To niebywała opowieść pozwalająca poznać życie pod jedną z najbardziej bezwzględnych i tajemniczych dyktatur świata, ale też historia kobiety, która walczy o wolność swojej rodziny.


Hyeonseo Lee, urodzona i wychowana w Korei Północnej, była jedną z milionów ludzi więzionych w granicach państwa, którym rządził brutalny komunistyczny reżim. Ponieważ mieszkała przy granicy z Chinami, miała nieco większy niż jej krajanie kontakt ze światem poza zamkniętym obszarem Samotnego Królestwa. Gdy w latach dziewięćdziesiątych XX wieku w Korei Północnej wybuchł głód, młoda dziewczyna zaczęła zastanawiać się nad tym, co widzi, zadawać pytania i powoli uświadamiać sobie, że przez całe życie poddawano ją głębokiej indoktrynacji. Niemożliwe było przecież, by takie represje, bieda i głód panowały w kraju, który – jak jej wmawiano – jest „najwspanialszy na świecie”.

Tuż przed wkroczeniem w dorosłość postanowiła uciec z Korei Północnej. Nie przypuszczała wtedy, że zanim ponownie zobaczy się ze swoją rodziną, minie dwanaście lat.

Nie zdołała zniknąć niezauważona, a to oznaczało, że gdyby wróciła, naraziłaby siebie i swoją rodzinę na więzienie, tortury, a być może nawet na śmierć w publicznej egzekucji. Hyeonseo została więc w Chinach. By móc tam przetrwać, musiała błyskawicznie opanować język. Dwanaście lat później powróciła na granicę północnokoreańską, by przewieźć matkę i brata na teren ambasady Korei Południowej w jednym z krajów ościennych. Nie wiedziała jeszcze, że czeka ich najbardziej mozolna, kosztowna i niebezpieczna podróż w życiu.

Ta niesamowita historia opisuje nie tylko ucieczkę Hyeonseo z mroku tyranii w świetlany, wolny świat, lecz także dojrzewanie, mozolny proces zdobywania wiedzy i ogromną determinację, z jaką odbudowała swoje życie – najpierw w Chinach, a potem w Korei Południowej. To historia silnej, odważnej i elokwentnej kobiety – świadectwo triumfu jej niezłomnego ducha.

***

To jest wielka historia o ucieczce z Korei Północnej. W salach konferencyjnych Organizacji Narodów Zjednoczonych w Nowym Jorku, ambasadorzy z Korei Północnej ciągle starają się zaprzeczać historiom takim jak ta. Ale to im się uda. Ostatecznie wolność zwycięży. Dziękim takim ludziom jak Hyeonseo Lee i ich historiom. To bardzo ważna książka, dziękuję Hyeonseo Lee za to, że mogliśmy poznać prawdę.
Michael Kirby, przewodniczący komisji ONZ do spraw łamania praw człowieka w Korei Północnej.

Kiedy po raz pierwszy spotkałem Hyeonseo Lee i usłyszałem jej historię, byłem wstrząśnięty. Przeżyła głód, chłód, strach i pościg. To smutna i piękna opowieść o dziewczynie, która pokazuje nam, jaką wartością jest wolność i co to znaczy być człowiekiem.
Jang Jin-sung, autor Dear Leader: Poet, Spy, Escapee – A Look Inside North Korea”.

David John, Hyeonseo Lee
Dziewczyna o siedmiu imionach
Przekład: Julia Szajkowska
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 8 września 2015


Od autorki
Ze względu na dobro krewnych, którzy zostali w Korei Północnej, zmieniłam tożsamość niektórych osób, o których wspominam w tej książce. Z tych samych względów zachowałam dla siebie pewne szczegóły dotyczące opisywanych wydarzeń i ludzi. Wszystko poza tym przedstawiam tak, jak to zapamiętałam lub w wersji, jaką mi opowiedziano.

Wprowadzenie

13 lutego 2013
Long Beach, Kalifornia

Nazywam się Hyeonseo Lee.
Nie jest to imię, z którym przyszłam na świat i które nosiłam – z woli różnych osób i w wyniku splotu rozmaitych wypadków w moim życiu. Przyjęłam je sama, gdy wreszcie stałam się wolna. Hyeon oznacza promień słońca, Seo to szczęście. Wybrałam takie imię, by przeżyć resztę życia w cieple i świetle, by nigdy nie wracać do cienia.
Stoję za kulisami wielkiej sceny i słyszę głosy setek ludzi siedzących w audytorium. Jakaś kobieta przypudrowała mi właśnie twarz miękkim pędzlem, ktoś inny przypiął mi mikrofon do sukienki. Boję się, że teraz wszyscy usłyszą, jak głośno bije moje serce. Ja w każdym razie czułam, jak krew pulsuje mi w skroniach. Ktoś pyta, czy jestem gotowa.
– Jestem gotowa – odpowiadam, choć wcale się tak nie czuję.
Następnym, co do mnie dociera, jest zwielokrotniona przez głośniki zapowiedź. Ktoś odczytuje moje imię. To mnie zapowiadają.
Na sali szum wzbiera niczym morska fala. Ludzie klaszczą. Zaczynam wpadać w panikę.
Wychodzę na scenę.
Nagle czuję, jakbym zupełnie nic nie ważyła. Nogi mam jak z galarety. Reflektory oślepiają mnie niczym odległe słońca. Nie widzę twarzy ludzi siedzących na widowni.
Jakoś znajduję w sobie siłę, by przejść na środek. Wciągam powietrze głęboko do płuc, by uspokoić oddech, a potem głośno przełykam ślinę.
Dziś po raz pierwszy będę opowiadać swoją historię po angielsku – w języku, który wciąż jest mi obcy. Pokonałam daleką drogę, by w tej chwili móc tutaj stać.
Na widowni zapada cisza.
Zaczynam mówić.
Słyszę, jak drży mi głos. Opowiadam o dziewczynie, która dorastała w przekonaniu, że jej naród jest najwspanialszy na świecie, i która mając zaledwie siedem lat, zobaczyła pierwszą publiczną egzekucję. Opowiadam o nocy, gdy dziewczyna ta uciekła z własnego kraju po skutej lodem rzecze, i o tym, jak zrozumiała – zbyt późno – że już nigdy nie będzie mogła wrócić do domu, do rodziny. Przedstawiam konsekwencje tamtej nocy i relacjonuję okropne wydarzenia, które miały miejsce wiele lat później.
Dwa razy czuję, jak w moich oczach wzbierają łzy. Milknę wtedy na chwilę i staram się powstrzymać szloch.
Moja historia nie jest niczym nadzwyczajnym wśród ludzi mi podobnych – uciekinierów z Korei Północnej. Czuję jednak, jakie wrażenie wywiera na słuchaczach. Są zaszokowani. Pewnie zastanawiają się, jak to możliwe, że taki kraj, jak moja ojczyzna, nadal istnieje.
Na pewno też nie zrozumieliby, że nadal kocham mój kraj i bardzo za nim tęsknię. Brakuje mi ośnieżonych szczytów górskich zimą, zapachu nafty i węgla. Brakuje mi czasów dzieciństwa, bezpieczeństwa w ramionach ojca i spania na ogrzewanej podłodze. Powinnam się czuć ukontentowana moim nowym życiem, ale ciągle jestem tą samą dziewczyną z Hyesan, która tęskni za wyjściami do ulubionej restauracji z całą rodziną, gdzie wszyscy zajadaliśmy się makaronem. Brakuje mi rowerów i widoku na rozciągające się na drugim brzegu rzeki Chiny.
Życie w Korei Północnej nie przypomina życia w żadnym innym kraju, tak jakby było to życie w zupełnie innej rzeczywistości. I myślę, że nigdy już nie zdołam uwolnić się od przyciągania mojej pierwszej ojczyzny – nieważne, jak daleko bym pojechała. Zresztą nawet ci, którzy cierpieli w Korei Północnej niewysłowione męki i uciekli z prawdziwego piekła na ziemi, bardzo często nie potrafią odnaleźć się w wolnym świecie i nie wiedzą, jak znaleźć w nim szczęście. Niektórzy – nie ma ich wielu, ale jednak! – wręcz poddają się i decydują na powrót do tego mrocznego kraju. Sama nieraz odczuwałam taką pokusę.
Wiem jednak, że nie mogę tam wrócić. Mogę marzyć o wolności dla Korei Północnej, ale w ciągu siedemdziesięciu lat istnienia tego państwa nie zmieniło się w nim nic – jest tak samo zamknięte na świat i obowiązują w nim takie same drakońskie prawa, jak w chwili powstania. I nawet jeśli kiedyś nadejdzie taki dzień, że będę mogła bezpiecznie tam wrócić, okaże się pewnie, że jestem już obca we własnej ojczyźnie.
Gdy czytałam tę książkę, uświadomiłam sobie, że opowiedziałam w niej historię swojego przebudzenia, długą i trudną drogę ku dojrzałości. Nauczyłam się rozumieć, że jako uchodźczyni z Korei Północnej będę obca w każdym kraju świata. Będę wygnańcem. Choć bardzo się staram dopasować do standardów społecznych obwiązujących w Korei Południowej, nie sądzę, bym kiedykolwiek została tu zaakceptowana jako pełnoprawna obywatelka. A także, co jest jeszcze ważniejsze, nie sądzę, bym sama poczuła się kiedykolwiek w pełni obywatelką Korei Południowej. Zbyt późno tu dotarłam – miałam wtedy dwadzieścia osiem lat. Najprostszym wyjściem z pułapki tożsamości, w którą wpadłam, jest powiedzieć, że jestem po prostu Koreanką, lecz przecież taka narodowość nie istnieje. Nie istnieje zjednoczona Korea.
Bardzo chciałabym pozbyć się wpojonej głęboko tożsamości północnokoreańskiej, zetrzeć z siebie piętno, jakie odcisnął na mnie ten kraj. Niestety nie mogę. Nie potrafię stwierdzić tego z całą pewnością, lecz podejrzewam, że to przez szczęśliwe dzieciństwo. W dzieciństwie, gdy powoli uczymy się jak wielkim miejscem jest świat, potrzebujemy poczuć się częścią czegoś większego niż rodzina, chcemy mieć tożsamość narodową. Następnym krokiem rozwoju jest zrozumienie przynależności do gatunku ludzkiego, zidentyfikowanie się jako obywatel świata. W moim przypadku jednak ten rozwój utknął w martwym punkcie. Dorastałam, nie wiedząc niemal nic o zewnętrznym świecie, a to, czego się dowiedziałam, przechodziło przez gruby filtr reżimu. Dopiero gdy uciekłam, zaczęłam stopniowo odkrywać, że na całym świecie moja ojczyzna jest synonimem zła. Lecz w czasie kształtowania się mojej świadomości nie miałam o tym pojęcia. Myślałam, że życie w Korei Północnej nie odbiega od normy. Nasze obyczaje i prawa stały się dziwne, dopiero gdy zyskałam pewną perspektywę.
Mimo to muszę wyznać, że Korea Północna jest moja ojczyzną. Kocham ją, ale chciałabym, by stała się dobrym miejscem. Trzon mojej ojczyzny to rodzina i wielu dobrych ludzi, których tam poznałam. Jak więc miałabym nie być patriotką?
Oto moja historia. Mam nadzieję, że pokaże ona choć w nikłym stopniu świat, z którego uciekłam. Mam nadzieję, że doda odwagi innym podobnym do mnie osobom, które z trudem radzą sobie w realiach, na jakie nie przygotowała ich wyobraźnia. Mam nadzieję, że świat wreszcie usłyszy ich słowa i zacznie działać.

Prolog

Obudził mnie płacz matki. Min-ho, mój młodszy brat, spał obok mnie na podłodze. Zaledwie chwilę później do pokoju wpadł ojciec, krzycząc „Wstawać!”. Chwycił nas za ręce i poderwał do góry, a potem wypchnął z pokoju. Matka z piskiem biegła tuż za nim. Był późny wieczór i na dworze panowała ciemność. Nieba nad nami nie przesłaniały chmury. Min-ho ciągle jeszcze całkiem nie oprzytomniał. Dopiero na ulicy odwróciliśmy się, a naszym oczom ukazały się czarne kłęby dymu unoszące się z okna naszej kuchni oraz ciemne jęzory ognia pełgające po zewnętrznej ścianie.
Ku mojemu przerażeniu ojciec wbiegł z powrotem do domu.
Wtedy usłyszeliśmy głęboki pomruk i poczuliśmy powietrze zasysane do wnętrza domu. Doleciało nas głuche tąpnięcie. Pokrycie z jednej strony dachu zapadło się do wnętrza budynku i nagle na niebie wykwitła wielka kula ognia przypominająca gigantyczną pomarańczową chryzantemę. Połowa domu stała w płomieniach. Z pozostałych okien bił gęsty, czarny niczym smoła dym.
Gdzie był ojciec?
Wokół nas pojawili się sąsiedzi. Ktoś zaczął lać wodę z wiaderka, jakby mógł w ten sposób ugasić szalejące piekło. Potem usłyszeliśmy jęk i trzask pękających belek – reszta dachu stanęła w płomieniach.
Nie płakałam. Nie byłam w stanie nawet oddychać. Ojca ciągle nie było widać.
Wszystko to nie mogło trwać dłużej niż kilka sekund, lecz ciągnęły się one nieznośnie. Wreszcie ojciec wynurzył się z domu. Biegł do nas, dusząc się gęstym dymem. Cały był okopcony, lecz jego twarz lśniła. W obu rękach ściskał dwa prostokątne przedmioty.
Nie myślał o ratowaniu naszych rzeczy czy oszczędności. Wyniósł z płonącego domu dwa portrety. Miałam wtedy trzynaście lat – wystarczająco dużo, by rozumieć, o co toczyła się gra.
Później matka wyjaśniła mi, co się stało. Grupa żołnierzy dała ojcu łapówkę – duży kanister paliwa lotniczego. Kanister stał w kuchni, nieopodal żeliwnego pieca opalanego yontan – prasowanym do postaci okrągłych placków węglem drzewnym, z jakiego korzystano we wszystkich domach Korei Północnej. Matka przelewała właśnie paliwo do innego pojemnika, gdy nagle kanister wyśliznął się jej z dłoni i paliwo wylało się na węgiel. Mieszanka okazała się wybuchowa. Sąsiedzi z pewnością zachodzili w głowę, co też takiego matka gotowała.
Od płomieni biła ściana gorąca. Min-ho zaczął szlochać. Ja trzymałam matkę za rękę. Ojciec z największą ostrożnością postawił oba portrety na ziemi, a potem uściskał naszą trójkę – moi rodzice rzadko okazywali sobie uczucia przy świadkach.
Wtuleni w siebie, przyglądaliśmy się, jak szczątki naszego domu zapadają się w falującej poświacie; sąsiedzi pewnie nam współczuli. Ojciec rozejrzał się wokół – twarz i ubranie miał umazane sadzą. Matka, która zawsze dbała o dom i starała się ubierać szykownie, patrzyła teraz, jak płoną jej najlepsze miski i wszystkie sukienki.
Najbardziej jednak uderzyło mnie to, że ani ojciec, ani matka nie martwili się zbytnio. Jak większość ludzi w Korei Północnej mieszkaliśmy w niskim, dwupokojowym domu, umeblowanym asortymentem z państwowych magazynów. Trudno wyobrazić sobie, by ktokolwiek mógł płakać po takich rzeczach. Mimo to reakcja rodziców zrobiła na mnie wrażenie. Cała nasza czwórka była bezpieczna i tylko to się dla nich liczyło.
Wtedy też zrozumiałam, że można obyć się bez przedmiotów – tak naprawdę niewiele jest faktycznie potrzebne do życia – bez domu czy kraju. Natomiast nikt nie przetrwa bez innych ludzi, nigdy nie przeżyje bez rodziny.
Wszyscy mieszkańcy naszej ulicy widzieli, jak ojciec ratował portrety. Był to akt najwyższej odwagi, który mógł przynieść każdemu obywatelowi oficjalną pochwałę. Jak się jednak okazało, sprawy zaszły za daleko. Wtedy tego nie wiedzieliśmy, lecz ojciec znajdował się już pod obserwacją.

 
Wesprzyj nas