeką. Chociaż ostatnio pozycja sekty stawała się coraz mocniejsza w stolicy, nikt nie spodziewał się takiej ostentacji.
Wszelkie ruchy religijne były w Chinach zakazane i do obowiązków Hulan należało egzekwowanie tego zakazu, ale o tym rannym zgromadzeniu dowiedziała się zaledwie piętnaście godzin temu od świeżo zwerbowanego informatora, mężczyzny aresztowanego za defraudację zakładowych pieniędzy, które przekazywał na rzecz Ruchu. Po kilku szybkich naradach podjęto w ministerstwie decyzję, by nie wydawać oficjalnego nakazu rozpędzenia wiecu. Możliwość zidentyfikowania wysoko postawionych członków Ruchu, a w konsekwencji aresztowania ich przyniosłaby wiele korzyści rządzącym.

 
Wesprzyj nas