Mój dziennik o wojnie 1914–1918 w ponad połowie zapisany jest nudnymi opowieściami o latach dzieciństwa i wiele stron jest nieważnych. Teraz piszę wyłącznie o wojnie, prawdziwie i szczerze, nie jako hołd. Bóg mi dopomóż. Tylko moje przeżycia. Moje okropności.


Na krótko przed śmiercią w 1981 roku Urbain, dziadek Stefana Hertmansa, powierzył mu dzienniki, w których zapisał swoje życie. Wnuk obiecał, że zrobi coś z tym materiałem, choć dramatyczne historie rodzinne zasłyszane w dzieciństwie sprawiły, że przez wiele lat bał się zajrzeć do tekstu.

W końcu to zrobił. Ich lektura uświadomiła mu, że musi opisać losy dziadka naznaczone biedą, terminowaniem w odlewni żeliwa, przedwczesną śmiercią ojca, strasznymi doświadczeniami żołnierza frontowego w czasie I wojny światowej i śmiercią jego wielkiej miłości. Hertmans stworzył wspaniałą opowieść o okrucieństwie, strachu i przemocy, ale także o odwadze, nadziei i sile potrzebnej do przetrwania. To nie tylko wyjątkowy zapis nieco zapomnianej, ale jakże bogatej historii Flandrii, to także powieść o ukrytej pasji i o tym, co wojna może uczynić z duszą skromnego, ale fascynującego człowieka.

W Polsce hasło „wojna” przynosi skojarzenie z II wojną światową, dla Belgów jest nim I wojna światowa. Naród ten wciąż odczuwa traumę Wielkiej Wojny, choć od czasów jej rozpoczęcia w ubiegłym roku minęło 100 lat. To na polach Flandrii rozgrywała się większość działań tamtych czasów i dotąd odkopywane są niewypały. Książka Wojna i terpentyna wyróżnia się na tle ogromu publikacji poświęconej temu okresowi w historii, ponieważ stanowi osobiste dochodzenie przeprowadzone przez autora-wnuka i parafrazę dzienników dziadka-weterana.

„Tak, dziadek miał talent literacki – przyznaje Hertmans. – Ta książka to jego historia. Dziadek opisywał wiele rzeczy, których ja nie byłbym w stanie wymyśleć”.

Stefan Hertmans tak opowiada o swojej książce:
„Nie chciałbym być źle zrozumiany, ale w pewnym sensie druga wojna światowa była «prostsza», prostsza do zrozumienia i wytłumaczenia. Był jeden bad guy, wiadomo kto jest zły, walczyliśmy z diabłem, z Hitlerem. A pierwsza wojna światowa to była grupka eleganckich panów z wielkimi kapeluszami, cygarami i sumiastymi wąsami, którzy posłali na śmierć miliony młodych ludzi. Zupełnie bez sensu, nikt nie wiedział właściwie dlaczego”.

Hertmans przypomina też stwierdzenie, że pokój trwa zawsze maksymalnie trzy pokolenia. Dopóki żyją dziadkowie, którzy są w stanie wnukom opowiedzieć o okropieństwach wojny, jest szansa, że się ona nie powtórzy.

Pradziadek Stefana Hertmansa był malarzem fresków, przez prawie całe życie chorował na astmę i wcześnie zmarł zostawiając młodą żonę z gromadką dzieci. Sam dziadek od trzynastego roku życia był zmuszony do wycieńczającej pracy w odlewni żelaza, następnie trafił do szkoły wojskowej, a w sierpniu 1914 roku został powołany do wojska.

Hertmans opowiada z niezwykłą mocą, którą posiadają tylko najwięksi pisarze, i w sposób, który sprawia, że nie sposób oderwać się od lektury.

W swoich zapiskach dał niezwykle dokładny opis działań wojennych opisanych z punktu widzenia młodego, wrażliwego katolika. Był ranny kilkakrotnie i za każdym razem wracał na pole bitwy. Po wojnie spotkał swoją wielką miłość, dumną, piękną młodą kobietę, która umarła w 1919 roku na hiszpankę, zanim zdążył ją poślubić.

„Po zakończeniu I wojny światowej nastąpiła jeszcze większa katastrofa. Dziś już się o tym często zapomina, ale pandemia grypy hiszpańskiej w latach 1918–1919 kosztowała życie jeszcze większej liczby osób. W trakcie I wojny światowej zginęło około 12 milionów ludzi, a w ciągu roku tej epidemii na hiszpankę zmarło 100 milionów ludzi! Po wojnie ludzie byli niedożywieni, mieli osłabiony układ odpornościowy, a w dodatku wszyscy się obściskiwali, bo się cieszyli z końca wojny. I voilà, 100 milionów zabitych” – opowiada Stefan Hertmans.

To był dla Urbaina moment kompletnego załamania. Poproszony o to, by poślubił starszą siostrę ukochanej, zrobił to, czując, że w ten sposób spełnia swój obowiązek wobec jej rodziny. Od tego czasu wiódł spokojne, wyciszone życie malarza, kopiując prace wielkich twórców, takich jak Tycjan, Rubens, Rembrandt, van Dyck czy Velázquez.

Wnuk Urbaina, Stefan Hertmans, nie tylko w fantastycznym stylu opowiada historię niezwykłego życia dziadka, ale także odkrywa miłosne sekrety ukryte w obrazach, które na pierwszy rzut oka wydawały się jedynie kopiami.

Prace dziadka, które przetrwały wojenną zawieruchę, pozwalają wnukowi powoli wypełnić luki w informacjach z dzienników, tworzą także fresk z opowieścią o Historii ubiegłego stulecia zestawionej z losami pojedynczego żołnierza flamandzkiego, co stanowi odpowiedź na powieść Ericha Marii Remarque’a Na zachodzie bez zmian. Opowiada o konflikcie, który zmienił belgijskie społeczeństwo znacznie bardziej niż II wojna światowa.

Wojna i terpentyna to fascynujący obraz życia człowieka, które zbiegło się z tragediami XX wieku – oraz pośmiertna, niemal mityczna próba pozwolenia, aby to życie wybrzmiało.

***

„Najlepszy utwór prozatorski tego roku, najlepsza książka o pierwszej wojnie światowej i nadzwyczaj wzruszająca, świetnie skonstruowana historia rodzinna obejmująca pięć pokoleń”.
– „De Groene Amsterdammer”

„Ta książka zaspokaja potrzeby czytelnika na każdym poziomie. Opowieść trzyma w napięciu, styl jest subtelny, a z całości przebija ogromne zaangażowanie. Co za powieść!”
– „NCRV Magazine”

„Wojna i terpentyna to literatura w najlepszym wydaniu: udziela głosu temu, który jest go pozbawiony, aby mała historia nie została pochłonięta przez tę wielką”.
– „Dagblad De Limburger”

„Wyjątkowo bogata i satysfakcjonująca. Trudno sobie w tej chwili wyobrazić książkę bardziej inteligentną i ważniejszą”.
– „Stavanger Aftenblad”

Książka nagrodzona „Flemish Culture Prize for Literature”/ „Nagroda Kultury Flamandzkiej w kategorii Literatura” w 2014 roku

Stefan Hertmans
Wojna i terpentyna
Przekład z języka niderlandzkiego: Alicja Oczko
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 23 września 2015


Pierwsze wspomnienie dziadka mam z plaży w Ostendzie – sześćdziesięciosześcioletni mężczyzna, przykładnie w granatowym garniturze, niebieską łopatką swojego wnuka wykopał płytki dołek, którego usypany brzeg spłaszczył, by w miarę wygodnie mogli w nim z żoną usiąść. Niewysoki nasyp z tyłu nieco podwyższył, żeby ich osłaniał przed sierpniową bryzą lądową nawiewającą na cofającą się linię fal pod wysokimi smugami mgły. Zdjęli buty i skarpety i delikatnie poruszają palcami u nóg, rozkoszują się chłodem głębiej położonego, wilgotnego piasku – mnie jako sześciolatkowi zachowanie tych dwojga, wiecznie ubranych w czerń, szarości lub granat, wydaje się niezwykle frywolne. Pomimo ciepła i plaży dziadek ma na niemal łysej głowie swoje czarne borsalino, jest ubrany w nieskazitelnie białą koszulę i jak zawsze nosi czarną kokardę, dużą, większą niż kokardy zwykle bywają, która poza tym ma dwa zwisające końce, co z daleka wygląda, jakby przywiązał sobie do szyi sylwetkę czarnego anioła rozpościerającego skrzydła.
Moja matka szyła te osobliwe kokardy zgodnie ze wskazówkami dziadka. Przez całe jego długie życie nie widziałem go inaczej niż z taką czarną kokardą z końcami jak poły fraka; musiał ich mieć dziesiątki, jedna z nich leży tu gdzieś między moimi książkami, relikt odległej, utraconej epoki.
Po półgodzinie siedzenia na piasku zdjął jednak marynarkę, potem rozpiął złote spinki do mankietów i schował je do lewej kieszeni, następnie nawet podwinął rękawy koszuli, a raczej dwa razy je założył, dokładnie pod łokieć, każde zagięcie na szerokość wykrochmalonego mankietu, i teraz siedzi ze starannie złożoną marynarką udrapowaną na lewym ramieniu – jedwabna podszewka lśni w popołudniowym świetle – jakby pozował do impresjonistycznego portretu. Jego wzrok zdaje się zatracać w odległym tłumie ludzi, w połykaczu żyletek, w ochlapujących się dzieciach, nawołujących i śmiejących się wycieczkowiczach, którzy trzymają się jedni drugich, jakby znowu byli dziećmi. To, co widzi, jest niczym ruchomy obraz Jamesa Ensora, chociaż nie znosi dzieł tego bluźnierczego ostendczyka o angielskim nazwisku. Ensor jest „bazgrolem”, a „bazgrol” stanowi obok „kaszmendy” i „gawiedźstwa” najgorsze słowo przygany, jakiego może wobec kogoś użyć. To są bazgrole, ci współcześni malarze: nie mają już żadnego pojęcia o fijnschilderen*, o wszystkich subtelnych aspektach dawnego, szlachetnego stylu malarskiego.

* Styl malarski charakteryzujący się bardzo dokładnym oddawaniem nawet najdrobniejszych szczegółów (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

Coś tam robią bez ładu i składu, przestali respektować zasady anatomii, nawet nie wiedzą, jak się kładzie laserunek, nie mieszają już sami farb, używają terpentyny, jakby to była woda, nie mają pojęcia o własnoręcznym tłuczeniu pigmentu, o delikatnym oleju lnianym czy stosowaniu sykatywy – nic dziwnego, że nie ma już wielkich malarzy.
Wiatr nieco się ochładza, dziadek z powrotem wyjmuje z kieszeni marynarki spinki do mankietów, odwija rękawy, starannie zapina koszulę, wkłada marynarkę i troskliwie pomaga żonie ułożyć na ramionach oraz lśniącym koku jej ciemnosiwych włosów czarną koronkową mantylkę.
– Chodź, Gabrielle – mówi.
Oboje wstają, biorą do ręki buty, rozpoczynają trochę mozolną wspinaczkę ku promenadzie, on ze spodniami jeszcze podwiniętymi na jakieś piętnaście centymetrów, ona z czarnymi pończochami upchniętymi w buty, tak że widzę cztery białe łydki pod ciemnymi torsami wolno i równomiernie poruszające się nad piaskiem. Dziadkowie idą w kierunku kamiennych schodów, którymi mogą się dostać na wał. Tam usiądą na najbliższej ławeczce, będą długo otrzepywać i czyścić nogi, wkładać czarne skarpety na alabastrowe stopy, zawiązywać buty tym, co w tamtych czasach nazywało się jeszcze rijgkoorden – „troczkami do sznurowania”, a nie „sznurowadłami”.
Ja sam, po tym jak zawalił się mój system korytarzy z dużymi kamiennymi kulkami – moimi ulubionymi bonketten – trzęsąc się, pobiegłem do matki.
– Morze znów wraca – mówi, rozcierając mnie, żebym się zagrzał, a nad wydmami za nami pojawiają się pierwsze kłębiaste chmury.
Wiatr czochra głowy wydm; jakby swoimi podmuchami mierzwił wydmom włosy, a te duże zwierzęta w kolorze piasku zapierały się przed nadchodzącym wieczorem. Dziadek ma już w ręce swoją lśniącą, pokrytą pokostem laskę z wiązowego drewna; odrobinę niecierpliwie czeka, aż wszyscy dotrzemy na promenadę. Potem idzie przodem; nie jest wysoki, metr sześćdziesiąt osiem, jak często sam mówi, lecz tam, gdzie się pojawia, ludzie się rozstępują. Głowa prosto, lśniące nienaganną czernią wysokie buty, spodnie w ostry kant, milcząca żona u ramienia, a w drugiej ręce laska – tak, w pewnym sensie zniecierpliwiony, idzie przed nami, odwracając się od czasu do czasu i wołając, że się spóźnimy na pociąg, jeśli będziemy się tak guzdrali. Chodzi jak wojskowy w stanie spoczynku, to znaczy, nie tłukąc ociężale piętami, lecz zawsze najpierw opadając na poduszkę stopy, bo tak należy, od ponad pół wieku. Potem w jakiś sposób znika z moich wspomnień, a ja, ogarnięty nagłym przypływem jasności tej sceny z dawnej przeszłości, czuję się tak zmęczony, że mógłbym z miejsca zapaść w sen.

*

Moim następnym wspomnieniem z nim związanym, bez żadnego przejścia, jest obraz cicho płaczącego mężczyzny – siedzi przy małym stoliku, przy którym malował i pisał, ubrany w swój szary chałat, w czarnym kapeluszu na głowie. Żółte światło poranka wpada przez małe, obrośnięte winoroślą okno. W ręce trzyma jedną z wielu reprodukcji, które regularnie wyrywał z książek o sztuce, by wykorzystać podczas sporządzania kopii (przymocowywał reprodukcję do deseczki, którą dwoma drewnianymi klamerkami przypinał do palety malarskiej); trzyma ilustrację w rękach, nie mogę dostrzec, co na niej jest, ale widzę, że po policzkach spływają mu łzy i że w ciszy coś szepcze. Wbiegłem po trzech schodkach do jego niewielkiej pracowni, żeby mu powiedzieć, że wykopałem szkielet szczura; teraz szybko i po cichu się wycofuję, moje kroki tłumi dywan na stopniach, z powrotem zamykam drzwi jego pokoju, lecz później, kiedy pije na dole kawę, zakradam się na górę i na stoliku znajduję ilustrację: to obraz nagiej kobiety, odwróconej plecami do widza, szczupłej kobiety z ciemnymi włosami. Leży na jakiejś sofie albo łóżku przed czerwoną kotarą, jej spokojnie zadumaną twarz widać w lustrze, które trzyma przed nią kupidyn z niebieską wstążką na ramieniu; jej nagie plecy i krągłe pośladki są wyeksponowane. Mój wzrok przesuwa się na kruche ramiona, włosy delikatnie kręcące się na szyi, to znów na niemal obscenicznie zwróconą w stronę patrzącego pupę; przestraszony odkładam obrazek, schodzę na dół, dziadek jest w kuchni. Stoi przy mamie i śpiewa jej po francusku piosenkę, którą pamięta z czasów wojny.

*

Lata mojego dzieciństwa zarosły jego opowieściami o pierwszej wojnie światowej, ciągle tylko ta wojna: niejasne czyny bohaterskie na błotnistych równinach w deszczu bomb, wśród turkoczących wystrzałów z karabinów, zjaw krzyczących w ciemności, wywrzaskiwanych po francusku rozkazów, to wszystko przedstawiane z dużym wyczuciem efektu z jego bujanego fotela – drut kolczasty był wszechobecny, przy naszych uszach latały szrapnele, stukały pistolety maszynowe, race kreśliły wysoki łuk na ciemnym firmamencie, odpalano moździerze i haubice, tysiąc bomb i granatów, podczas gdy sączące herbatę ciotki potakiwały z zachwytem, a ja sam nie zapamiętałem wiele ponad to, że dziadek musiał być bohaterem w czasach dla mnie równie odległych jak średniowiecze, o którym uczyłem się w szkole. No cóż, bohaterem i tak już był, dawał mi lekcje szermierki, ostrzył mój scyzoryk, nauczył, jak rysować chmury przez delikatne wycieranie gumką kształtów, które najpierw naniosło się kawałkiem spalonego drewna z kominka, albo jak oddać niezliczone liście na drzewie, w rzeczywistości ich wszystkich nie rysując – prawdziwa tajemnica sztuki, jak mówił.
Opowieści były po to, żeby je zapominać, bo przecież wciąż powracały, nawet najdziwniejsze historie o sztuce i artystach. To, że stary Beethoven z taką obsesją pracował nad dziewiątą symfonią, ponieważ był głuchy, już wiedziałem, lecz pewnego dnia doszła do tego zatrważająca informacja, że nawet nie zadawał sobie trudu, żeby w trakcie pracy stosownie udać się do toalety, tylko po prostu „załatwiał swoją potrzebę obok fortepianu”, przez co – cytuję – „piękną pieśń o tym, że wszyscy ludzie stają się braćmi, komponował przy stercie kup”. Wyobrażałem więc sobie wielkiego głuchego jak pień kompozytora w wiedeńskim wnętrzu ze złocistymi kapitelami, w bujnej peruce, pończochach i kaloszach, obok metrowej wysokości stosu odchodów w kształcie piramidy. I za każdym razem, gdy rozbrzmiewało przepiękne adagio z Pastoralnej podczas jednego z nudnych, długich niedzielnych popołudni, kiedy rodzice i dziadkowie, kiwając głowami w takt radia, siedzieli na brązowej sofie ozdobionej kwiatowymi motywami, widziałem górę łajna obok lśniąco polakierowanego szpinetu; kukułka z Lasu Wiedeńskiego kukała między instrumentami dętymi i skrzypcami, a dziadek miał mocno zamknięte oczy: szacunek dla romantycznego geniuszu, w który święcie wierzył, nie pozwalał mu w takich momentach patrzeć na powszedniość domowników.
Dopiero wiele lat później uświadomiłem sobie, że on sam przez blisko półtora roku rzeczywiście żył obok sterty odchodów – w nędznych okopach, w których gdy tylko wysunęło się głowę ponad krawędź, by swoją potrzebę załatwić gdzie indziej, za karę dostawało się kulę w łeb. To, o czym chciał zapomnieć, wracało więc w strzępach opowieści, w absurdalnych detalach i bez względu na to, czy owe strzępy i detale dotyczyły piekła, czy nieba, musiałem się nieźle nagłowić, żeby coś zrozumieć z tego, co się w nim przez całe życie rozgrywało: tej walki między pragnieniem wzniosłości a trzymającym go w uścisku wspomnieniem śmierci i zagłady.

*

W domu dziadek stale nosił tak zwane chałaciki, zawsze te same białe lub jasnoszare krótkie fartuchy robocze długości staroświeckich szlafroków, zakładane na białą koszulę z kokardą. Mimo że mama i jej mama prały je i gotowały, te bawełniane stare chałaciki, które nosił z niejakim wdziękiem, zawsze były pełne kolorowych plam: rozmazane smugi farby olejnej we wszystkich kolorach tęczy, odciski palców wzdłuż i wszerz, kompozycja niedbałych, intrygujących pręg, kapryśne graffiti jako pozostałości prawdziwej pracy.
Prawdziwą pracą, którą po przejściu na wcześniejszą emeryturę z powodu inwalidztwa wojennego mógł spokojnie wykonywać od czterdziestego piątego roku życia, było malowanie dla przyjemności. Niewielka pracownia, w której dzień w dzień stał przy małym oknie, pachniała olejem lnianym, terpentyną, płótnem, farbą olejną. Tak, nawet zapach dużych, przycinanych nożem na wymiar kawałków gumki do wycierania był wyczuwalny w niepowtarzalnej mieszaninie tworzącej ten klimat, w blasku nieskończonych cichych godzin, które spędzał na gorliwym i bezowocnym naśladowaniu mistrzów. Był wirtuozowskim kopistą, który posiadł wszelkie tajniki dawnych materiałów i preparatów, używanych przez malarzy od czasów renesansu. Po wojnie chodził w swoim rodzinnym mieście na wieczorowe lekcje rysunku i malarstwa, mimo że odradzał mu to jego świętej pamięci ojciec, malarz fresków w kościołach i kaplicach. Chociaż w tamtych czasach musiał także wykonywać ciężką pracę fizyczną, nie poddawał się i w chwili, gdy mniej więcej miał już za sobą normalny wiek pozwalający na zawarcie małżeństwa, posiadał „świadectwo wykształcenia w zakresie fijnschilderen i rysunku zgodnie z anatomią”.
Ze swojego okna widział zakręt dolnej Skaldy, łąki z powolnymi krowami, głęboko zanurzone barki przepływające co rano z warkotem i płytko zanurzone, szybciej przemykające puste statki, które pod wieczór opuszczały miasto. Niezliczoną ilość razy malował ten widok, za każdym razem w innym świetle i odcieniach, o innej porze dnia, innej porze roku, w innym nastroju. Każdy listek czerwonej winorośli malował z natury – widocznie sztuka chce jednak czasem wyjątków od swojej nadrzędnej zasady iluzji – i dzięki temu, kiedy kopiował jakiś detal Tycjana czy Rubensa, był wytrenowany w cierpliwości, celnym szkicowaniu węglem czy grafitem, w tajnikach mieszania kolorów, rozcieńczaniu pigmentów, odpowiednio długim odczekiwaniu po nałożeniu pierwszej warstwy, żeby na nią nanieść kolejną, która ma wywoływać wrażenie głębi i przejrzystości – drugiej z wielu prawdziwych tajemnic sztuki.
Jego wielką pasją były korony drzew, chmury i udrapowane materiały. Dawał się ponieść tym bezkształtnym kształtom, odpływał w marzeniach do krainy światła i ciemności, chmur zastygłych w farbie olejnej, chiaroscuro, do świata, w którym ludzie mu się nie narzucali, bo było coś – trudno dociec co takiego – co się w nim załamało. Płochliwość stale mieszała się w nim z serdecznością, jakby nieustannie miał obawy, że ktoś podejdzie zbyt blisko, dlatego że on sam był zbyt uprzejmy. Jednocześnie przepełniała go swego rodzaju wyższa, szlachetniejsza forma przyjaznej prostoduszności, naiwności, która stanowiła podstawę jego pogodnego nastroju. Jego małżeństwo z Gabrielle było niezmącone dla tych, którzy patrzyli na nie z boku. Zrośnięci ze sobą jak dwa stare drzewa, które przez dziesiątki lat przedzierały się nawzajem przez swoje korony w walce o skąpe światło, wiedli proste życie, przerywane jedynie nieskrępowaną wesołością córki, ich jedynego dziecka. Dni znikały w fałdach rozproszonego czasu. On malował.
Służąca za atelier pracownia – trzy schodki do góry z niewielkiego korytarza – stanowiła zarazem ich sypialnię; to nieprawdopodobne, jak oczywiste było kiedyś dla ludzi życie w małej przestrzeni. Pod ścianą, za jego stolikiem do pracy stało łóżko, więc żona we śnie mogła się opierać o ścianę, bo w tym, było nie było, wąskim łóżku spała daleko od niego. Fałdy i chmury; korony drzew i woda. W najlepszych z jego zdecydowanie tradycyjnych prac pojawiały się za każdym razem bezkształtne plamy, dziwne abstrakcyjne masy, które sam uważał za wierność przyrodzie, za malowanie według modelu, który Bóg stawiał mu przed oczami, a za którym on w swojej codziennej pracy pokornego kopisty musiał podążać z nad wyraz rzetelną cierpliwością. Zarazem stanowiły jednak myto, które wiernie płacił jako formę żałoby po przedwczesnej utracie ojca, pokornego malarza kościelnego Franciscusa.

*

Ponad trzydzieści lat przechowywałem i trzymałem w zamknięciu zeszyty, w których starannie, niezrównanym przedwojennym pismem zanotował swoje wspomnienia; dał mi je kilka miesięcy przed śmiercią, w 1981 roku. Miał wtedy dziewięćdziesiąt lat. Urodził się w 1891 roku, jego życie nie wydawało się niczym więcej, jak przeskoczeniem przez siebie dwóch cyfr w roczniku. Między tymi dwiema datami miały miejsce dwie wojny, tragiczne masowe rzezie, najbardziej bezwzględny wiek w całej historii ludzkości, powstanie i upadek nowoczesnej sztuki, światowa ekspansja przemysłu motoryzacyjnego, zimna wojna, rozwój i upadek wielkich ideologii, wynalezienie bakelitu, popularyzacja telefonu i saksofonu, industrializacja, przemysł filmowy, plastik, jazz, przemysł lotniczy, lądowanie na Księżycu, wyginięcie niezliczonych gatunków zwierząt, pierwsze duże katastrofy ekologiczne, wynalezienie penicyliny i innych antybiotyków, maj 1968, pierwszy raport Klubu Rzymskiego, muzyka pop, wynalezienie pigułki antykoncepcyjnej, emancypacja kobiet, pojawienie się telewizji, pierwszych komputerów – i całe jego długie życie jako zapomnianego bohatera wojennego.
Powierzając mi te zeszyty, prosił o opisanie tego życia. Życia, które obejmuje niemal cały wiek i które zaczęło się na innej planecie. Na planecie wsi, polnych dróg, powozów konnych, latarni gazowych, balii, świętych obrazków, starych szaf wnękowych. W czasach, w których czterdziestoletnie kobiety były kobietami w podeszłym wieku, w epoce wszechmocnych proboszczów pachnących cygarami i brudną bielizną, krnąbrnych dziewcząt z dobrych domów w żeńskich klasztorach, wyższych seminariów duchownych, zarządzeń biskupów i cesarzy; epoce, która rozpoczęła swoją długą śmiertelną walkę, kiedy w 1914 roku mały, niechlujny Serb Gawriło Princip niezbyt nawet celnym strzałem rozbił w drobny mak piękną iluzję starej Europy, dając tym samym powód do katastrofy, która miała dotknąć również mojego małego niebieskookiego dziadka, i na dobre zawładnąć jego życiem.

*

Postanowiłem, że przeczytam jego wspomnienia dopiero wtedy, gdy będę miał na to odpowiednio dużo czasu. Wychodziłem z założenia, że ich lektura mnie przepełni i od razu zechcę napisać historię jego życia, innymi słowy – że muszę być wolny, nie mieć innych zobowiązań, by móc się zająć tylko tym. Lata jednak mijały i zbliżały się dni, kiedy ze względu na nieuchronną rocznicę stulecia fatalnego roku 1914 miała się pojawić lawina książek, która do chaotycznego prawie stosu istniejącego już materiału historycznego doda jeszcze tamę publikacji, książek równie niezliczonych jak worki z piaskiem na równinie Izery, gorliwie udokumentowanych, historycznych, zmyślonych powieści i opowiadań, podczas gdy ja, ciesząc się przywilejem jego wspomnień, bojaźliwie trzymałem je w zamknięciu, nie śmiałem otworzyć nawet pierwszej strony, wiedząc, że będzie to moje rozliczenie z fragmentem własnego dzieciństwa, opowieść, która jeśli się nie pospieszę, pojawi się w chwili, gdy czytelnik, ziewając, odwróci się od kolejnej książki o tej przeklętej Wielkiej Wojnie. Trzymałem zeszyty w zamknięciu, choć wiedziałem, że ponieważ chodzi o wyjątkowo dobrze udokumentowaną relację, ich miejsce jest w archiwum pierwszej wojny światowej – innymi słowy, że swoją skandaliczną indolencją zatajam w dodatku wyraziste świadectwo z pierwszej ręki, które powinno stanowić własność publiczną. Ponadto ogarnął mnie strach przed porażką, który mnie jeszcze bardziej blokował.
A kiedy przywołałem w pamięci kilka jego opowieści, tak jak je kiedyś słyszałem, i zacząłem rozumieć prawdziwy przebieg oraz kulisy wydarzeń, ogarnęło mnie poczucie winy i bezsilności. Ponownie zmarnowałem cenne lata, pilnie zajmując się mnóstwem innych spraw, omijałem zeszyty szerokim łukiem, tych cierpliwie milczących świadków, w których jego staranne, zgrabne, przedwojenne pismo było przechowywane niczym w skromnej szkatułce.

 
Wesprzyj nas