Na tom Fragmenty winem poplamionego notatnika Charlesa Bukowskiego składają się utwory prozatorskie, które od ukazania się w podziemnych gazetkach, periodykach literackich, a nawet pismach pornograficznych nigdy potem nie zostały wydane drukiem.


Wśród pomieszczonych w tomie tekstów na uwagę zasługują pierwsze i ostatnie opublikowane opowiadania pisarza, pierwsze i ostatnie eseje oraz przymiarki do – znanych z polskiego przekładu – Zapisków starego świntucha.
Oprócz tego znajdziemy tu bardzo osobiste rozważania autora na ulubione tematy, rozmyślania o takich tuzach literatury, jak Ezra Pound i Ernest Hemingway, jak również minitraktaty estetyczne.

Spod pozornie niedbałego stylu wyziera charakterystyczna dla Bukowskiego i jedyna w swoim rodzaju mieszanka chropawego liryzmu, autentyczności i poczucia humoru.

Charles Bukowski urodził się w 1920 roku w Andernach, w Niemczech. Kiedy miał trzy lata, jego rodzice wyemigrowali do USA. Dorastał w ubogich, robotniczych dzielnicach Los Angeles, gdzie dobrze poznał smak niedostatku. Doświadczał go także i później. Pierwsze opowiadanie opublikował w roku 1944, nieprędko jednak doceniono jego talent – długo musiał utrzymywać się z pracy fizycznej i różnych dorywczych zajęć, często bywał bez grosza i bez dachu nad głową, zdany na łaskę przypadkowych ludzi. Dopiero w dwu ostatnich dekadach życia pisarstwo zaczęło przynosić mu spore dochody.
Twórczość Bukowskiego stanowi niepowtarzalne zjawisko w świecie zachodniej literatury. Często stawiany na równi z Hemingwayem i Henrym Millerem, zyskał uznanie krytyki i czytelników przede wszystkim za wspaniałe wyczucie formy, doskonale lapidarny styl i autentyzm. Powodem niesłabnącej fascynacji jego prozą jest też bez wątpienia awanturnicze życie, które z upodobaniem trwonił na inne swoje pasje: kobiety, alkohol, hazard. Jedynym światem, w którym czuł się naprawdę swojsko i którego reguły w pełni zaakceptował, był świat pijaków, dziwek, wykolejeńców i nieudaczników, ludzi wyobcowanych ze społeczeństwa i niezdolnych, tak jak on, nagiąć się do życia w kieracie. Otaczająca go atmosfera skandalu i prowokacji, przebijająca z jego prozy postawa buntownika, krytycznie nastawionego do akademickich, komercyjnych nurtów literatury amerykańskiej, obalanie obyczajowych tabu, dosadny, często wulgarny język sprawiły, że stał się kultową postacią literackiego podziemia i idolem pokolenia bitników.
Pozostawił po sobie bogaty dorobek w postaci ponad trzydziestu książek: powieści, opowiadań, zbiorków poezji. Zmarł 9 marca 1994 roku w swoim domu w San Pedro, który jest dziś celem swoistych pielgrzymek wielbicieli jego niezwykłego talentu.

Charles Bukowski
Fragmenty winem poplamionego notatnika
Zebrane po raz pierwszy opowiadania, eseje i felietony z lat 1944–1990 pod redakcją Davida Stephena Calonne’a
Przekład: Robert Sudół
wydanie drugie
Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Premiera: 23 września 2015

Następstwa długiej odpowiedzi odmownej

Wyszedłem na dwór i się zastanowiłem. Najdłuższa, jaką do tej pory dostałem. Zwykle pisali tylko: „Przykro nam, nie ten poziom” albo „Przykro nam, to się nie nadaje”. A jeszcze częściej używali standardowego formularza. Była najdłuższa, najdłuższa ze wszystkich. Chodziło o opowiadanie Moje przygody w półsetce pensjonatów. Podszedłem do latarni, wyjąłem kartkę z kieszeni i przeczytałem drugi raz:

Szanowny Panie Bukowski,
I znów jest to połączenie wyjątkowo dobrego pisarstwa z pisarstwem innego formatu, pełnym wyidealizowanych prostytutek, scen wymiotowania nad ranem, mizantropii, pochwał samobójstwa itd., co nie nadaje się na łamy żadnego pisma o najmniejszym nawet nakładzie. Zarazem to portret człowieka szczególnego rodzaju i z tego punktu widzenia uważam, że prawdziwie Pan to przedstawił. Zapewne opublikujemy tekst w przyszłości, ale nie wiem dokładnie kiedy. To zależy od Pana.
Z poważaniem,
Whit Burnett

Och, znałem dobrze ten podpis: długie „h” oplatające koniuszek „W” i „B”, które opadało na połowę strony. Schowałem kartkę do kieszeni i ruszyłem ulicą. Czułem się całkiem nieźle. Pisałem do nich zaledwie od dwóch lat. Od dwóch krótkich lat. Hemingwayowi zabrało dziesięć. A Sherwood Anderson? Czterdziestka już mu stuknęła, gdy go wreszcie wydano.
Wychodziło jednak na to, że będę musiał pożegnać się z piciem i kobietami o złej reputacji. O whiskey i tak było niełatwo, a wino rujnowało mi żołądek. Ale Millie — oj, zrezygnować z Millie będzie trudno, znacznie trudniej.
…ale Millie, Millie, musimy myśleć o sztuce. Dostojewski i Gorki w Rosji, a teraz Ameryka chce kogoś z Europy Wschodniej. Ameryka ma powyżej uszu Brownów i Smithów. Brownowie i Smithowie to dobrzy pisarze, ale za dużo ich i wszyscy piszą tak samo. Ameryka chce kosmatego mroku, niepraktycznych rozważań i stłumionych żądz wschodniego Europejczyka.
Millie, Millie, figurę masz w sam raz: wszystko schodzi się zgrabnie u bioder, a kochać cię to sprawa tak prosta jak wciągnięcie rękawiczek przy zerowej temperaturze. U ciebie zawsze jest ciepło i wesoło, masz płyty i kanapki z serem, które lubię. No i ten twój kot, pamiętasz, Millie? Pamiętasz, jak był mały? Próbowałem go nauczyć podawania łapki i turlania, ale powiedziałaś, że kot to nie pies i nic z tego nie będzie. Ale udało mi się, prawda? Teraz jest z niego duża kotka, była matką, miała kocięta. To wszystko musi teraz odejść: koty, zgrabna figura i Szósta Symfonia Czajkowskiego. Ameryka potrzebuje wschodniego Europejczyka…
Zorientowałem się, że dotarłem do pensjonatu. Wszedłem do środka i wtedy zobaczyłem światło w oknie mojego pokoju. Zajrzałem: przy stole siedzieli Carson i Shipkey w towarzystwie nieznajomego faceta. Grali w karty, a pośrodku stał wielki dzban wina. Carson i Shipkey byli malarzami, którzy nie mogli się zdecydować, czy chcą tworzyć jak Salvador Dali czy Rockwell Kent, więc pracowali w stoczni, dopóki nie rozstrzygną dylematu.
A potem zobaczyłem mężczyznę siedzącego w milczeniu na brzegu mojego łóżka. Miał wąsy i hiszpańską bródkę i wyglądał znajomo. Pamiętałem skądś tę twarz. Widziałem ją w książce, gazecie, może w filmie. Zastanawiałem się.
Potem sobie przypomniałem.
A gdy sobie przypomniałem, to nie wiedziałem, czy mam wejść do środka, czy nie. No bo co powiedzieć? Jak się zachować? Z takim człowiekiem to niełatwo. Trzeba było uważać na słowa, trzeba było uważać na wszystko.
Postanowiłem najpierw przespacerować się do przecznicy. Czytałem gdzieś, że to pomaga, gdy człowiek jest podenerwowany. Oddalając się, usłyszałem, jak Shipkey przeklina i jak ktoś upuszcza szklankę. To jeszcze pogarszało sprawę.
Postanowiłem zawczasu przygotować sobie nawijkę: „Tak naprawdę marny ze mnie mówca. Jestem bardzo wycofany i spięty. Zachowam to wszystko i przeleję na papier. Pewnie czuje się pan zawiedziony, ale taki właśnie zawsze byłem”.
Uznałem, że tyle wystarczy, a kiedy doszedłem do przecznicy, wróciłem prosto do pokoju.
Carson i Shipkey mieli nieźle w czubie, wiedziałem więc, że nijak mi nie pomogą. Mały karciarz, którego ze sobą przyprowadzili, też sporo wypił, tyle tylko, że wszystkie pieniądze leżały po jego stronie stołu.
Mężczyzna z bródką wstał z łóżka.
— Jak się pan miewa? — spytał.
— Świetnie, a pan? — Uścisnąłem mu dłoń. — Mam nadzieję, że nie czekał pan długo.
— Nie, nie.
— Tak naprawdę marny ze mnie mówca…
— Chyba że się urżnie, bo wtedy drze mordę na całego — wtrącił Shipkey. — Czasami chodzi na plac i naucza, a jak nikt go nie słucha, to gada do ptaków.
Mężczyzna z bródką wyszczerzył zęby w uśmiechu. Miał cudowny uśmiech. Najwyraźniej był wyrozumiałym człowiekiem.
Pozostali dwaj grali dalej w karty, ale Shipkey odwrócił krzesło i gapił się na nas.
— Jestem bardzo wycofany i spięty… — ciągnąłem.
— Spięty czy zapięty?! — wrzasnął Shipkey.
Kiepsko, ale mężczyzna z bródką znów się uśmiechnął, co dodało mi otuchy.
— Zachowam to wszystko i przeleję na papier…
— Z pięty czy za pięty?! — krzyknął Shipkey.
— …i pewnie czuje się pan zawiedziony, ale taki zawsze byłem.
— Słuchaj pan! — krzyknął Shipkey, kiwając się na krześle. — Słuchaj, ej ty, z bródką!
— Tak?
— Posłuchaj, mam metr osiemdziesiąt wzrostu, szklane oko i dwie czerwone kości do gry.
Mężczyzna się roześmiał.
— A co, nie wierzysz? Nie wierzysz, że mam dwie czerwone kości?
Kiedy Shipkey sobie wypił, z jakiegoś powodu zawsze chciał, by ludzie uwierzyli, że ma szklane oko. Wskazywał jedno albo drugie i twierdził, że jest szklane. Przekonywał, że oko zrobił mu ojciec, największy specjalista pod słońcem, którego, co za pech, ukatrupił tygrys w Chinach.
Nagle Carson zaczął wrzeszczeć:
— Widziałem, podebrałeś kartę! Skąd ją wziąłeś? Dawaj ją tutaj! Znaczona, znaczona! Tak myślałem! Nic dziwnego, że wygrywasz! No pięknie!
Zerwał się, chwycił małego karciarza za krawat i pociągnął. Zsiniał z wściekłości, a mały karciarz zrobił się czerwony, bo krawat się zaciskał.
— Co jest, co jest? — krzyknął Shipkey. — Pokazuj mi! Dawaj tego gnoja!
Carson był cały siny, aż ledwo mówił. Z wysiłkiem wycedził słowa i szarpnął za krawat. Mały karciarz zaczął młócić rękami jak wielka ośmiornica wyciągnięta na powierzchnię wody.
— Kantował nas! — syknął Carson. — Kantował! Wyciągnął ją z rękawa, klnę się na Boga! Kantował nas, mówię ci!
Shipkey podszedł z tyłu do małego karciarza, chwycił go za włosy i zaczął szarpać jego głową w obie strony. Carson dalej trzymał za krawat.
— Chciałeś nas orżnąć? Co? Orżnąć? — powtarzał Shipkey, ciągnąc go za włosy. — No, mów, mów!
Mały karciarz nic nie mówił. Młócił tylko rękami i zaczynał się pocić.
— Zabiorę gdzieś pana na piwo i coś do jedzenia — powiedziałem do mężczyzny z bródką.
— No, gadaj! Przyznaj się! Nas nie wyrolujesz!
— Och, to niepotrzebne — odparł mężczyzna z bródką.
— Ty szczurze! Ty wszo! Ty cwany świński ryju!
— Nalegam — powiedziałem.
— Chciałeś orżnąć człowieka ze szklanym okiem, co? Ja ci pokażę, ty świński ryju!
— To bardzo miło z pana strony — stwierdził mężczyzna z bródką. — Właściwie to nawet trochę zgłodniałem. Dziękuję.
— Gadaj, gadaj, świński ryju! Masz dwie minuty! Jak się nie wytłumaczysz w dwie minuty, wyrwę ci serce i zrobię z niego poduszkę na igły!
— Chodźmy już — powiedziałem.
— Dobrze — zgodził się mężczyzna z bródką.

O tak późnej porze wszystkie lokale z jedzeniem były zamknięte i pojechaliśmy daleko w miasto. Ponieważ nie mogłem zabrać go z powrotem do swojego pokoju, postanowiłem zaryzykować wizytę u Millie. Zawsze miała mnóstwo żarcia. A w każdym razie zawsze miała mnóstwo sera.
Nie pomyliłem się. Zrobiła kanapki z serem i kawę. Kot mnie znał i wskoczył mi na kolana.
Postawiłem go na podłodze.
— Proszę popatrzeć, panie Burnett— powiedziałem. — Podaj łapkę — zwróciłem się do kota. — Podaj łapkę!
Siedział bez ruchu.
— Dziwne, zawsze podawał — mruknąłem. — No, podaj łapkę!
Przypomniałem sobie, że Shipkey powiedział panu Burnettowi, że gadam do ptaków.
— No dalej, podaj łapkę!
Zaczynałem czuć się głupio.
— No, podajże łapkę!
Przysunąłem głowę do głowy kota i powiedziałem, wkładając w to całe serce:
— Podaj łapę!
Siedział bez ruchu.
Wróciłem na krzesło i wziąłem kanapkę z serem.
— Wie pan, koty to dziwne zwierzęta — stwierdziłem. — Z nimi nigdy nic nie wiadomo. Millie, puść panu Burnettowi Szóstą Czajkowskiego.
Słuchaliśmy muzyki. Millie podeszła i usiadła mi na kolanach. Była w negliżu. Osunęła się na mnie. Odłożyłem kanapkę.
— Chciałbym, żeby zwrócił pan uwagę na tę część, w której do symfonii wpleciony jest rytm marszowy. Uważam, że to jeden z najpiękniejszych fragmentów w dziejach muzyki. Oprócz piękna i siły ma też idealną strukturę.
Słychać, że do głosu doszła wielka inteligencja. Kot wskoczył mężczyźnie na kolana. Millie przysunęła twarz do mojego policzka i położyła mi dłoń na piersi.
— Gdzieżeś ty się podziewał, kochasiu? Millie tęskniła, wiesz?
Płyta się skończyła. Mężczyzna zdjął kota z kolan, wstał i odwrócił ją na drugą stronę. Powinien był wziąć z okładki płytę nr 2. Druga strona oznaczała przeskok do finału.
Nic odezwałem się jednak i słuchaliśmy do końca.
— Jak się panu podobało? — spytałem.
— Świetne, po prostu świetne!
Trzymał kota na podłodze.
— Podaj łapkę, podaj łapkę! — polecił. Kot podał łapkę.
— Proszę spojrzeć — powiedział mężczyzna. — Podał mi łapkę. Podaj łapkę!
Kot się przeturlał.
— Nie, podaj łapkę! Podaj łapkę!
Kot usiadł.
Mężczyzna opuścił głowę i powiedział kotu do ucha:
— Podaj łapkę!
Kot wbił pazury prosto w jego hiszpańską bródkę.
— Widział pan? Podał mi łapę.
Pan Burnett wydawał się zadowolony. Millie przykleiła się mocno do mnie.
— Daj buzi, kochasiu — poprosiła. — Daj buzi.
— Nie.
— Dobry Boże, odbiło ci? Co jest, co cię gryzie? Widzę, że coś cię gnębi! Powiedz swojej Millie! Millie poszłaby za tobą aż do piekła, wiesz przecież. Co jest, mmm?
— A teraz każę kotu się poturlać — oznajmił pan Burnett .
Objęła mnie mocno i spojrzała z góry w moje zwrócone ku niej oczy. Wydawała się zasmucona, zachowywała się po matczynemu i pachniała jak ser.
— No, powiedz Millie, co cię gryzie, kochasiu.
— Poturlaj się — powiedział pan Burnett do kota.
Kot siedział nieruchomo.
— Widzisz tego mężczyznę? — zwróciłem się do Millie.
— No jasne, że widzę.
— No więc to jest Whit Burnett.
— A kto to?
— Redaktor naczelny takiego jednego pisma. Do którego wysyłam swoje opowiadania.
— Znaczy się tego, co ci przysyłają te świstki takie?
— Odmowy.
— No to wredny z niego typ. Nie lubię go.
— Turlaj się — namawiał pan Burnett .
Kot się przeturlał.

 
Wesprzyj nas