Bohaterki książki „Dom na skraju” powracają w nowej życiowej i lekko melancholijnej powieści, by znowu podbić serca czytelniczek.


Maria spełniła swoje marzenie i wydała tomik wierszy. Teraz, gdy wody Młynówki opadają, kobiety z Różanej zaczynają rozumieć, jak prawdziwe jest przekleństwo „oby spełniły się twoje marzenia”.

Agata uratowała Karolinę i jej dzieci przed powodzią, a teraz musi chronić swoje małżeństwo, gdyż ukochany mąż zbyt wiele uwagi poświęca byłej żonie. Janina przez wiele lat myślała przede wszystkim o rodzinie, a obecnie będzie musiała zadbać o siebie. W czasie porządkowania domu po powodzi Wanda odkrywa, że bliscy ją okłamywali. Leokadia dostrzega, że są sytuacje, z którymi nie zdoła sobie poradzić, mimo całej swej mądrości. Teresa poznaje gorzki smak życia. Niestety, zbyt późno zdaje sobie sprawę, że to właśnie przeciwności losu czynią nas silniejszymi.

Kasia Bulicz-Kasprzak – autorka „Domu na skraju” i „Szlachetnych pobudek” ma dwie wielkie pasje – czytanie i bieganie. Każdego lata wyjeżdża na Zamojszczyznę, by tam pisać, nadrabiać czytelnicze zaległości, a przede wszystkim odkrywać przyrodnicze uroki Roztocza.

Kasia Bulicz-Kasprzak
Szlachetne pobudki
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 15 września 2015


Rozdział pierwszy

Róża Chopin


Róża Chopin, dzieło Stanisława Żyły, to niewątpliwie jedna z najpiękniejszych róż stworzonych przez polskich hodowców. Jej kremowobiałe pełne kwiaty osiągają rozmiar trzynastu centymetrów i mają delikatny, przyjemny zapach. Eleganckie tło stanowią dla nich duże matowe liście w kolorze jasnozielonym. Bardzo grube pędy z jasnymi kolcami charakteryzują się silnym wzrostem i tworzą ładny, wysoki i zwarty krzak. Róża ta jest całkowicie odporna na mróz. Dzięki swojej eleganckiej urodzie zrobiła międzynarodową karierę, ozdabia ogrody Castel Gandolfo, a obowiązkiem każdego ogrodnika jest mieć ją w swoim rosarium.

Deszczowe chmury niepokojąco wolno sunęły nad ziemią. Wydawało się, że lada moment zaczepią o wierzchołki drzew i kolejna fala wody zaleje szary, mokry świat. Wszystko wokół tonęło w mglistej wilgoci. Obwisły od niej liście na drzewach. Trawa, podobna do mokrej, zwierzęcej sierści, przylgnęła do ziemi. Choć było wczesne popołudnie, odnosiło się wrażenie, że jest wieczór. Choć było lato, wydawało się, że to zima.
Kobieta zadrżała i szczelniej otuliła się żółtym płaszczem przeciwdeszczowym. Z jej twarzy nie znikał wyraz wystudiowanej powagi.
Maria odeszła od okna.
– Nadają na żywo – poinformowała Leokadię, a gdy ta nie zareagowała, sama włączyła telewizor. Kiedy na ekranie pojawiła się kobieta w żółtym płaszczu, Maria pomyślała, że to dziwne móc ją widzieć również przez okno. Program był nadawany z miejsca, które przedwczoraj było ich piękną ulicą Różaną, a wczoraj zmieniło się… Telewizja nie zdołała oddać ogromu zniszczenia, całej tej tragedii, która się tu wydarzyła dzień wcześniej.
– …się w miejscowości Rubiń. Jej mieszkańcy przeżyli chwile grozy, gdy wczoraj rano wylała rzeczka Młynówka. Kilka godzin wystarczyło, by niewielki strumień zmienił się w śmiercionośny żywioł. Mieszkańcy ulicy Różanej, przy której właśnie się znajdujemy, całą noc walczyli, układając zapory z piasku, niestety, kilka minut po dziewiątej rzeka przerwała prowizoryczny wał. Częściowo zalała dawną dzielnicę przemysłową i, niestety, wylała również tu, w dzielnicy willowej. Najbardziej ucierpiała ulica Różana, gdzie się właśnie znajdujemy. Teraz woda powoli opada, ale wszyscy patrzymy w niebo z niepokojem, tym większym, że są doniesienia o ofiarach…
– Wyłącz to – powiedziała Leokadia do córki, a gdy ta nie zareagowała, sama sięgnęła po pilota.
– To przecież wiadomości – próbowała protestować Maria, gdy ekran telewizora zgasł.
– Nadają je z naszego ogródka, więc ubierz się i idź posłuchać, skoro to takie ważne. – Leokadia wyszła z pokoju, zabierając ze sobą pilota.
Maria podeszła do okna. Na ulicy, otoczona wianuszkiem gapiów, stała ekipa telewizyjna: mężczyzna z kamerą, drugi z mikrofonem i ta kobieta w żółtym płaszczu. Tacy statyczni, skupieni. Nagle coś się zmieniło, gapie poruszyli się nerwowo. Operator kamery coś do nich powiedział. Maria nie mogła usłyszeć słów, domyśliła się ich jednak, gdy od zebranych odkleiła się jedna osoba, przyjaciółka Marii, Wanda, i stanęła obok dziennikarki.
– Jakbyś tam poszła, to mogłabyś ty stać przed kamerą. Reklamę byś zrobiła swoim wierszydłom.
Maria odwróciła się od okna i popatrzyła na matkę stojącą w drzwiach salonu. Próbowała zrozumieć, co czuje Leokadia. Złość? Strach? Ból? Ostatnie kilkanaście godzin było dla mieszkańców ulicy Różanej jazdą na emocjonalnym rollercoasterze. Obawę, że rzeka wyleje, zastępowała nadzieja, bo ktoś mówił: „Będzie dobrze, musimy się o to modlić”, i nagle wszyscy wierzyli, że tak właśnie będzie, że są bezpieczni. Chwilę później znów wyła syrena i znów wszyscy czekali w napięciu. Gdy rzeka wylała, w pierwszej chwili poczuli ulgę, stało się.
Teraz woda powoli, bardzo powoli opadała, a oni nie wiedzieli, jak sobie poradzić nie tylko z tymi szkodami, które wyrządziła na ich ulicy, ale również z tymi w ich sercach.
Leokadia nigdy nie była osobą szczególnie miłą, a po ostatnich wydarzeniach zrobiła się jadowicie wredna. Maria starała się znosić to cierpliwie, choć nie było łatwo.
– Nasza Wandzia ma parcie na szkło – zauważyła staruszka.
Maria podążyła wzrokiem w stronę, gdzie stał dom przyjaciółki. Nie mogła go stąd zobaczyć, wiedziała jednak, jak wygląda – jakby szalony budowniczy postawił go w złym miejscu, na środku rwącej rzeki, w ten sposób, że okna znajdowały się tuż nad taflą wody.
– Myślę, że nie ma nic złego w tym, że to Wanda opowie o naszej sytuacji. W końcu najbardziej ucierpiała.
– Nie, moja droga. Najbardziej ucierpiała Janina.

Myśl, że coś zaniedbał, była tak silna, że wyrwała Tomka Jabłońskiego ze snu. Rozejrzał się zdezorientowany, próbując sobie przypomnieć, gdzie się znajduje. To nie było jego mieszkanie ani łóżko. Zasnął w niewygodnym fotelu tak mocno, że teraz czuł, jakby jego umysł wypełzał z głębokiej piwnicy. Dopiero kiedy wzrok padł na chłopca zwiniętego w kłębek na starym sportowym materacu, wspomnienia wróciły, a serce ścisnął bolesny skurcz.
Bez względu na to, jak bardzo Tomek nie chciał o tym myśleć, wszystko, co wydarzyło się w ciągu tych dwóch ostatnich dni, samo do niego wracało. Przedwczoraj wieczorem usiadł na kanapie w swoim mieszkaniu z pilotem w jednej, piwem w drugiej ręce. Na ogół nie pił, nie lubił. Chciał jednak, żeby to był typowo męski wieczór, a puszka jęczmiennego trunku wydawała się niezbędnym atrybutem. Udało mu się nawet trafić na powtórkę meczu, który przegapił, bo wolał spędzać czas z Martą. Marta! W ogóle nie powinien o niej myśleć, ale nie potrafił. O co jej chodziło? Najpierw była zdystansowana, a chwilę później dosłownie zwariowała na jego punkcie. I nagle trach! Koniec. Nie odpowiadała na telefony, nie chciała rozmawiać, a on nie miał pojęcia, co zrobił nie tak. Czy ona nie rozumie, że łatwiej przepraszać, kiedy się wie, za co?
Przez te myśli wypił piwo szybciej, niż powinien. Ogarnęło go zniechęcenie i senność. Wyłączył telewizor, nie czekając nawet na koniec pierwszej połowy. Rozłożył się na kanapie, naciągnął na siebie koc i zasnął.
Obudziła go głośna rozmowa na schodach. Spojrzał na zegarek, był środek nocy. Podszedł do wizjera. Sąsiadka z naprzeciwka, ta, która wyglądała jak relikt Peerelu, wiecznie w nonajronowym fartuchu i wałkach na głowie, rozmawiała z matką hałaśliwych bliźniaków z drugiego piętra. Zaniepokojenie na twarzach kobiet sprawiło, że otworzył drzwi. I zanim zdążył zapytać, co się stało, usłyszał, że tragedia.
– Powódź, panie Tomku, powódź nas zalewa.
– Teraz? – W jego głosie zabrzmiała pretensja do powodzi o tę niefortunnie wybraną chwilę, gdy on jest taki zaspany i zły.
– Właśnie teraz. Cała jestem w strachu. Sąsiadka ma jeszcze gorzej, bo to dzieci małe…
Tomek dyplomatycznie przemilczał fakt, że owe małe dzieci chodziły już do liceum, i zapytał, czy są jakieś wiadomości, nakaz ewakuacji, cokolwiek.
– No właśnie nic nie wiadomo – poinformowały jednocześnie, patrząc na Tomka wyczekująco.
– To może ja się spróbuję czegoś dowiedzieć, dobrze?
Dziesięć minut później biegł ulicą w stronę domu kultury. Wiedział już, że telefony komórkowe nie działają, a rzeka jeszcze nie wylała. Wiedział, że nawet jeśli to się stanie, woda nie dotrze tak wysoko, by zagrozić zbiorom w podległej mu placówce. Uznał jednak, że należy wszystko zabezpieczyć. Tak na wszelki wypadek. Poza tym musiał się czymś zająć, inaczej wciąż myślałby o Marcie. Po raz kolejny pohamował chęć, by pędzić na Różaną. W domu kultury był telefon stacjonarny. Zadzwoni. Jeśli cokolwiek jest nie tak, wtedy pójdzie, na razie nie będzie niepotrzebnie panikował. Tak wówczas myślał… I tak go to zaabsorbowało, że nawet nie zwrócił uwagi, iż drzwi są otwarte. Ciało szło pogrążonym w mroku korytarzem, umysł błądził na Różanej do chwili, gdy przywołało go z powrotem szuranie w auli. Tomek zamarł, nasłuchując. Ktoś przesuwał krzesło. Złodziej? To była pierwsza myśl, ale zbył ją uśmiechem, tak absurdalna mu się wydała. Co można by stąd ukraść? Przedwojenne gazety, monografię miasta, kilka obrazów lokalnych malarzy? Owszem, miało to wartość historyczną i pamiątkową, ale nawet nie kolekcjonerską.
Pewnie pani Zefiryna, pomyślał. I chyba dlatego wszedł do auli. I dlatego zdążył. Otworzył drzwi w chwili, gdy chłopak kopnął krzesło, na którym stał. Tomek momentalnie rzucił się do niego, złapał tamtego za nogi i nie pozwolił, by całym ciężarem ciała zawisł na sznurze.
– Co ty wyprawiasz, idioto, co ty wyprawiasz? – darł się, usiłując przytrzymać chłopaka i jednocześnie postawić krzesło. Dzieciak nie ułatwiał zadania, szamotał się jak szalony. – Zdejmij sznur! Zdejmij, kurwa, ten sznur!
Jakimś cudem udało mu się podstawić krzesło z powrotem pod nogi chłopca. Wspiął się na nie i przełamując opór niedoszłego samobójcy, zdjął mu pętlę z szyi. Kiedy obaj znaleźli się na ziemi, Tomek nie wytrzymał i z całej siły przyłożył tamtemu w twarz. Dzieciak zachwiał się, zatoczył, a gdyby nie ściana, upadłby na pewno. Oparł się jednak o nią, a potem osunął na ziemię i zaczął okropnie, zwierzęco zawodzić.
Tomek najpierw wszedł na krzesło i odwiązał sznur zaczepiony o hak od żyrandola. Dopiero potem podszedł do chłopca. Położył mu rękę na plecach.
– Już dobrze, już po wszystkim – zapewnił i słuchając jego szlochów, zastanawiał się, co powinien zrobić. Zadzwonić na policję? Zabrać go do szpitala? Powiadomić rodziców? To okropne wydarzenie odebrało mu zdolność logicznego myślenia. Dlaczego ten chłopak postanowił zrobić rzecz tak okropną? Ile mógł mieć lat? Szesnaście, siedemnaście? Przecież to jeszcze dziecko.
– Już dobrze, już dobrze – powtarzał raz po raz, bardziej, by uspokoić siebie.
W końcu szlochy ustały, a chłopak popadł w otępienie. Leżał skulony na podłodze, niezdolny do jakiegokolwiek działania. Tomek uznał, że może go na chwilę zostawić. Poszedł do biura, by skorzystać z telefonu stacjonarnego. Komórka uparcie twierdziła, że brak zasięgu. Najpierw zadzwonił do domu Marty. Nikt nie odebrał. Po chwili zastanowienia wystukał numer pani Marii Jezierskiej. Skoro mieszka na tej samej ulicy, może coś wiedzieć. Na szczęście odebrała. Marta jest u nich, bezpieczna. Kiedy po trzech minutach rozmowy odkładał słuchawkę, wiedział, że nie ma sensu dzwonić na policję. Sytuacja nad rzeką stała się tak poważna, że nikogo nie będzie obchodził los niedoszłego samobójcy. Wieźć go do szpitala też chyba nie ma sensu. Trzeba się skontaktować z jego rodzicami, niech decydują. Zaczeka na nich tutaj.
W apteczce znalazł tylko przykurzone bandaże. Pomyślał o butelce wina, która została z wieczorku poetyckiego, uznał jednak, że to zły pomysł. Nagle przypomniał sobie, że pani Zefiryna wspominała coś o kroplach na nerwy. Przełamując moralny opór, zajrzał do jej szuflady. Mała apteka, pomyślał. Były tam leki przeciwbólowe, przeróżne witaminy, maść na oparzenia i prawie pełna butelka nerwosolu.
– Wypij to! – Prawie siłą wepchnął chłopakowi do ust lekko przybrudzoną łyżeczkę z brunatnym płynem o intensywnym ziołowym zapachu. – Chodź, w moim gabinecie będzie nam wygodniej.
Szarpnął nastolatka i siłą powlókł przez korytarz. Potem przyciągnął z zaplecza materac i kazał się na nim położyć. Usiadł obok, patrząc, jak tamten skulił się w pozycji embrionalnej.
– Powiesz mi, dlaczego to zrobiłeś? – Odpowiedziało mu milczenie. Czego innego można się spodziewać? – Chciałbym zadzwonić do twoich rodziców. – Brak odpowiedzi. – Dobra, dam ci jeszcze trochę czasu.
Chłopak patrzył na ścianę wzrokiem tak pustym, że Tomkowi kroiło się serce. W końcu nie wytrzymał, podszedł i przytulił go tak, jakby tamten był jego własnym synem, który wrócił z bardzo dalekiej podróży.
– Przepraszam. Bardzo pana przepraszam – te słowa zostały wypowiedziane najcichszym szeptem. – Nie chciałem panu narobić kłopotów.
– Och! Synu, pomyśl, co chciałeś zrobić swojej matce, swojemu ojcu. Pomyśl, co chciałeś zrobić sobie.
Chłopak się rozpłakał, tak zwyczajnie, jak dziecko. Tomek znowu wlał w niego nerwosol i czekał cierpliwie, aż łzy przyniosą ulgę.
– Powiesz mi chociaż, jak się nazywasz?
– Maciejewski, Adam Maciejewski.
– A chciałeś się zabić, bo…?
– Ona mnie nie kocha.
Tomek mocniej przytulił chłopca.
– Gdyby każdy facet, którego nie kocha dziewczyna, kończył ze sobą, ludzkość wyginęłaby już dawno temu. – I z niechęcią pomyślał o Marcie, a także o dziewczynie, co nie chciała Maciejewskiego, i całym rodzie niewieścim.
Minęło sporo czasu, zanim Adam wyznał, że rodzice pracują w Niemczech, mama przyjeżdża na weekendy, ojciec prawie wcale. Prośbami i perswazjami Tomek wydobył numer telefonu do matki. Trzęsły mu się ręce, gdy wybierał kolejne cyfry.
– To nie jest zła wiadomość – powtarzał sobie. – To na szczęście nie jest zła wiadomość. – Mimo to przestraszył kobietę.
– Poczekam na panią, tak długo, jak to będzie konieczne – zapewnił. – Proszę na siebie uważać. Adamowi nic nie jest…
…to tylko złamane serce.
I tak tkwili tutaj we dwóch. Rubiń zalewała woda, a im było to obojętne. Mieli własną tragedię.

Janina Krupska ze zdziwieniem wpatrywała się w młynek do kawy. Nie mogła zrozumieć, jak to się stało, że jest w domu, że próbuje wykonać tę naturalną czynność, którą jest zaparzenie szklanki kawy. Jak się tu znalazłam? – zapytała samą siebie. Wspomnienia z ostatnich kilkunastu godzin były albo zaskakująco dokładne, albo nie było ich wcale.
Pamiętała, że poszła do domu Leokadii Jezierskiej. Marta tam była. Pamiętała, że przytuliła się do córki, wtuliła twarz w to miejsce między szyją a barkiem, gdzie ciągle jeszcze można było wyczuć dziecięcy zapach, który od urodzenia towarzyszył Martusi.
Salon starej Jezierskiej wypełniały przerażone kobiety. Żadna z nich nie znalazła się dotąd w, jak to później określił Janusz, sytuacji kryzysowej. Leokadia, chcąc rozładować napięcie, zaproponowała wszystkim herbatę i Janina widziała, jak szczodrze sypie do dzbanka liście melisy.
Zaproponowała pomoc przy zmywaniu i musiała wysłuchiwać gderania na temat zaginionych srebrnych łyżeczek, bo przecież było sześć, a są trzy, więc trzeba sprawdzić, czy nie spadły na podłogę, bo to przedwojenna robota, trzeba szanować. Ruszyła do salonu, gdy drzwi wejściowe się otworzyły i stanął w nich Janusz.
Janina pamiętała, jak za jej plecami stłoczyły się kobiety, histerycznie wypytując, czy rzeka wylała. Janusz tylko zaprzeczył ruchem głowy. Ona jedna o nic nie pytała. Już sobie uświadomiła, że wśród stojących obok nie ma Marty. Znała swojego męża ponad trzydzieści lat i wiedziała, że to, z czym przyszedł, było skierowane do niej. Nie chciała tego usłyszeć. Proszę cię, Janusz, nic nie mów, tylko nic nie mów, błagała go w myślach. Oczywiście nie mógł jej posłuchać.
– Marta wskoczyła do wody.
To było tak absurdalne, że gdyby nie ta pustka w jego oczach, nigdy by nie uwierzyła. Poczuła czyjąś dłoń na ramieniu, ale strząsnęła ją z obrzydzeniem. Ostatnim, co zapamiętała, był moment, gdy Janusz odciągał ją od Marii. Dlaczego chciała ją pobić? Nie pamiętała. Nie wiedziała również, w jaki sposób znalazła się w radiowozie. Miała w pamięci tylko spokojną twarz policjanta, gdy pytał, czy niczego jej nie trzeba. Kolejna dziura. I nagle z mroku niepamięci wyłania się twarz Janusza. Jedź do domu, mówi, przebierz się, napij się kawy. Jak to, do domu? Przecież istnieje zagrożenie powodziowe. Okazało się, że rzeka zdążyła już wylać, powodując znaczne straty. Ta wiadomość nie zrobiła wrażenia na Janinie. Inni nic jej nie obchodzili, chciała tylko, żeby jej córka znów miała pięć lat i żeby ona, Janina, mogła ustrzec ją przed całym złem tego świata.
Myśl o tym, co się stało, wywołała ból tak silny, że aż nie do zniesienia… Młynek poszybował przez kuchnię. Jego obudowa chrupnęła, a tam, gdzie dotknął ściany, powstało małe wgłębienie i rysa.

Kobieta w żółtym płaszczu przeciwdeszczowym z powagą zreferowała wydarzenia ostatnich godzin w Rubiniu i teraz czekała na pytania ze studia w Warszawie. Głos potrzebował kilku sekund, by dotrzeć do słuchawki, którą reporterka miała przypiętą do ucha.
– Okropnie to wygląda, nie? – Karolina odwróciła się w stronę Agaty. Ta na moment podniosła wzrok znad swojego telefonu i rzuciła szybkie spojrzenie w stronę ekranu.
– Miej świadomość, że w telewizji wygląda lepiej niż w rzeczywistości.
– Naprawdę?
– Dodaj do tego szum, smród, wystające z wody gałęzie, które okazują się nie gałęziami, tylko nogami martwych zwierząt.
Karolina wymownie spojrzała w stronę bawiących się na podłodze chłopców.
– To po co pytasz? – burknęła Agata i wróciła do zabawy telefonem.

 
Wesprzyj nas