Jakub Małecki dotychczas był znany przede wszystkim miłośnikom fantastyki. „Dygot”, najnowsza powieść tego pisarza, opowiada o losach dwóch rodzin i utkana jest z odcieni codzienności, w której przeważają zgryzoty i smutki.


Powieść „Dygot” to kolejna książka Małeckiego i pierwsza tak wyraźnie odbiegająca od jego literackich korzeni. Małecki, który zyskał spore grono fanów publikując na łamach „Science Fiction, Fantasy i Horror”, „Nowej Fantastyki” czy „Magazynu Fantastycznego”, tym razem opowiada historię dwóch rodzin, Łabendowiczów i Geldów.

Jana Łabendowicza przeklina Niemka, porzucona przez niego podczas ucieczki przed Armią Czerwoną. Wkrótce potem jego żona rodzi chłopca o skórze białej jak mleko, który widzi świat nieco inaczej niż jego rówieśnicy. Na Bronisława Geldę klątwę rzuca Cyganka. Kilka lat później jego córeczka ledwo uchodzi z życiem z pożaru. Obydwoje, albinos Wiktor oraz naznaczona bliznami i oparzeniami Emilia są postrzegani jak odmieńcy. Ich otoczenie nie pozwala im o tym zapomnieć. Ich rodziny połączą się za sprawą zaskakujących zbiegów okoliczności.

Proza Małeckiego nie należy do lekkich, łatwych i przyjemnych. Autor jak mało kto snuje opowieść o wszystkich odcieniach codzienności, w której przeważają zgryzoty, i tragedie, z rzadka tylko przerywane momentami neutralnymi lub szczęśliwymi. Co gorsza, większość z tych nieszczęść bohaterowie gotują sobie sami, poprzez swoje fobie, obsesje, namiętności i uprzedzenia, blokując dostęp pozytywnej energii. „Dygot” jest również powieścią o czasach jeszcze nie tak odległych, ale już zapomnianych. Spora część akcji rozgrywa się na prowincji, w okresie od przedwojnia do późnego PRL-u. Wizja autora jest nieco groteskowa, ale bardzo prawdziwa i wciągająca.

W „Dygocie” nie mogło zabraknąć charakterystycznego dla autora realizmu magicznego. Tytułowy dygot to suma strachów, miłości, agonii, wszystkiego co może wywołać drżenie, dygot życia. Jest częścią rzeki, z której wszystko pochodzi, i do której wszystko wraca. Każdy może ją zauważyć, czy raczej usłyszeć. Najczęściej gdy śmierć łaskocze nas swym oddechem w kark. Szybkie zanurzenie pod powierzchnie, i jednoczesne doświadczenie swojej przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Świadomi jej istnienia są tylko nieliczni, wyjątkowi, obdarzeni ponadprzeciętną wrażliwością, tak jak Wiktor, który widzi rozmyte elementy rzeczywistości, a za nimi coś innego, niepokojącego.

Małecki jest jednym z bardziej interesujących twórców młodego pokolenia

Rzeka jest nierozerwalnie związania z siłami natury. Przyroda jest w tej powieści jednym z głównych bohaterów, zawsze obecna w najważniejszych momentach życia człowieka. Jest świadkiem ich radości i grzechów, nie osądza, daje spokój i ukojenie. Motyw nadprzyrodzonej siły nasuwa pewne skojarzenia z „Drachem” Szczepana Twardocha, i sprawia że powieść, i tak nie łatwa do udźwignięcia, nabiera zbędnego balastu. Małecki jest jednym z bardziej interesujących twórców młodego pokolenia, co regularnie udowadnia od niemal dekady, więc takie drobne potknięcia można mu wybaczyć.Jakub Sobieralski

Jakub Małecki (ur. 1982) – pisarz i tłumacz, autor licznych opowiadań i książek: Błędy (2008), Przemytnik cudu (2008), Zaksięgowani (2009), Dżozef (2011), W odbiciu (2011) i Odwrotniak (2013). Przełożył z języka angielskiego wiele pozycji, między innymi Brudne wojny Jeremy’ego Scahilla, Paryż wyzwolony Antony’ego Beevora, Moją prawdę Mike’a Tysona i zbiór korespondencji Listy niezapomniane. Publikował w „Newsweeku”, „Polityce”, „Angorze”, „Miesięczniku ZNAK”, „Nowej Fantastyce” i „Tygodniku Powszechnym”. Laureat nagrody Śląkfa w kategorii Twórca Roku, dwukrotnie nominowany do Nagrody im. Janusza A. Zajdla. Mieszka tu i ówdzie, obecnie w Warszawie.

Jakub Małecki
Dygot
Wydawnictwo SQN
Premiera: 7 października 2015

CZĘŚĆ I
1938–1969

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Poznał ją na tym samym polu, na którym dwadzieścia sześć lat później umarł pod pożartym księżycem. Lało od kilku godzin. Szedł wolno, uważając, by nie poprzebijać pęcherzy na stopach. Czuł smród bijący spod koszuli.
Leżała w płytkiej kałuży. Ręce rozłożyła szeroko. Patrzyła w niebo, mrużąc oczy, i chwytała krople w usta.
Usiadł obok i wygrzebał z kieszeni rozmokłego papierosa. Pochylił się, osłonił ramieniem i jakoś zapalił. Podał jej, nie chciała. Zaciągał się i patrzył na ciało opięte mokrą, brudną sukienką.
Przedstawił się, na co tylko się uśmiechnęła. Powiedział, że mieszka w Piołunowie, że wraca ze żniw u wuja, który znowu się spił, że jeszcze ma kawał drogi, i tego typu bzdury. Położył się obok niej. Pod plecami czuł lepką, chłodną ziemię. Szorstkie rżysko kłuło w przedramiona. W zachmurzonym niebie nie widział nic ładnego. Krople wpełzały mu do nosa. Zimno. Dziewczyna zamknęła oczy i długo leżeli tak bez słowa, moknąc.
Pobrali się cztery lata później.
Na początku nie mówiła wiele. Sprawiała wrażenie, że jeśli już musi, to jest za to na siebie zła. W pierwszych latach wspólnego życia Janek kładł się czasem po obiedzie i z zamkniętymi oczami słuchał, jak wali garnkami, klaskaniem przegania koty i szura w piecu pogrzebaczem. Szybko przyzwyczaił się do jej milczenia i do dźwięków wypełniających jego dom, który wcale nie był jego. Przed wyjściem w pole, też należące do obcych, splatał ręce na jej brzuchu i przyciskał twarz do szczupłej szyi. Pachniała sobą i trochę mlekiem, jak szczeniak.
Blade piegi zsypywały się jej z nosa na policzki. Włosy w kolorze rdzy wiązała w długi warkocz. Czasami w zamyśleniu przygryzała jego końcówkę i do końca życia już się tego nie oduczyła.
Wstawała przed świtem, nigdy go przy tym nie budząc. Kiedy z włosami jak wiecheć słomy pojawiał się w kuchni, machała do niego z podwórka. Przynosiła jaja i powoli układała je w skrzynce, a on prosił, żeby mu coś zaśpiewała. Zwykle nic nie odpowiadała, czasem tylko, żeby się nie wygłupiał. Otwierał wtedy płytką szufladę pod blatem i wyjmował postrzępione na rogach Pismo Święte w czarnej skórzanej oprawie, a potem czytał powoli na głos jedną stronę. Kiedy wracał z pola, czytał ją po raz drugi, przy świecy i już po cichu.
Na śniadanie jadł dwie kromki, a w niedzielę popijał je szklanką ciepłego mleka, które przynosiła mu w kance z obory. Lubiła patrzeć, jak je. Opierała wtedy brodę na dłoniach i zsuwała łokcie coraz bliżej środka stołu. Lubiła siedzieć na słońcu z zamkniętymi oczami i rękami założonymi na piersiach. Koty owijały jej się wtedy wokół stóp i spały, mrucząc cicho.
Mówiła, że jej rodzice umarli dawno temu. Janek nie znał szczegółów.
– Był taki grajek, na flecie gwizdał, ale pokraka, nogi krzywe i cały też koślawy – powiedział mu kiedyś syn sołtysa, wzbijając cepem chmurę pyłu. – Pokrzyw na niego gadali, no bo nic ino w krzakach sypiał. Wszyscyśmy się z niego śmiali, bo i on też różne takie opowiadał, że świętych w niebie odwiedza i z diabłem gada, i takie tam. Wyrazy takie używał, że jakby je sam wymyślił. Miał takie wielkie krosty, jakby wyrośnięte na plecach, pochylony chodził i grał w kółko jakieś melodie, co się ich sam nauczył. Podobno się utopił, ale ojciec mówi, że go chłopy zatłukły.
– A matka?
– A co?
– Jak umarła?
– Matka przecie żyje.
Matką Irenki była podobno Dojka wariatka, która chodziła po wsi i oporządzała zwierzęta za parę łyków mleka. Miała długie siwe włosy pozlepiane na plecach i ręce tak spracowane, jakby żyła sto lat albo więcej. Siedziała zwykle pod drewnianym pomnikiem, mającym przedstawiać chyba anioła, lecz przypominającym bardziej kurę, ewentualnie bażanta. Podciągała kolana pod brodę, a wielki biust rozlewał się jej pod luźną, zgrzebną koszulą. Kiedy ktoś przechodził obok pomnika, uśmiechała się albo wykrzykiwała niezrozumiałe przekleństwa, waląc pięściami w ziemię.
O rodzicach dziewczyny opowiadali mu syn sołtysa, ślepy Klucha, i najstarsza dziewczyna od Paliwodów. Ich wersje różniły się od siebie, ale Pokrzyw zawsze występował w nich jako obłąkany cudak, który opowiadał, że gada z diabłami i świętymi. Podobno zgwałcił Dojkę, kiedy ta była jeszcze dziewczynką. Od tamtej pory prawie się nie rozstawali. Żebrali o jedzenie, sypiali w krzakach i w rozkopanych stogach siana. W Piołunowie jedni mówili, że Pokrzyw się utopił, a inni, że zabiło go kilku pijanych chłopów. Podobno obwiniano go o plagę nieszczęść we wsi. Po jego śmierci Dojka wyrzeźbiła w uschłym pniu szkaradną, skrzydlatą figurkę.
Pokrzywa pamiętali tylko starsi ludzie, a o Dojce we wsi w ogóle się nie mówiło. Ta otyła kobieta o szalonych oczach była jak stary bezpański pies, którego codziennie widzisz, ale nie dostrzegasz. Janek nigdy o nią żony nie zapytał. Od czasu rozmowy przy cepach tylko kłaniał się Dojce, przyprawiając ją o histeryczny śmiech.

* * *
Zanim się pobrali, Janek Łabendowicz zbudował wojnę.
Kupił w Radziejowie cewkę, detektor i kondensator, dwie słuchawki pożyczył od Paliwody, a potem siedział nad tym wszystkim w stodole przez parę dni, grzebiąc po półkach, sklejając, owijając, montując, niszcząc i montując na nowo, aż w końcu zaczął odbierać szum, a z szumu wyłoniły się słowa.
Na targu dowiedział się, że Warszawa odbiera na dwustu pięćdziesięciu zwojach, Wilno na siedemdziesięciu pięciu, a Poznań na pięćdziesięciu. Zaniósł odbiornik kryształkowy do Tkaczów, u których mieszkała wtedy Irenka, postawił go na stole i uroczyście podniósł słuchawki.
– Dziś rano o godzinie piątej minut czterdzieści oddziały niemieckie przekroczyły granicę polską, łamiąc pakt o nieagresji – oznajmił szeleszczący głos. – Zbombardowano szereg miast.
Tkacz wstał, przewracając krzesło, Tkaczowa zaśmiała się nerwowo. Irenka stała obok z przetakiem w ręku i przyglądała się urządzeniu, jakby czekała, aż właściciel głosu wyjdzie ze środka.
Na prośbę Tkacza tego samego wieczoru Janek zniszczył radio, ale wojna, którą zrobił w stodole, trwała dalej. Kilkanaście miesięcy później wysoki, starannie uczesany mężczyzna w mundurze wszedł do chaty Łabendowiczów, usiadł na ławie i westchnął, jakby dosyć miał nie tylko chodzenia po domach, ale wszystkiego innego również.
Rodziców Janka i jego dwie siostry wysiedlili trzy tygodnie później. Janek przez pomyłkę został. Znowu pracował wtedy przy żniwach u wuja w Kwilnie, a że nie było go na tamtejszej liście mieszkańców, to go ostatecznie nie wzięli. Irenka też została, bo jej nie było na żadnej liście.
Niedługo później do domu Tkaczów wprowadziła się niejaka Frau Eberl z trzema córkami, a Janek i Irena zostali jej przydzieleni do pomocy.
Niemka wiedziała o pomyłce przesiedleńczej, ale pozwoliła im zamieszkać w osobnym domu, położonym kilkaset metrów od jej nowego gospodarstwa. Uczyła ich niemieckiego. Czasami zapraszała do stołu. Janek pracował mniej i jadał lepiej niż wcześniej. Irena pomagała Frau Eberl w kuchni i przy córkach.
W pustym chlewie w gospodarstwie po Brzyziakach Janek w tajemnicy zaczął hodować świnie, które wyłapywał na polach. Podejrzewał, że któryś z gospodarzy, wściekły z powodu przesiedlenia, wypuścił je na złość nie wiedzieć komu. Chodził do nich nocami. Kiedy zabijał pierwszą, ugryzła go w nogę tak mocno, że ledwie dał jej radę.
Do końca życia zapamiętał tę noc i ostry smród śmierci. Dusił świnię łańcuchem, przez którego końce przełożył metalowy pręt. Kręcił nim, zaciskając pętlę na rozdygotanej szyi zwierzęcia. Panika i smród. Kilkadziesiąt kilogramów wierzgało z boku na bok, a łeb rwał się na wszystkie strony. Janek widział, jak pęcznieją mu żyły na przedramionach. Nagle poczuł zęby wchodzące miękko w ciało. Ból rozlał się od nogi po głowę i tam wybuchł, aż nim całym zatrzęsło. Ściany chlewu uginały się do środka, a płomień postawionej w rogu świecy stawał się coraz większy i większy. Kiedy przed oczami zatańczyły Jankowi czarne motyle, świnia wreszcie ciężko upadła na klepisko. Janek wypuścił łańcuch, usiadł na pniu i zapalił. Cały chlew oddychał jego płucami. Krew tętniła w ścianach.
Trzy godziny później jechał pożyczonym od Frau Eberl rowerem, który skrzeczał w czarnej ciszy. Przerzucony przez ramę worek kołysał się, bijąc o uda. Prawa noga rozrosła się pod materiałem spodni i zaczęła drętwieć. Szary skrawek księżyca pełzł za chmurami. Dziury w drodze były większe niż za dnia. Wszystko było większe niż wtedy.
Janek czuł, jak ciepła krew ścieka mu do buta. Czarne kształty pływały po obydwu stronach drogi. Rozpuszczały się, kiedy na nie spoglądał. U siebie znał każde drzewo i każdy kamień, tutaj wszystko było obce.
Ciemność przed nim ułożyła się w głosy. Zgrzyt łańcucha zamilkł, podeszwy plasnęły o płytką kałużę. Czekał. Czekał, wpatrując się w pierzaste widma krzaków i w rozciągające się za nimi czarne wielkie nic. W tym wielkim nic ktoś szedł z naprzeciwka.
Janek zeskoczył z roweru i zanurzył się w żyto. Nogi ugrzęzły mu w błocie. Szedł coraz szybciej, w końcu pobiegł, mimo bólu. Szorstkie kłosy drapały po twarzy i ramionach. Kawały martwej świni obijały się o siebie, kołysząc rowerem. Spodnie miał już całe mokre od krwi i potu. Kucnął i znieruchomiał, przyciskając rower do brzucha. Skulony, nasłuchiwał kroków i słów. Te padły po polsku.
– W taką noc nikt nie powinien chodzić samemu. – Janek był pewien, że wielokrotnie słyszał już ten wysoki i piskliwy głos, ale w tamtej chwili nie potrafił dopasować go do żadnej znajomej twarzy. – A już na pewno nie kobieta w kwiecie wieku.
Odpowiedział mu głośny, histeryczny śmiech, potem kroki umilkły na chwilę i zaraz usłyszał je z powrotem. Wreszcie wszystko ucichło. Janek odczekał jeszcze kilka minut, potem ruszył dalej, grzęznąc w brei po kostki.
Na drogę wyszedł przy drewnianym pomniku Pokrzywa. Za nieludzką sylwetką o rozpostartych skrzydłach rozlewało się pole należące dawniej do Tkaczów. Poprowadził rower w stronę domu, którego garbaty dach ciemniał już w oddali. Noc chlupotała w rytm jego kroków.
Irenka zszyła mu nogę szpagatem. Cztery dni później, kiedy opuchlizna wspięła się już powyżej kolana, a skóra przyjęła kolor mchu, usiedli razem przy stole, a ona powiedziała:
– Będziemy mieć dziecko.
Patrzyła na niego, przygryzając postrzępioną końcówkę warkocza. Pokiwał tylko głową i położył jej rękę na kolanie, a potem poszedł spać i nie wstawał przez dwie doby. Frau Eberl powiedzieli, że pokąsał go pies. Kiedy po kilkudziesięciu godzinach snu wygrzebał się spod kołdry i wszedł do kuchni, ostrożnie stąpając prawą nogą, Irena cerowała przy stole marynarkę.
– Paliwodowa nam pożyczyła – powiedziała, kiedy pocałował ją w czubek głowy. – Do ślubu. Chyba ci będzie pasować.
Zjedli śniadanie, a potem obejrzeli jego nogę.
Opuchlizna schodziła. Została tylko długa fioletowa blizna biegnąca od kolana przez łydkę. Kształtem przypominała pytajnik.

* * *
Miesiąc po zabiciu świni pojechał do księdza.
Koła bryczki chrzęściły na drodze. Przeczesał jasne włosy grzebieniem i potarł dłonią gładko ogolony policzek. Ślubny garnitur Paliwody był odrobinę za ciasny, ale kto by się tą odrobiną przejmował. Rękawy wyszczotkowane, juchtowe buty błyszczały, na ręku zegarek Omega, pożyczony. Bryczka też pożyczona, od Frau Eberl, od kochanej Frau Eberl, bez której nic by nie było: ani Janka, ani tego całego ślubu.
Daleko z przodu powietrze falowało od ciepła. Wiatr ślizgał się po policzkach i włosach. Janek wystawił twarz do słońca i zamknął oczy. Niedługo później minął odrapaną drewnianą kapliczkę i opuszczone gospodarstwo Konwentów. Wciągnął w płuca zapach bzu kwitnącego przed tym pustym domem i spojrzał na rozległe pole, na którym wiele lat później miał umrzeć.
Kierował się w stronę Osięcin. Proboszcz Szymon, który miał im dać ślub w sobotę, postanowił, że da jednak wcześniej, mimo że wtorek i że pojutrze Boże Ciało. Szymon Wach miał około siedemdziesiątki i siwe włosy ułożone w przedziałek. Prawą kieszeń sutanny zawsze wypełniała torebka pozlepianych karmelków.
Janek obejrzał się za siebie i po raz kolejny sprawdził worek z upominkiem. Postanowił dać księdzu uwędzoną po kryjomu szynkę ze świni, która go omal nie zabiła, chociaż wiedział, że ksiądz i tak ją pewnie odda swojemu prefektowi.
Droga skręcała w prawo. Przy zachwaszczonym rowie stały dwie osoby.
Jedną z nich była pulchna dziewczyna, która pomagała w gospodarstwie po Brzyziakach. Drugą komendant policji, Johann Pichler, który podobno aresztował, a potem rozstrzelał dziesięciu księży z Bytonia. Opierał się o motocykl i palił papierosa. Uśmiechnięty.
Oddech wsiąkł w płuca. Zdrowaś Maryjo, łaski pełna, umrę tutaj, w garniturze, kilka tygodni przed ślubem, umrę, bo on już patrzy, z zainteresowaniem, z brwią uniesioną chyba, z tej odległości nie widać dokładnie, ale że patrzy, to pewne, Pan z tobą, błogosławionaś Ty między niewiastami, Janek nie zwalnia, utrzymuje tempo, konik wybija dalej wesołe truk-trruk-truk-trruk, i błogosławiony owoc żywota Twojego, Jezus, słońce dalej świeci, Święta Maryjo, Matko Boża, Pichler odsuwa się od motocykla, módl się za nami grzesznymi, prostuje się, ręka wędruje mu do pasa, teraz i w godzinę śmierci naszej, ale nie do pasa, do czoła, Pichler salutuje, amen.
Janek odsalutował mu i popędził konia. Truk-trruk-truk-trruk, a w głowie tylko jedno pytanie: co zrobi Pichler, kiedy się dowie, że salutował Polakowi?

 
Wesprzyj nas