Tomek Michniewicz w swojej książce “Świat równoległy” próbuje odpowiedzieć na pytanie, co powstaje ze zderzenia dwóch rzeczywistości – tej prawdziwej z tą, którą wszyscy mamy w głowach.


Świat równoległyCzęsto spotykamy się z poglądem, że media kłamią, że nie pokazują rzeczywistości, tylko jej wybrane fragmenty. Czasem te ostrzejsze, bardziej kontrowersyjne. A czasem wręcz przeciwnie – sielankowe i piękne, podczas gdy prawda wygląda zupełnie inaczej. Czy to nie powszechne wrażenie, że istnieją dwa równoległe światy?

W zbiorze zawierającym osiem reportaży Tomek Michniewicz obnaża obłudę rajskich kurortów, wytyka luki w systemie penitencjarnym, wskazuje na drugie oblicze islamu oraz ujawnia, jak naprawdę traktowani są w Polsce byli żołnierze sił specjalnych.

Po pokonaniu przez autora tysięcy kilometrów i poznaniu dziesiątek osób powstała książka zmuszająca do refleksji nad tym, jak złudna potrafi być nasza wiedza o świecie.

Całość zilustrowana jest niezwykłymi fotografiami.

Tomek Michniewicz – podróżnik, dziennikarz, reportażysta, fotograf, organizator ekspedycji. Opublikował książki Samsara (2010), Gorączka (2011) i Swoją drogą (2014), które stały się bestsellerami. W podróży spędza często połowę roku. Odwiedził ponad 50 krajów, niektóre z nich wielokrotnie. Mieszkał z Pigmejami Baka w ich szałasach pośrodku lasu deszczowego na pograniczu kongijsko- -kameruńskim. Rozbił gang przemytników kości słoniowej. Jako jedyny Polak został wpuszczony na pokład łodzi najsłynniejszej firmy poszukującej skarbów – Mel Fisher’s Treasures. Spędził bez ochrony cały dzień w więzieniu San Quentin przeznaczonym dla najgroźniejszych przestępców.

Tomek Michniewicz
Świat równoległy
Wydawnictwo Otwarte
Premiera: 23 września 2015

Świat równoległy


Jeśli coś przywożę ostatnio z podróży, to wątpliwości. Kiedyś tak nie było. Wyjeżdżałem na trzy tygodnie do Etiopii, a po powrocie czułem się znawcą Afryki. Moje notatki z tamtych czasów pełne są kategorycznych stwierdzeń i jasnych podziałów. Tu niebezpiecznie, tu pięknie, tam bieda, tam rasizm, a tam nic ciekawego.
Można się z tego wyleczyć, gdy wraca się w te same miejsca kilka razy. Rok raptem minął, okolica niby ta sama, a jednak jakaś inna. Już się coś zmieniło, czas popłynął, zabrał jedno, a w to miejsce przyniósł nowe. Wtedy się okazuje, że te stare notatki starczały tylko na „wtedy”, a nie na „zawsze”. Teraz przywożę w notesie mniej wykrzykników, a więcej znaków zapytania.
Czasem w ogóle nie wiem, kim jestem tam, na końcu świata. Bywa, że reporterem, ustawowo beznamiętnym obserwatorem zdarzeń, w które ingerować nie wolno. Serce pęka, przed obiektywem obrazy takie, że żyć się odechciewa. Ale dziennikarze mówią, że każdy ma swoje zadania, że mam pokazywać niesprawiedliwość świata, a nie go naprawiać. Że od naprawiania są inni.
A może raczej powinienem odkrywać, na wszelkie sposoby próbować dotknąć „autentycznego” świata, czymkolwiek ten autentyzm miałby być? Zejść z utartego szlaku, odrzucić cały ten teatr przyszykowany dla turystów, poszukać głębiej. Dotrzeć tam, gdzie rzadko kto dociera. Cieszyć się wspólnie z poznanymi tam ludźmi, płakać z nimi, pomóc im może w biedzie. Żyć razem z nimi, a nie obok siebie.
Kto wyznacza granicę między tym, co należy, a czego wręcz nie wolno?
Może być też tak, że to wszystko jest bez znaczenia, bo nieważne, co zobaczę tam daleko. Ważne, jak widzą mnie tam ci, których spotykam na drodze. Coraz częściej czuję, że dla nich zawsze będę obcy, inny. Mimo wszelkich wysiłków i tak zobaczę tylko to, co zdecydują mi się pokazać. Wizję ich świata równie nieprawdziwą, jak wysprzątany na pokaz salon, gdy idą goście. Czasem ponętną, piękną, ujmującą, czasem obraz nędzy i rozpaczy, a czasem okrucieństwa. Czy zawsze jest tylko jedna prawda, którą można odkryć?
Wracam do domu, robię notatki, ostrożnie stawiając kropki, niepewnie skreślając znaki zapytania. Znowu wydaje mi się, że może już wiem, że jakoś dotknąłem sedna, rozumiem, mam prawo opowiedzieć. Może tak jest, a może tak mi się tylko wydaje. Kto to oceni?
Ta książka to zapis ośmiu podróży, po których zostały mi znaki zapytania. W każdej odkryłem jakieś drugie dno, zderzyłem się z czymś i rozłożyłem bezradnie ręce. Lubię mój świat w głowie, taki uporządkowany, poukładany w szufladach. Może nie do końca przystaje do tego rzeczywistego, albo i jego tysięcy wersji. Może.
Ale który z tych równoległych światów to ten prawdziwy?

Poszukiwania

Indie, Zimbabwe

Co to była za podróż! Każdy o takiej marzy. Wsiąść w samolot z biletem w jedną stronę, uciec od wszystkiego, dać się porwać jakiemuś dzikiemu szaleństwu, pędowi, byle dalej i dalej. Zabrać dziewczynę i ruszyć w świat, nie oglądając się za siebie.
Reilly Travers miał wtedy dwadzieścia trzy lata, choć wyglądał na starszego. Na twarzy widać już było pierwsze zmarszczki. To skóra dawała świadectwo życia w afrykańskim buszu. Reilly od dziecka wychowywał się na farmie w Zimbabwe, w miejscu jak z pocztówki, biegając wśród lwów, żyraf i nosorożców. Jak wiele innych białych rodzin na wschodzie kraju Traversowie mieli spore uprawy kukurydzy, pszenicy i tytoniu.
Jego własne królestwo leżało jednak po przeciwnej stronie wąskiej asfaltowej drogi. Rezerwat dzikiej przyrody Imire. Ich własny afrykański pejzaż jak okiem sięgnąć. Akacje, płowe trawy sawanny, kolczasty busz, a wśród nich pyliste przecinki, od dziecka ścieżki zabaw Reilly’ego. W rezerwacie Imire otaczało go tysiąc pięćset zwierząt. Wychował się w rodzinie, dla której nie było nic ważniejszego od tych zwierząt.
A teraz pierwszy raz w życiu wyjechał tak daleko. Wysiadł właśnie z samolotu w Bombaju, trzymając za rękę swoją dziewczynę Candice, miłą brunetkę o niesłabnącym nawet na chwilę uśmiechu. Oboje wyglądali jak z innej planety. Zwłaszcza Reilly ze swoją rudą czupryną, w krótkich buszowych spodniach i kapeluszu. Mieli tylko niewielkie tobołki, zabrali to, co było pod ręką. Nie przygotowywali się jakoś szczególnie. Dlaczego Indie? Bo ktoś im powiedział, że to piękny kraj. Niech będzie. Gdy wychodzili z terminalu, Reilly nie wiedział nawet, w jakiej części świata się znajduje. Geografia nigdy nie była jego mocną stroną.
Przepłacili za taksówkę, znaleźli tani hotel, zjedli obiad w ulicznej garkuchni, ostrość wykręciła im języki na drugą stronę. Przeżywali te same przygody co każdy przyjeżdżający tu po raz pierwszy. Chłonęli indyjski tumult na wszystkie możliwe sposoby. Feeria barw i dźwięków, kropki na czole, bębny i kolorowe kobiece sari. Historia jakich wiele.
Rozłożyli mapę, zaczęli ją studiować pierwszy raz od czasu przylotu. Wielki kraj, tyle do odkrycia. Postanowili ruszyć na północ.
Jechali przez pół Indii w kierunku Himalajów, bo Reilly nigdy nie widział tak wysokich gór i chciał się przekonać, jakie robią wrażenie. Wprawdzie miał przy sobie tylko lekkie, letnie ciuchy, ale nie myślał o tym. Jakoś sobie poradzą. Coś nie mieli głowy, żeby się zastanawiać przed podjęciem decyzji, jakoś łatwiej im było po prostu żadnych myśli do siebie nie dopuszczać. Jechać przed siebie, co ma być, to będzie.
W Manali kupili pięćdziesięcioletni motocykl Royal Enfield, który ledwo trzymał się kupy. Postanowili przejechać nim kawał Himalajów w poprzek. Nie wiedzieli nawet, co to za droga, czy to wysoko, czy nisko, czy to w ogóle możliwe. Zwyczajnie ruszyli przed siebie, czasem pchając, a czasem ciągnąc maszynę, gdy nie dawała rady. Dni mijały, jedli, co się dało, spali, gdzie popadło. Tropik ustąpił miejsca chłodowi, a gdy droga zaczęła się piąć ostro w górę, pojawił się nawet śnieg. Szczękali zębami, powoli orientując się, jak fatalny popełnili błąd.
Uratował ich cud. Za którymś z kolei zakrętem znaleźli zakopany, opuszczony samochód, a w nim dwa puchowe kombinezony, jakby szyte dla nich na miarę. Zabrali je, nie zastanawiając się długo. Gdy później o tym opowiadali, nikt im nie wierzył. Takie rzeczy nie dzieją się naprawdę, mówili. Nawet zdjęciom nikt nie dawał wiary.
Gdy przejechali kawał Himalajów i krajobraz zaczął im się nudzić, Reilly przypomniał sobie, że jakiś jego daleki kuzyn pracuje w dżungli w Madhya Pradesh, w ośrodku ochrony tygrysów. Zmienili więc kurs i tysiąc kilometrów dalej, dwa tygodnie później zapukali do jego drzwi. Zostali tam na dłużej, a Reilly nawet zatrudnił się w ośrodku. Miał w końcu doświadczenie w pracy z dzikimi zwierzętami, choć w dżungli był pierwszy raz w życiu. Chodził po lesie deszczowym z szeroko otwartymi z wrażenia oczami. Przywiózł z tego okresu zeszyt wypełniony zapiskami przeróżnych przygód, o których można napisać książkę.
Trzy miesiące później postanowili znów zmienić okolicę. Usłyszeli o Andamanach, archipelagu wysp na Oceanie Indyjskim, na którym do dziś żyją plemiona niemające styczności z zachodnią cywilizacją. Reilly od razu poczuł, że to miejsce dla niego. Koniecznie chciał do nich dotrzeć, zobaczyć, nawiązać kontakt. Raz jeszcze obudziła się w nim dusza eksploratora z afrykańskiego buszu.
Dojechali najdalej na wchód, jak to było możliwe, i w Kalkucie zaczęli się zastanawiać, co dalej. Mieli do wyboru dwie opcje. Lecieć samolotem za czterysta dolarów od osoby lub płynąć cztery dni łodzią za dolarów sześćdziesiąt.
Jak się okazało, „łódź” to było słowo bardzo na wyrost. Oto wsiadali na łajbę, którą w całości trzymała jedynie farba. Gdy pojawili się na nabrzeżu kilka godzin wcześniej, ujrzeli ludzką ciżbę, której nie dało się ogarnąć rozumem. Chyba z tysiąc ludzi krzyczało, machało rękami, sprzedawało krakersy i pastę do zębów, przepychało się, wierciło i spało na tobołach. Candice tylko spojrzała na Reilly’ego wymownie, a w tym spojrzeniu była długa litania wyrzutów, którą każdy mężczyzna zna na pamięć. Teraz i tak już nie mieli wyboru. Jakoś to będzie.
Na łódź wsiedli niemal ostatni, bo gdy tylko zrzucono trap, ludzka kłębistość ruszyła na pokład w sposób wykluczający jakąkolwiek próbę zdobycia dogodnej pozycji startowej. Hindusi pchali się, jakby się paliło, toboły ciskano przez burtę, dzieciaki wspinały się po relingach i na bosaka rwały do wnętrza. Ktoś wpadł do wody, ktoś krzyczał wniebogłosy przygnieciony przez tłum.
Wtedy nawet Reilly poczuł, że mogli przeholować.
Gdy udało im się wcisnąć do środka, nie został nawet skrawek wolnej przestrzeni. Wszystkie prycze i siedzenia były zajęte, mimo że teoretycznie każdy miał miejscówkę. Na ziemi ludzie leżeli na gazetach i walizkach, pod ścianami piętrzyły się bagaże. Jeszcze nie wypłynęli, a już nie było czym oddychać. Gorąco, duszno, śmierdziało smarem, potem i brudnymi nogami, z zapchanego kibla zalatywało szczyną i wymiocinami. Przejście przez wspólną kajutę oznaczało deptanie po tych, którzy leżeli na ziemi. Szczury biegały po pokładzie już za dnia, więc mogli sobie wyobrazić, co będzie się działo nocą.
Wynegocjowali dostęp do jednej z należnych im prycz groźbą, krzykiem i błaganiem. Siedzieli na niej na zmianę, gdy drugie stało lub polegiwało pod ścianą na podłodze. Pod sufitem wisiał niesprawny wiatrak, kręcący się o wiele za wolno, żeby choć ruszyć zatęchłe powietrze. Candice siedziała skulona w niemym przerażeniu, próbując odciąć się od wszechobecnego hałasu. Na sygnał do odpłynięcia czekali ponad cztery godziny.
Gdy łódź w końcu ruszyła, prysła ostatnia nadzieja na to, że będzie przewiew. Powietrze ciężkie od potu nadal stało nieruchomo i co jakiś czas Candice dopadało uczucie, że się udusi. Mieli przed sobą cztery dni rejsu w tych warunkach.
Wieczorem oznajmiono, że kuchnia wyda posiłek. Całodzienne wyżywienie kosztowało sto pięćdziesiąt rupii, siedem złotych. Reilly zostawił Candice na wywalczonym przez nich miejscu i sam poszedł po dwie porcje. Ustawił się w kolejce. Wszyscy krzyczeli i machali rękami, poganiając kucharza w najbrudniejszym fartuchu świata, który chochlą ładował z wielkich garów jakąś potrawkę z soczewicy. Gdy po godzinie dotarł do stołu, bezwolnie dając się wyprzedzić każdemu, kto wepchnął się bez pytania do kolejki, zobaczył, że po śmierdzących brudną ścierą, ustawionych w stos talerzach biegają karaluchy. Nie uciekły nawet, gdy zaczął jeść. Ten widok ruszył nawet jego, choć żyjąc w afrykańskim buszu, raczej nawykł do niedogodności i niewygód wszelkiego typu, z wyjątkiem ścisku jak na tej łodzi.
Po wysłuchaniu relacji Reilly’ego Candice odmówiła jedzenia. Przez cztery dni żywiła się tylko krakersami i piła ciepłą wodę z butelki, a nawet od tego zbierało jej się na wymioty. Myła się nasączanymi chusteczkami i nie chciała z Reilly’em w ogóle rozmawiać. Gdyby byli małżeństwem, ta podróż niechybnie skończyłaby się rozwodem.
Przy życiu trzymała ich tylko wizja celu. Gdy wysiadali na brzegu w Port Blair na Andamanach, marzyli tylko o jednym. Nie chcieli już odkrywać zaginionych ludów i cywilizacji, a wykąpać się i zalec na plaży, próbując zapomnieć o ostatnich czterech dniach.
Plaża Radhanagar była zamknięta. Odgradzała ją rozwinięta taśma i tabliczki: „Zakaz wstępu. Uwaga! Krokodyl-ludojad”.
Reilly dostał piany. Nie po to się telepał tą zasraną łajbą, resztkami sił starając się nie wybuchnąć. Nie po to tu przypłynął, mając nadzieję odzyskać spokój i wreszcie o niczym już nie myśleć, żeby teraz nie móc się nawet wykąpać w tropikalnym morzu, które widział pierwszy raz w życiu. I to jeszcze z jakiego powodu? Przez najbardziej absurdalny zakaz, jaki widziano. Nie ma mowy. Nie można tego tak zostawić.
Popytał po okolicy i dowiedział się, że faktycznie kilka dni wcześniej krokodyl słonowodny zaatakował kobietę ze skutkiem śmiertelnym. Sytuacja nie jest zresztą nieznana na Andamanach, powtarza się cyklicznie i wtedy zawsze zamykają plażę, a otwierają, jak otworzą.
 – Niech mi dadzą paru ludzi, to ja tego krokodyla złapię.
Reilly uczesał się, ogolił i ubrał najlepiej, jak był w stanie, po czym pewnym krokiem wmaszerował do siedziby urzędu leśnictwa, gdzie znalazł funkcjonariusza władnego przywrócić mu dostęp do plaży. Przedstawił się zgodnie z prawdą jako właściciel rezerwatu dzikiej przyrody z Zimbabwe, doświadczony w chwytaniu krokodyli, zajmujący się tym od lat zarówno w Imire, jak i poza jego terenem. Brzmiało to poważnie, bo nie dodał, że to „poza terenem” to rodzinne wycieczki kajakami po Zambezi, najbardziej wypełnionej krokodylami rzece świata, i polowanie na gady przy użyciu kuszy, które uprawiał z kolegami od dziecka. Mama zawsze go przestrzegała, że to się kiedyś źle skończy, ale nic takiego na razie nie nastąpiło pomimo odhaczanych w kalendarzu kolejnych biwaków z krokodylim mięsem. Czy miał doświadczenie? Niewątpliwie tak. Czy był nadal nieopierzonym dwudziestotrzylatkiem? Co do tego również nie mogło być wątpliwości.
Pucołowaty, niski naczelnik wysłuchał propozycji, po czym wstał zza biurka, ujął Reilly’ego za oba ramiona i serdecznie przytulił, potrząsając swoją łysiejącą, farbowaną na czarno głową. Ratunek w tej dramatycznej sytuacji spadł mu z nieba.
Naczelnik czym prędzej zorganizował ekspedycję na plażę. Reilly’ego oprowadzała cała świta lokalnych urzędników, w tym panie w białych bluzkach i w eleganckich butach na obcasie, które z trudem brodziły w piasku, starając się przy tym zachować profesjonalną powagę. Naczelnik wskazał miejsce, gdzie doszło do ataku, i obrazowo opisał ubytek na ciele Bogu ducha winnej obywatelki. Zastępca opowiedział o historii wyspy i zaprosił na uroczysty obiad. Reilly z poważną miną potakiwał, odpowiadał na pytania, ferował wyroki i wykładał o zwyczajach krokodyli oraz najlepszych metodach schwytania gada.
Podczas kolacji naczelnik wzniósł toast za „pana profesora Traversa”, od siebie dokładając tytuł naukowy i nazwę nieistniejącego Uniwersytetu Zimbabweńskiego. Może mu się pomieszało, może nie do końca się rozumieli przez silne afrykańskie i andamańskie akcenty. Dość, że w ciągu jednego dnia Reilly zdobył profesurę i wszyscy zaczęli go tak tytułować, zanim zdążył zaprotestować.
Później natomiast na oponowanie przeszła mu ochota, bo wraz z profesurą przyszły benefity i przywileje. Dostali za darmo pokój w najlepszym hotelu w miasteczku, byli wożeni prywatnym samochodem i zapraszani na wystawne obiady. Miła odmiana po czterech dniach na łodzi i kilkumiesięcznym wycieraniu się po dziurawych drogach północnych Indii. Wreszcie byli wyspani i najedzeni, wyszorowani do czysta, wysmarowani balsamem i olejkami, i wreszcie choć na chwilę zwolnili to szaleńcze tempo ucieczki, byle dalej. Profesor Travers opowiadał więc o badaniach krokodyli nad Zambezi i zwyczajach łownych, udzielał wywiadu do lokalnej gazety i pozował do zdjęć.
Nadszedł w końcu czas działania i trzeba było zabrać się do roboty. Poprosił naczelnika o sześciu doświadczonych ludzi i przez pół dnia wspólnie opracowali najlepszą strategię ataku na gadzinę. Obejrzeli nagranie wideo z podwodnego aparatu jedynego świadka zajścia, pana Ajita Singha. Co zrozumiałe, było roztrzęsione i mało profesjonalne, ale gdy aparat wypadł właścicielowi z rąk i opadał bezwładnie w morską toń, uwieczniony został portret napastnika. Kobietę zaatakował niemal czterometrowy krokodyl słonowodny, który musiał przepłynąć przynajmniej dziewięć kilometrów, żeby dostać się do zatoki Radhanagar, bo tyle dzieliło go od najbliższych lasów namorzynowych, siedliska krokodyli tego gatunku. Poszukiwania prowadzone z łodzi i przez nurków wykazały obecność tylko jednego krokodyla, który krążył po okolicznych wodach.
Reilly zawyrokował, że krokodyla trzeba skusić przynętą i złapać do klatki. Nakazał zbudować cztery spore bambusowe klatki z zapadnią, na wzór tych, których używał, polując w buszu na zające. Osobiście nadzorował budowę urządzeń i wybór koziego mięsa na przynętę, a potem rozlokowanie klatek w wodzie na pływających bojach.
Pozostało tylko czekać.
[…]

 
Wesprzyj nas