Zbiór, pełnych głębi i prawdy o rozpadzie wartości i zagładzie łacińskiej cywilizacji, opowiadań Stanisława Srokowskiego, które stały się kanwą filmu Wojciecha Smarzowskiego o Wołyniu.


Polskie Kresy wytworzyły własną piękną legendę, zrodziły takich gigantów literatury jak Mickiewicz, Słowacki, Schulz i Herbert, ale stały się też ziemią kaźni i straszliwych zbrodni ludobójstwa.

A zbrodnie te, dokonywane w latach 1939-1947 na Polakach, Żydach, Ormianach przez ukraińskie formacje nacjonalistyczne, odbijały się jak echo hańbą odwetu.

„Nienawiść” to książka o tamtych czasach, o rozpadzie wartości i zagładzie łacińskiej cywilizacji, o konflikcie sumienia i dramacie ludzkiej godności, a także o pamięci, o której Kardynał Stefan Wyszyński pisał: „Gdy gaśnie pamięć ludzka, dalej mówią kamienie”.

Ten zbiór wstrząsających opowiadań nie pozwala, by tylko kamienie mówiły. W pełnych głębi i prawdy obrazach Srokowski ocala świat, o którym wielu chciałoby zapomnieć. Z niezwykłą ekspresją i wrażliwością pochyla się nad każdą ofiarą, jednoczy się z każdym cierpieniem i przestrzega przed nienawiścią.

***

I właśnie to, czego zabrakło w tamtych książkach, jest w tej. Złożyły się na nią opowiadania, które wyrosły z relacji moich rodziców, dziadków, krewnych, sąsiadów, znajomych, a także zupełnie nieznanych mi ludzi, którzy po ukazaniu się Duchów dzieciństwa i Repatriantów dzwonili do mnie lub pisali listy i opowiadali wiele historii, które im się przydarzyły albo o których słyszeli, a ja o nich nie wiedziałem, i prosili, bym je kiedyś opisał i opublikował. – pisze Autor we Wstępie.

***

Stanisław Srokowski – poeta, prozaik, dramaturg, krytyk literacki, tłumacz. Urodzony na Kresach; po wypędzeniu w 1945 r. wraz rodziną osiadł w Szczecińskiem. Studiował na WSP w Opolu (dyplom 1960), pracował w Legnicy, jako nauczyciel. Po Marcu 68 zmuszony do opuszczenia szkoły, zamieszkał we Wrocławiu, zatrudniony m.in., w Klubie Seniora i jako dziennikarz. W stanie wojennym wyrzucony z redakcji; blisko dwa lata bezrobotny. W okresie 1990-1993 wykładowca Uniwersytetu Wrocławskiego. Aktywny uczestnik działań na rzecz odnowy moralnej, społecznej i politycznej kraju. Założył Solidarność w redakcji „Wiadomości”, doradzał Z.W. NSZZ Solidarność R.I. we Wrocławiu; był rzecznikiem prasowym związku. Autor wielu powieści, m. in. „Duchy dzieciństwa”, „Repatrianci”, „Lęk”, „Anioł zagłady”, trylogii kresowej „Ukraiński kochanek”, „Zdrada”, „Ślepcy idą do nieba”, zbioru opowiadań „Strach oraz tomów poezji (m. in. „Strefa ciszy, „Akty”, „Zjadanie”, „Miłość i śmierć”, „Liryki”), a także książek biograficznych, sztuk teatralnych i słuchowisk.

Stanisław Srokowski
Nienawiść
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 8 września 2015


Książkę poświęcam
pamięci pomordowanych na Kresach
w latach 1939–1945
Wszelkie podobieństwa nazw, nazwisk i postaci do nazw, nazwisk i postaci realnych są dziełem przypadku. Ale historie są prawdziwe, zdarzyły się rzeczywiście i zostały opisane tak, jak przebiegały.

WSTĘP

Moja pamięć, wyobraźnia i emocje kształtowały się i rozwijały w atmosferze wojny, straszliwych mordów, nienawiści, gwałtu i strachu. Od wczesnych lat dziecięcych wsłuchiwałem się w głosy, które mówiły o lękach, cierpieniu i bólu. Mieszkałem na wsi, na ziemi tarnopolskiej, podhajeckiego powiatu, gdzie już od września 1939 roku działy się dantejskie sceny. Właśnie, od września 1939 roku, a nie od 1943 czy 1944, jak się przyjęło mówić.

Pierwszą bowiem ofiarą masowych mordów padła 17 września 1939 roku niedaleka wieś Sławentyn. Wraz z sowieckim atakiem, uzbrojone w widły, siekiery i noże ukraińskie grupy terrorystyczne rozpoczęły rzeź swoich polskich sąsiadów. „(…) Zrobiłam kolację – opowiada Anna Kozieł z tej wsi – a mama poszła do sklepu (…). Ale tak coś długo mamy nie widzę. Wyleciałam (…). Pobiegłam aż do studni i patrzę – idzie! I mówię: »Mamo, gdzie byłaś tak długo?«. A ona: »Ty wiesz co, coś niedobrego będzie, bo Ukraińcy stoją tak w kupkach… Zawsze się kłaniali, witali, a teraz nic, tylko stoją i patrzą, i to z widłami i ze szpadlami. Co oni w nocy będą kopać?«”.

To był znak ostrzegawczy, że nadchodzi czas mordów. Ale mieszkańcy wsi nie byli na to przygotowani. Nikt nie był przygotowany. Bo nikt nigdy tutaj nikogo nie mordował. Polacy i Rusini, a potem już Rusini jako Ukraińcy, żyli w zgodzie, przyjaźnili się, pomagali sobie wzajemnie, tworzyli wspólne rodziny. A tu nagle takie dziwne zachowanie. Dodajmy – dla prawdy historycznej – że jeszcze w 1931 roku, w spisie powszechnym, 48 procent mieszkańców województwa tarnopolskiego wywodzących się z kultury rusińskiej przyznawało się – właśnie – do rusińskiego, a nie ukraińskiego dziedzictwa etnicznego. Proces ukrainizacji tych ziem w owym czasie był gwałtowny i dramatyczny. Związany ściśle z narastaniem terroru OUN.

Ale wróćmy do Sławentyna.
„(… ) jak już siedliśmy do… kolacji – kontynuuje Kozieł – (…) usłyszymy krzyki: (…) »Uciekajcie, Polacy! Biją nas Ukraińcy! Uciekajcie!«. To my szybko uciekliśmy (…). (…) mamę wyciągałam przez okno (…). W czasie, gdy ją wyciągałam, Ukrainiec przyleciał i wbił mi widły w tył głowy (…). Cała głowa we krwi (…). Pod żebro mi wbili widły, prawie do serca, gwizdało mi tam, taka dziura była. Do dzisiaj jest blizna. (…) Bolek całą noc na trupie ojca spędził. (…) Ukraińcy zaczęli krzyczeć: »Do nogi wszystkich Polaków wybijemy!«”.
17 września 1939 roku zostało zamordowanych w Sławentynie około 80 naszych rodaków.

18 września 1939 roku zostali wybici w pień Polacy w innej niedalekiej wsi, Szumlanach. Z dokumentów znajdujących się w Brzeżanach wynika, że ukraińskie bandy wyrżnęły także Polaków w takich wioskach, jak Żuków, Urmań, Leśniki, Kuropatniki, Jakubowa, Józefówka, Mazurskie Łany, Seńków Kuropatnicki, Mieczyszczów, Mużyłów, Krasuck, Hołchocze i Wyczółki (…). Masowe mordy objęły trzy powiaty: Brzeżany, Podhajce i Buczacz. Powtórzmy, były to pierwsze mordy na masową skalę. Pierwsze akty ludobójstwa.

Z całą pewnością możemy powiedzieć, że te pierwsze akty ludobójcze miały już w sobie zarodek tego wszystkiego, co później stało się normą – rodzaje narzędzi zbrodni: noże, widły, siekiery, piły, łańcuchy, bagnety, młotki, gwoździe, sznury, druty. I objawiły całą przerażającą technologię mordowania, czyli takie metody zabijania, jak wydłubywanie oczu, odcinanie lub odrąbywanie języków, rąk, nóg, genitaliów, głów, ściąganie skóry, wbijanie gwoździ w czaszki, przybijanie języków dzieci do stołu itd. Dokładnie o tym wszystkim pisze doktor Aleksander Korman, wymieniając ponad 350 sposobów zadawania śmierci. Nie po to jednak wymieniam niektóre z nich, by się ekscytować, tylko po to, by na chłodno rozważać, jak cywilizacja europejska nie radziła sobie z własnymi wynaturzeniami. I do dzisiaj sobie nie radzi, co widać było na przykładzie narodów Jugosławii czy obecnie nowej Ukrainy.

Mordy ukraińskich nacjonalistów, a lepiej powiedzieć: ukraińskich faszystów, ponieważ OUN należała do międzynarodówki faszystowskiej, więc mordy ukraińskich faszystów, płonące wsie, gwałty i najokrutniejsze zbrodnie dokonywane na niewinnych ludziach były na porządku dziennym. Odczułem je szczególnie boleśnie, kiedy zostali zamordowani najbliżsi członkowie mojej rodziny: dziadek, zarąbany siekierami, ciotka, brutalnie zabita, kuzyn Stanisław, spalony żywcem, i wielu innych. Żyłem w strachu wieczornych zwierzeń i niezliczonych opowieści przy zapalonej lampie. W naszym domu zbierali się najbliżsi członkowie rodu oraz sąsiedzi i rozprawiali w nieskończoność, co się gdzie zdarzyło, jaki miało przebieg, kto został zabity, komu oczy wydłubano, język ucięto i jak się bronić przed okrucieństwem.

Nie miałem jeszcze ośmiu lat i chłonąłem świat wszystkimi zmysłami. Siedziałem na zapiecku skurczony i wystraszony – słuchałem. Wyobraźnia dziecka w tym wieku jest szczególnie wyostrzona i czujna. Natychmiast wychwytuje to, co najstraszniejsze, przetwarzając grozę w ciężkie, makabryczne sny, i powoduje lęki, napięcia i wieczny strach. Moja wrażliwość na krzywdę i cierpienia innych była nieustannie poddawana próbie i podsycana. Wyrastałem w klimacie przerażenia i zbrodni. I ten klimat musiał się odbić na moim życiu i w moich książkach.

Przez długi czas nie można było pisać całej prawdy o tych mordach. O tym, co się działo w latach 1939–1945 – albo i później – na Wołyniu, Podolu i Pokuciu. A kiedy zabrałem się już do pisania kresowych, jak je krytycy nazwali, eposów, wkroczyła polityka i zaczęła je ciąć cenzura. Dlatego nie udało mi się wówczas zamieścić w tych książkach obrazów, które musiałem zostawić „na później”.

Najwcześniejszą książką, w której pojawiają się echa zbrodni, a do której zbierałem materiał w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, był zbiór opowiadań psychologiczno-społecznych pt. Walka kogutów, opublikowany w 1981 roku. Nawiasem mówiąc, z tytułowym opowiadaniem miałem spore kłopoty, ponieważ cenzura dopatrzyła się w nim walki dwu systemów, socjalizmu i kapitalizmu i miała do autora pretensje, że czerwony kogut zalewa się krwią.

Pierwszy natomiast z cyklu kresowych eposów, Duchy dzieciństwa (ponad trzy lata czekania na druk), opublikowałem dopiero w 1985 roku, a drugi, Repatriantów, dopiero w 1988, sześć lat po napisaniu i po wielu perypetiach z aparatem partyjnym. Może warto wspomnieć, choćby dla pokazania barwy tamtych lat, jak przebiegała walka z cenzurą i czego się ona czepiała.

Repatriantów wewnętrzna krytyka wydawnicza, czyli recenzenci, którzy doradzają wydawcy, przyjęła z entuzjazmem i rekomendowała Czytelnikowi, by książkę wydał natychmiast. Ale mijały lata, a wydawca milczał. Dopiero kiedy zaniepokojony przedłużającą się ciszą spytałem, co się dzieje, dowiedziałem się, że książką zainteresowały się tak zwane czynniki, czyli najwyższe władze partyjne; nawet, jak mi tłumaczono, osobiście był w to zaangażowany I sekretarz KC PZPR, generał Wojciech Jaruzelski. Zaskoczyła mnie ta informacja. Wydawała się niewiarygodna. A jednak tak było. Potwierdził to potem wysoki urzędnik aparatu partyjnego, profesor Witold Nawrocki. A rzecz się miała, zgodnie z relacją, jaką usłyszałem także od wydawcy, następująco: w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku odbywała się w KC narada poświęcona kulturze, którą prowadził ówczesny członek Biura Politycznego, Józef Czyrek, a obecny był ambasador ZSRR, Aristow, który spytał, czy w Polsce zostanie wydana antyradziecka powieść Repatrianci niejakiego Srokowskiego.

Wśród czynników zapanowała konsternacja, nawet kierownik Wydziału Kultury KC PZPR, profesor Nawrocki, nie wiedział o istnieniu takiej powieści, a zapewne nie znał też mego nazwiska. Natomiast ambasador radziecki wiedział i znał. Znaczyć to mogło tylko jedno: KGB dokładnie i perfekcyjnie inwigilowało polską kulturę. Miało swoje własne – poza „naszą” bezpieką – wtyczki w redakcjach, wydawnictwach i instytutach naukowych. Profesor Nawrocki zażądał wtedy od wydawcy owej niebezpiecznej książki i poddał ją partyjnej cenzurze. No i zaczęła się karuzela z Repatriantami. Wożono maszynopis od Annasza do Kajfasza, aż w końcu, kiedy nadchodziła odwilż 1989 roku, pozwolono na druk. (Swoją drogą, chciałem dać książce tytuł Wypędzeni, ale na to nie było żadnych szans). I tak zaczął się kolejny cyrk z cenzurą. Książkę można było publikować, ale z dużymi cięciami. Cenzor z Mysiej dzwonił do mnie i namawiał, bym zrezygnował z jednego fragmentu, a potem z drugiego, trzeciego i czwartego, a wreszcie, kiedy wciąż się nie zgadzałem, z pojedynczych zdań lub słów. W końcu książka się ukazała. A ja już wiedziałem, że nie mam żadnej szansy napisania całej prawdy.

I właśnie to, czego zabrakło w tamtych książkach, jest w tej. Złożyły się na nią opowiadania, które wyrosły z relacji moich rodziców, dziadków, krewnych, sąsiadów, znajomych, a także zupełnie nieznanych mi ludzi, którzy po ukazaniu się Duchów dzieciństwa i Repatriantów dzwonili do mnie lub pisali listy i opowiadali wiele historii, które im się przydarzyły albo o których słyszeli, a ja o nich nie wiedziałem, i prosili, bym je kiedyś opisał i opublikował.

Ostatnie takie telefony, z Gorzowa i Warszawy, miałem niedawno. Starsza kobieta przekazała mi dwie dramatyczne historie: o głowie w koszu i o mężczyźnie, który zabił syna, by uniknąć morderstwa na żonie. Z kolei kuzyn z Warszawy, Leszek, tak jak ja pochodzący z Kresów, napisał o dwu strasznych zbrodniach, o których opowiadał mu ojciec, mój wujek – o spaleniu człowieka w snopie zboża i masakrze dokonanej przez UPA na rosyjskich jeńcach.

Są to wydarzenia i sytuacje prawdziwe. One na pewno się zdarzyły. Rzecz jasna, nadałem im nową językową postać i literacki wymiar, starając się pokazać uniwersalny problem człowieka uwikłanego w świat nienawiści i zbrodni. Zależało mi na przywołaniu atmosfery tamtego czasu i zapisie prawdy zarówno historycznej, jak i literackiej.

Duchy dzieciństwa i Repatriantów krytyka przyjęła bardzo dobrze, wręcz entuzjastycznie. Repatrianci zostali uznani za książkę roku, a Duchy dzieciństwa znalazły się na liście najczęściej czytanych wówczas powieści. Nakłady obu sięgnęły blisko 50 tysięcy egzemplarzy. Pojawiły się setki recenzji, audycji radiowych i programów telewizyjnych.

Utrzymana w konwencji realizmu magicznego powieść Stanisława Srokowskiego pt. Repatrianci – zauważał Zenon Łukaszewicz – jest bodajże jedynym w naszej literaturze tak doskonałym artystycznie obrazem wędrówki Polaków z dawnych wschodnich rubieży.

Problematyka, którą zajmuję się od lat, nadal jest aktualna, żywa i ważna. Drzwi zostały otwarte i trzeba pokazywać cały złożony i naznaczony bólem krajobraz życia kresowego.

Niniejsze opowiadania nie są tylko kolejnym krokiem literatury w odkrywaniu tamtego świata – są przede wszystkim głosem sumienia, ostrzeżeniem przed złem, które nadal panoszy się w świecie. To, co się działo na Wołyniu, Podolu czy na Pokuciu, straszliwe zbrodnie, uznane przez historyków za akty ludobójstwa, zna doskonale cały wiek dwudziesty, choćby na przykładzie mordów popełnianych przez Turków na Ormianach czy Grekach albo przez Serbów na Albańczykach i przez Albańczyków na Serbach. Terroryści zabijali i nadal zabijają niewinnych ludzi w Ameryce, Europie, na Dalekim i Bliskim Wschodzie. Zawsze i wszędzie u źródeł terroru czai się nienawiść. Dlatego apokaliptyczne sceny z Wołynia czy Podola są tak samo ważne, jak sceny mordów i akty przemocy w  dwudziestym pierwszym wieku. Dopóki nie odsłoni się korzeni zła, nie wskaże się winnych, nie nazwie się zbrodni po imieniu i nie ukaże się sprawców, dopóty zło będzie nękać świat.

Niestety, Europa nie ma pojęcia, co się działo na Kresach, i prawie nic nie wie o wymordowaniu przez bandy UPA około 200 tysięcy Polaków, a także tysięcy Żydów, Ormian, Czechów, Rosjan czy samych Ukraińców, którzy sprzeciwiali się zbrodniarzom. Europa nic nie wie o kulminacji antypolskiej akcji w krwawą niedzielę 11 lipca 1943 roku, kiedy UPA zaatakowała na Wołyniu jednocześnie prawie 100 miejscowości i wymordowała w ciągu kilku godzin kilkanaście tysięcy Polaków. Ze szczególnym okrucieństwem dokonała serii mordów w kościołach, zabijając kapłanów odprawiających mszę świętą, zakonników i ministrantów. Była to akcja świadoma, dobrze zaplanowana, zorganizowana i jedna z najokrutniejszych w dziejach człowieka.

A tak się działo między innymi dlatego, że nawoływały do zbrodni radykalne hasła zawarte w Dekalogu ukraińskiego nacjonalisty, utrzymane w duchu ideologii skrajnego nacjonalizmu Dmytra Doncowa. Można w nim było wyczytać w przykazaniu siódmym: Nie zawahasz się popełnić największego przestępstwa…, a w ósmym: Nienawiścią i podstępem będziesz przyjmował wrogów swojej Nacji.
U podstaw ideologicznych straszliwych rzezi stały też takie słowa jak te, które wypowiedział Mychajło Kołodziński: Trzeba krwi, dajmy morze krwi, trzeba terroru, uczyńmy go piekielnym (…). Mając na celu wolne państwo ukraińskie, idźmy doń wszystkimi środkami i wszystkimi szlakami. Nie wstydźmy się mordów, grabieży i podpaleń. W walce nie ma etyki (…).

A kiedy politycy, zaniepokojeni rosnącą falą rzezi dokonywanych przez OUN na samych Ukraińcach (według Wiktora Poliszczuka 80 tysięcy ofiar), pytali, czy jest to konieczne, jeden z najkrwawszych katów tamtych czasów, Roman Szuchewycz (ps. Taras Czuprynka) – przewodniczący Krajowej Egzekutywy OUN-B, naczelny dowódca Ukraińskiej Powstańczej Armii, odpowiadał: Jeśli trzeba będzie zlikwidować nawet połowę Ukraińców, to ta druga połowa będzie czysta jak szklanka źródlanej wody. I oto ten człowiek ma dziś na Ukrainie dziesiątki pomników i jest uznany za bohatera narodowego. Tak samo jak Stepan Bandera, czczony i wielbiony przez odradzające się w tym kraju partie nazistowskie (Swoboda, Prawy Sektor).

* * *

Europa niewiele wie o wielkim, wielomilionowym wygnaniu Polaków z ich domów i ziemi, ba!, w ogóle nie wie, że Polacy zostali wygnani ze swojej ziemi. Gdy kilkanaście lat temu brałem udział w dyskusji z niemieckimi pisarzami o wypędzeniu, szeroko otwierali oczy. Nie mieli o tym zielonego pojęcia. Kiedy mówiłem o falach migracyjnych ze wschodu, o mordach i przelanej krwi, byli kompletnie zaskoczeni. Sądzili, że tylko oni zostali wyrzuceni z Wrocławia i Szczecina. Wydaje się, że gehennę milionów Polaków, wypędzanych z polskiej ziemi kresowej, mordowanych i wywożonych na Sybir, winno się nieustannie przypominać, przypominając tym samym, czym są zaślepienie, nienawiść, faszyzm i komunizm.
Ale nie tylko Niemcy nie mają wystarczającej wiedzy o wygnaniach z Kresów i ludobójstwie, jakiego dokonali ukraińscy faszyści w latach 1939–1945. Nie wiedzą także sami Polacy. Badania, które przeprowadził nie tak dawno Ośrodek Badania Opinii Publicznej TNS, przyniosły zatrważające wyniki: aż 49 procent ludności naszego kraju „w ogóle nie słyszało o tych wydarzeniach”, 17 procent „coś słyszało, ale dokładnie nie wie, o co chodzi”, 20 procent „wie, ale mało”; tylko 14 procent ankietowanych deklarowało, że „wie dużo o tych wydarzeniach”.

Przy okazji tych badań – ale i wielu publikacji – zauważmy, że zwykle używa się obojętnego słówka „wydarzenia”, unikając choćby aluzji do prawdy o straszliwej rzezi, a dokładniej mówiąc, o ludobójstwie. Nie bali się tej prawdy objawić w tytule swojej książki Ewa i Władysław Siemaszkowie, publikując monumentalne dzieło Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939–1945 (wyd. Von Borowiecky, Warszawa 2000). W księdze, opartej na dokładnych badaniach, można znaleźć relacje świadków, dokumenty, zdjęcia, liczby pomordowanych.

Publikuje się oczywiście materiały naukowe obrazujące tamte czasy. Niepoślednią rolę odgrywają – niestety, mało dostępne – tytuły z serii Polska – Ukraina – trudne pytania.
Gorzej jest z literaturą piękną. Wydawnictwa boją się tematu jak ognia, choć, rzecz jasna, spory snop światła rzucają na tragedię kresową tacy pisarze, jak Buczkowski, Odojewski czy Grynberg.

I druga, bardziej osobista uwaga; dotyczy ona mojej peregrynacji po pięćdziesięciu latach na Kresy, do mojej wsi, by pochylić się nad grobami pomordowanych krewnych, a także by oddać hołd i przypomnieć postać bohaterskiej Ukrainki, która ryzykując życie, ukrywała Polaków, gdy tej samej nocy banderowcy palili polską część wsi. Pokłoniłem się nad grobem Olgi Misiuraczki, która jako młodziutka dziewczyna uratowała mnie i moim rodzicom życie. Zapaliłem na jej grobie świeczkę i pomodliłem się za jej duszę. Zatrzymał mnie stary, może osiemdziesięcioletni człowiek, który pamiętał rzeź Polaków i znał mego ojca i dziadka. Wziął mnie na bok, by uniknąć świadków, i poprosił o chwilę rozmowy. Powiedział, że bardzo mu ciąży tamten grzech i chce przeprosić za mordy, jakich dopuścili się banderowcy. Widziałem, że było to dla niego ogromnie ważne wyznanie. Miał opuszczoną głowę, drżał mu głos. Dodał, że byłoby mu ciężko umierać bez tej konfesji. Teraz, gdy przeprosił, poczuł ulgę. Wtedy, w tamtej chwili, wydaje mi się, że wybaczyłem w duchu mordercom śmierć mego dziadka i najbliższej rodziny; zrozumiałem, że tak samo jak ten stary człowiek pewnie i oni mają wyrzuty sumienia i po nocach spać nie mogą. Ale z drugiej strony zatwardziałość, buta i pycha, a nawet drwina i szyderstwo z tragedii Polaków wciąż pokutują na dzisiejszej Ukrainie. Ten starzec stał się dla mnie jakby symbolem skruchy tych wszystkich, którzy mają wyrzuty sumienia. Ale tylko on jeden miał odwagę powiedzieć: przepraszam. Stara kobieta mieszkająca blisko zdewastowanego polskiego cmentarza, gdy się dowiedziała, że jestem wnukiem zamordowanego niedaleko dziadka Ignacego, przeraziła się tak bardzo, że szepnąwszy mi do ucha, iż boi się ze mną o tamtych czasach rozmawiać, bo zło nadal tutaj czuwa, szybko uciekła do domu. Zamknęła się w izbie i zasłoniła okna. Wielu mieszkańców tej wsi i innych miejscowości na Wołyniu i Podolu boi się własnej pamięci.

Wróciłem zdruzgotany i zatrwożony. Spotkani przeze mnie w tej podróży starsi ludzie w ogromnej większości uciekają od pamięci, nie chcą wspominać tamtych lat i – co gorsza – nie chcą, by inni pamiętali, a szczególnie ich dzieci i wnukowie. Nic dziwnego, że młodzi Ukraińcy niewiele albo i nic nie wiedzą o tym, co się naprawdę wydarzyło na Wołyniu i Podolu. Wychowanie w niepamięci, świadome ukrywanie i fałszowanie faktów, stawianie zbrodniarzom pomników to najbardziej hańbiąca i podła rzecz, jaka może się zdarzyć cywilizowanym narodom, które doświadczały tak wielkich tragedii. A niestety, najnowsze świadectwa wskazują, że wciąż ukrywa się zarówno na Ukrainie, jak i w Polsce pamięć o dramacie Wołynia, Podola i Pokucia. I trudno w tej sytuacji mówić o przebaczeniu. Nie nadszedł jeszcze czas. I nie wiadomo, kiedy nadejdzie.

 
Wesprzyj nas