Wielu z mieszkańców miasteczka New Baytown zostało ciężko doświadczonych przez los, noszą oni w sercach gorycz i rozczarowanie… Liryczna i zmuszająca do refleksji powieść laureata literackiej Nagrody Nobla.


Ethan Hawley, kiedyś jeden z najbogatszych ludzi w mieście, a teraz sprzedawca w sklepie, stara się zapomnieć o starych dobrych czasach. Żona Ethana tęskni za dawnym życiem. Margie, rozwódka, boi się samotności i braku środków do życia. Danny Taylor, z dobrej rodziny, żebrze o dolara na wódkę.

Pewnego dnia z kart tarota wyłania się zapowiedź zmiany smutnego losu mieszkańców New Baytown…

***

John Steinbeck (1902–1968) – amerykański powieściopisarz, laureat literackiej Nagrody Nobla 1962. Dopiero czwarta książka Tortilla Flat wydana w 1935 roku przyniosła mu sławę i rozpoznawalność. Następnie pojawiły się W niepewnym boju w 1936 roku – utwór opowiadający o strajku kalifornijskich zbieraczy jabłek, Myszy i ludzie z 1937 roku oraz zbiór opowiadań Długa dolina z 1938 roku. Najsławniejszą z tego okresu stanie się jednak powieść Grona gniewu z 1939, ponura, lecz poruszająca historia o tułaczce oklahomskich farmerów poszukujących pracy podczas wielkiego kryzysu.
Powieść uznawana za jedno z najwybitniejszych dzieł Steinbecka – Na wschód od Edenu – to także jedna z najpopularniejszych powieści XX wieku.
6 maja 1940 roku John Steinbeck za powieść Grona gniewu otrzymał Nagrodę Pulitzera, a w 1962 Literacką Nagrodę Nobla za „realistyczny i poetycki dar, połączony z subtelnym humorem i ostrym widzeniem spraw społecznych” (w finałowej piątce w 1962 byli rozpatrywani jeszcze: Jean Anouilh, Karen Blixen, Lawrence Durrell i Robert Graves)

John Steinbeck
Zima naszej goryczy
Przekład: Bronisław Zieliński
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 3 września 2015


Czytelnicy usiłujący zidentyfikować opisane tutaj fikcyjne osoby i miejsca uczyniliby lepiej, gdyby zbadali swe środowisko i zajrzeli we własne serca, bo książka ta mówi o znacznej części dzisiejszej Ameryki.

CZĘŚĆ I

Rozdział I

Kiedy pogodny, złocisty poranek kwietniowy zbudził Mary Hawley ze snu, obróciła się do męża i zobaczyła, że rozciąga sobie usta małymi palcami, robiąc do niej żabę.
– Niemądry jesteś – powiedziała. – Ethan, ty jednak masz talent komiczny.
– Ach, powiedz, Panno Myszeczko, czy mnie poślubisz?
– Czyś ty oszalał od samego rana?
– Jaki dzień, taki rok; jaki ranek taki dzień.
– Chyba oszalałeś. Pamiętasz, że to dziś Wielki Piątek?
– Parszywi Rzymianie ustawiają się do pochodu na Kalwarię – odparł głucho.
– Nie bluźnij. Czy Marullo pozwoli ci zamknąć sklep o jedenastej?
– Kurczątko moje najmilsze, Marullo jest katolikiem i makaroniarzem. Pewnie w ogóle się nie pokaże. Zamknę w południe, do czasu zakończenia egzekucji.
– To jest mówienie w stylu Ojców Pielgrzymów1. Bardzo nieładne.
– Bzdura, biedroneczko. To właśnie jest ze strony mojej matki. Piracka mowa. Zresztą wiesz, to naprawdę była egzekucja.
– Twoi przodkowie ze strony matki nie byli piratami. Sam mówiłeś, że byli wielorybnikami, i że mieli jakieś tam listy od Kongresu Kontynentalnego2.
– Okręty, do których strzelali, uważały ich za piratów. A rzymscy szeregowcy uważali tamto za egzekucję.
– Rozzłościłam cię. Już wolę, jak pleciesz głupstwa.
– Ja jestem głupi. Każdy to wie.
– Zawsze mi wszystko plączesz. Masz wszelkie prawo być dumnym: Ojcowie Pielgrzymi i kapitanowie okrętów wielorybniczych w tej samej rodzinie.
– A oni?
– O co ci idzie?
– Czy moi wielcy przodkowie byliby dumni, gdyby się dowiedzieli, że wydali cholernego subiekta, pracującego w cholernym makaroniarskim sklepie, w miasteczku, które niegdyś do nich należało?
– Nie jesteś subiektem. Już raczej kierownikiem; prowadzisz księgi, wpłacasz pieniądze do banku, zamawiasz towary.
– Jasne. I zamiatam, wynoszę śmieci i biję czołem przed Marullem, a gdybym był kotem, łapałbym u niego myszy, cholera.
Objęła go.
– Już lepiej plećmy głupstwa – powiedziała. – Proszę cię, nie mów brzydkich słów w Wielki Piątek. Kocham cię.
– Okay – rzekł po chwili. – Wszystkie mi to mówią. Tylko nie myśl, że to ci daje prawo leżeć na golasa z żonatym człowiekiem.
– Chciałam ci powiedzieć o dzieciach.
– Siedzą w kryminale?
– Znowu pleciesz. Może będzie lepiej, jak same ci powiedzą.
– No, ale dlaczego…
– Margie Young-Hunt ma mi dziś znowu powróżyć.
– Jak z nut? Kim jest Margie Young-Hunt, czym jest, że wszyscy nasi pachołkowie…
– Wiesz, gdybym była zazdrosna… No bo mówią, że kiedy mężczyzna udaje, że nie dostrzega ładnej dziewczyny…
– Ach, to ta. Dziewczyna? Miała dwóch mężów.
– Drugi umarł.
– Chcę zjeść śniadanie. Ty wierzysz w takie rzeczy?
– No, Margie zobaczyła w kartach to o moim bracie. Ktoś drogi i bliski, powiedziała.
– Ktoś mi drogi i bliski dostanie kopa w siedzenie, jeżeli nie odholuje i…
– Już lecę. Chcesz jajka?
– Chyba tak. Dlaczego to się nazywa Wielki Piątek? Co w tym wielkiego?
– Ach, ty! – odparła. – Wciąż tylko dowcipkujesz.

Kawa była gotowa, a jajka czekały na miseczce z leżącą obok grzanką, kiedy Ethan Allen Hawley wsunął się do wnęki jadalnej pod oknem.
– Świetnie się czuję – powiedział. – Dlaczego to się nazywa Wielki Piątek?
– Wiosna – odpowiedziała, stojąc przy kuchni.
– Wiosenny Piątek?
– Wiosenna ociężałość. Dzieci już wstały?
– Akurat. Paskudne leniuchy. Wywleczmy je z łóżek i obijmy.
– Mówisz okropne rzeczy, kiedy się wygłupiasz. Przyjdziesz do domu między dwunastą a trzecią?
– Nie.
– Czemu nie?
– Kobiety. Sprowadzam je sobie. Może tę Margie.
– Nie mów tak, Ethan. Margie jest dobrym przyjacielem. Oddałaby ci swoją ostatnią koszulę.
– Tak? A skąd by ją wzięła?
– To znowu pielgrzymie gadanie.
– Założę się, o co chcesz, że jesteśmy spokrewnieni. Ona ma krew piracką.
– Ech, znowu jesteś niemądry. Masz tutaj spis. – Wetknęła mu go do kieszeni. – Wydaje się, że tego jest strasznie dużo, ale nie zapominaj, że to wielkanocny weekend… I dwa tuziny jaj, pamiętaj. Spóźnisz się.
– Wiem. Przez moje spóźnienie mogłaby ominąć Marulla sprzedaż wartości dwudziestu centów. Dlaczego dwa tuziny?
– Na pisanki. Allen i Mary Ellen specjalnie o to prosili. Już lepiej idź.
– Dobrze, kwiatuszku. Ale czy nie mógłbym pójść na górę i zbić Allena i Mary Ellen na kwaśne jabłko?
– Psujesz ich do niemożliwości, Eth. Sam wiesz.
– Żegnaj, o nawo państwowa – powiedział i zatrzasnąwszy za sobą siatkowe drzwi, wyszedł w złoto­zielony poranek.
Obejrzał się na piękny stary dom – dom jego ojca i dziadka – z biało pomalowanych desek, z wachlarzowym oknem nad frontowym wejściem, z ozdobami w stylu braci Adam3 i galeryjką na dachu. Stał w głębi ogrodu, pośród stuletnich bzów, grubych jak człowiek w pasie i nabrzmiałych od pączków. Wiązy rosnące na Elm Street splatały się z ich koronami, złocąc się świeżymi liśćmi. Słońce właśnie wyjrzało zza gmachu banku i zabłysło na srebrzystej wieży gazowni, budząc wonie wodorostów i soli w Starym Porcie.
Tylko jedna osobistość na Elm Street o tej wczesnej godzinie: rudy seter pana Bakera, pies bankiera, zwany Rudym Bakerem, który stąpał powoli, z godnością, przystając od czasu do czasu, aby obwąchać listę pasażerów na pniach wiązów.
– Dzień dobry panu. Nazywam się Ethan Allen Hawley. Poznaliśmy się przy siusianiu.
Rudy Baker przystanął i odwzajemnił to powitanie niespiesznym machnięciem pierzastego ogona. Ethan powiedział:
– Właśnie patrzyłem na mój dom. Umieli budować w tamtych czasach.
Rudy przekrzywił głowę i wyciągnął tylną łapę, żeby podrapać się niedbale w żebra.
– Bo i czemu nie? Mieli pieniądze. Tłuszcz wielorybi z siedmiu mórz i olbrot. Czy pan wie, co to jest olbrot?
Rudy westchnął jękliwie.
– Widzę, że nie. Jasny, ślicznie, różanie pachnący olej z zaklęsłości w głowie kaszalota. Przeczytaj Moby Dicka, psie. Taka jest moja rada.
Seter podniósł nogę przy żeliwnym słupku nad rynsztokiem. Odwracając się do odejścia, Ethan powiedział przez ramię:
– I zrób konspekt z tej książki. Mógłbyś nauczyć mojego syna. Nawet nie wie, jak się pisze „olbrot”, ani… ani nic.
Elm Street zbiega się pod kątem z High Street o dwie przecznice od starego domu Ethana Allena Hawleya. W połowie drogi między pierwszą a drugą przecznicą chuligańska banda wróbli biła się na świeżo wschodzącym trawniku domu Elgarów, i to nie dla zabawy, bo tarmosiły się, szarpały i dziobały w oczy z taką zaciekłością i tak hałaśliwie, że nawet nie spostrzegły zbliżającego się Ethana. Przystanął, aby popatrzeć na bitwę.
– „Ptaszęta żyją w zgodzie, czemuż nie mogą ludzie?” – powiedział. – To ci dopiero kawał bujdy. A wy nie możecie się nie kłócić nawet w taki ładny poranek. I to dla takich drani miał tyle dobroci święty Franciszek! Wynocha!
Wpadł między nie, wymierzając kopniaki, a wróble wzbiły się z szumem skrzydełek, gorzko narzekając głosami przypominającymi skrzypienie drzwi.
– Jedno wam powiem! – zawołał za nimi Ethan. – W południe słońce zgaśnie i ciemność zejdzie na ziemię i ogarnie was lęk.
Zawrócił na chodnik i ruszył dalej w swoją drogę.
W dawnym domu Phillipsów przy drugiej przecznicy jest teraz pensjonat. Z frontowych drzwi wyszedł Joey Morphy, kasjer w Pierwszym Banku Narodowym. Podłubał w zębach, obciągnął kraciastą kamizelkę i powiedział do Ethana:
– Cześć. Właśnie miałem do pana wstąpić.
– Dlaczego to nazywają Wielki Piątek?
– To z łaciny – odparł Joey. – Wielkus, wielkilius, wielkum, co znaczy okropny.
Joey wyglądał jak koń i uśmiechał się jak koń, unosząc długą górną wargę i ukazując duże, równe zęby. Joseph Patrick Morphy, Joey Morphy, Mały Joey, Morph – naprawdę popularny facet, jak na kogoś, kto mieszkał w New Baytown dopiero od paru lat. Żartowniś, który puszczał swoje dowcipy z niezmąconą powagą pokerzysty, natomiast rżał z kawałów innych ludzi, bez względu na to, czy już je słyszał, czy nie.
Mądry gość ten Morph; miał źródłowe informacje o wszystkim i o wszystkich, od mafii aż po Mountbattena4 – ale je wypowiadał głosem wznoszącym się pod koniec zdania, nieomal jak pytanie. To pozbawiało jego słowa nuty przemądrzałości, czyniło słuchacza współuczestnikiem, tak że mógł je powtarzać jak swoje własne. Joey był fantastycznym typkiem: hazardzistą – choć nikt nigdy nie widział, żeby się o coś zakładał – dobrym buchalterem i znakomitym kasjerem bankowym. Pan Baker, prezes Pierwszego Narodowego, ufał Joeyowi tak bezgranicznie, że pozwalał mu wykonywać większość roboty. Morph znał doskonale każdego, ale nigdy nie mówił do nikogo po imieniu. Ethan był dla niego panem Hawleyem. Margie Young-Hunt była dla Joeya panią Young-Hunt, chociaż szeptano sobie na ucho, że z nią sypia. Nie miał żadnej rodziny, żadnych powiązań, mieszkał samotnie w dwóch pokojach z łazienką, w dawnym domu Phillipsów, stołował się najczęściej w barze „Pod Marynarzem”. Jego bankowa przeszłość była znana panu Bakerowi oraz całej spółce, i była nieskazitelna, ale Joey miał taki sposób opowiadania o przygodach innych ludzi, iż nasuwało się przypuszczenie, że opowiada o samym sobie, a jeśli tak, to doprawdy widział niejedno. Fakt, iż nie korzystał z kredytu, sprawiał, że ludzie lubili go jeszcze bardziej. Paznokcie utrzymywał w idealnej czystości, ubierał się dobrze i elegancko, zawsze miał czystą koszulę i wyglansowane buty.
Obaj mężczyźni ruszyli razem w stronę High Street.
– Chciałem pana o coś zapytać. Czy pan jest spokrewniony z admirałem Hawleyem?
– Nie ma pan czasem na myśli admirała Halseya5? – zapytał Ethan. – Mieliśmy w rodzinie masę kapitanów, ale o admirale nigdy nie słyszałem.
– Mówili mi, że pański dziadek był kapitanem wielo­rybniczym. Widocznie to mi się jakoś skojarzyło z tym admirałem.
– Takie miasteczko, jak nasze, ma swoje mity – rzekł Ethan. – Na przykład mówią, że moi przodkowie ze strony ojca zajmowali się dawno temu piractwem, a rodzina matki przypłynęła na Mayflower.
– Ethan Allen6 – powiedział Joey. – Boże drogi, z nim też pan jest spokrewniony?
– Możliwe. Chyba tak – odparł Ethan. – Co za dzień… Widział pan kiedy piękniejszy? W jakiej sprawie pan chciał się ze mną zobaczyć?
– A, właśnie. Zdaje się, że pan zamyka sklep od dwunastej do trzeciej. Mógłby pan przygotować kilka sandwiczów gdzieś około wpół do dwunastej. Wpadłbym po nie. I butelkę mleka.
– A bank się nie zamyka?
– Bank, owszem. Ale ja nie. Mały Joey będzie tam tkwił przykuty do ksiąg. W takie długie weekendy, jak ten, każdy, kto żyje, realizuje czeki.
– To mi nie przyszło do głowy – rzekł Ethan.
– A jakże. Wielkanoc, Święto Zmarłych, Czwarty Lipca, Święto Pracy – każdy długi weekend. Gdybym chciał obrabować bank, zrobiłbym to tuż przed jakimś długim weekendem. Forsa wtedy leży porozkładana i czeka.
– Pana kiedyś napadli, Joey?
– Nie. Ale jednego mojego znajomego dwa razy.
– I co o tym mówił?
– Że miał pietra. Po prostu robił, co mu kazali. Położył się na podłodze i nie przeszkadzał im. Mówi, że pieniądze były lepiej ubezpieczone od niego.
– Przyniosę panu sandwicze, jak zamknę sklep. Zapukam do tylnych drzwi. Jakie pan chce?
– Niech pan się nie trudzi. Skoczę do pana przez uliczkę; jeden z szynką, a drugi na żytnim chlebie z serem, sałatą i majonezem, i może jedną butelkę mleka i jedną coca-coli na później.

 
Wesprzyj nas