Drugi tom cyklu (po Domu przy Alei Rothschildów) o rodzinie Sternbergów, niemieckich Żydów, których osobiste życie coraz silniej splata się z rzeczywistością społeczno-polityczną lat 1926-1937.


Lata dwudzieste XX wieku. Niecałe dziesięć lat po wojnie (w trakcie której zakończył się tom pierwszy) życie w Niemczech toczy się normalnym torem. Jest to jednak normalność inna niż ta, do której przywykli kupiec Johann Isidor Sternberg i jego żona Betsy – to czasy emancypacji kobiet, większej niż przed wojną swobody obyczajowej, a także ogromnej popularności kina, kabaretu i kawiarnianych spotkań. Taka rzeczywistość wiele obiecuje ich dzieciom.

Dwudziestosześcioletni Erwin, student sztuk pięknych, ma nadzieję zostać wybitnym malarzem, Clara, jego siostra bliźniaczka, bryluje w towarzystwie, a osiemnastoletnia Victoria, wytworna i pewna siebie, a przy tym nieco naiwna, marzy o karierze aktorskiej. W rzeczywistości tej całkiem nieźle odnajdują się także skromna Anna, nieślubna córka Johanna Isidora i rówieśnica Victorii, jedenastoletnia Alice przeżywająca fascynację młodą nauczycielką niemieckiego, a także ośmioletnia córka Clary, Claudette.

To czasy powojennego kryzysu, w którym pojawiają się już zdarzenia zapowiadające nowy okres: właśnie ukazuje się Mein Kampf, rodzina zaczyna odczuwać rosnącą wrogość o podłożu antysemickim, a im bliżej do przejęcia władzy przez nazistów, stopniowo następują wydarzenia, które znamy z historii: ulicami przechodzą parady ludzi w brunatnych mundurach, płoną książki żydowskich autorów, niszczone są wystawy sklepów prowadzonych przez Żydów, zmieniają się nauczyciele w szkołach, władze miast i nazwy ulic. Większość osób pochodzenia żydowskiego, także Sternbergowie i Feuereisenowie, prędzej czy później traci pracę, dach nad głową, spokój, poczucie godności. Chociaż jednak fala nienawiści i przyzwolenie na nią są silne, pojawiają się także jednostki, które się jej nie poddają.

Jedynym ratunkiem przed tym, co dzieje się w kraju, wydaje się emigracja, na którą udaje się także część młodych Sternbergów: Alice wyjeżdża do Afryki, a Clara, Erwin i Claudette – nie bez trudu – zdobywają wizę do Palestyny. Emigruje także mąż Victorii.

Dzieci z alei Rothschildów to powieść, w której wraz z upływem czasu osobiste życie bohaterów coraz silniej splata się z rzeczywistością społeczno-polityczną. Fabuła obejmuje niecałe 11 lat (od grudnia 1926 do listopada 1937 roku) – dość, żeby poprzez losy jednej rodziny ukazać zmiany historyczno-społeczne w Niemczech czasów międzywojennych, wzrost napięcia, narastanie grozy związanej z antysemityzmem.

wraz z upływem czasu osobiste życie bohaterów coraz silniej splata się z rzeczywistością społeczno-polityczną

Jednocześnie, podobnie jak pierwszy tom cyklu, powieść dotyka spraw uniwersalnych – zmiany postaw życiowych, rozczarowań i lęku, zacieśniających się więzów rodzinnych i niesnasek, które także w rodzinie Sternbergów się pojawiają.

Stefanie Zweig (1932–2014) – niemiecka pisarka pochodzenia żydowskiego urodzona w Głubczycach. W 1938 roku w obawie przed nazistowskimi represjami wobec Żydów wraz z rodzicami opuściła Wrocław i wyjechała do Afryki. Dzieciństwo spędziła na kenijskiej farmie. Uczęszczała do angielskiej szkoły z internatem. W 1941 Zweigowie otrzymali od babci Stefanie pocztówkę: „Jesteśmy bardzo podekscytowani, jutro wyjeżdżamy do Polski”. Była to zawoalowana zapowiedź deportacji do obozu w Auschwitz, gdzie pozostała w Niemczech część rodziny zginęła. Swoje dzieciństwo w Niemczech Zweig opisała później w książce Irgendwo in Deutschland [Gdzieś w Niemczech]. Jej pierwszą powieścią, której fabuła toczy się w Afryce, była książka Ein Mund vollErde, która opisuje dziewczęcą miłość do chłopca z plemienia Kikuju.
Przez trzydzieści lat Zweig była redaktorką w gazecie „FrankfurterNeuePresse”. Jest autorką wielu powieści obyczajowych, z których najsłynniejsza to autobiograficzna Nigdzie w Afryce. Powieść ta została zekranizowana, a film pod tym samym tytułem otrzymał w 2003 Oscara dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego.
Opublikowała także zabawną i zaskakującą powieść Księżniczka Sissi, czyli świat widziany oczami pewnej niezwykle sprytnej kocicy syjamskiej.

Stefanie Zweig
Dzieci z alei Rothschildów
Przekład: Eliza Borg
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 16 września 2015


1

Pukanie do drzwi

Sylwester 1926

Jedyną z czterech córek szanowanego frankfurckiego przedsiębiorcy Johanna Isidora Sternberga, której charakter przypominał miłe i pogodne usposobienie jego żony Betsy, była osiemnastoletnia Anna. Dzięki optymizmowi i naturalności, z których jej trzy siostry się naśmiewały, uważając je za relikt epoki mieszczańskiej, Anna była pociechą swego starzejącego się ojca. Mimo że los bardzo wcześnie pozbawił ją szczęśliwego dzieciństwa i dziecięcej ufności, pozostała tą samą optymistką, która na czwarte urodziny zażyczyła sobie dywanu utkanego z rodzynek i karety z marcepana, a potem uszczęśliwiona cieszyła się z torebki makaroników.
Jako panience Annie w sposób nader sympatyczny oszczędzone zostały kapryśność i humory, cechy, które sprawiały, że koegzystencja z jej siostrą równolatką w okresie przed wyfrunięciem z rodzinnego gniazda przypominała taniec na wulkanie.
— Ona się uśmiecha nawet do beczki z solą — mawiała Victoria regularnie przy śniadaniu, kiedy matka stawiała jej za wzór zawsze pogodną siostrę. — Każdy przecież wie, że to święta.
Od tamtego czasu Anna nic się nie zmieniła. Jej optymizm i radosne usposobienie dostrzegały nawet osoby, które nieżyczliwość i pesymizm uważały za jedyną możliwą postawę w życiu. Anna potrzebowała dwa razy tyle czasu co matka, by przynieść z piekarni bułeczki. Zawsze przystawała koło dzieci, które na skwerku przy Günthersburgallee bawiły się w piaskownicy i na huśtawce. Z sąsiadami w sieni rozmawiała tak długo, jakby dopiero co wróciła z podróży dookoła świata, i dawała się wciągać w niekończące się pogawędki z obcymi ludźmi. Gdy kupcy z Berger Strasse utyskiwali na ciężkie czasy i polityków, słuchała ich uważnie i z zainteresowaniem. Kominiarza wypytywała o rodzinę, płaczące dzieci pocieszała cukierkami kupowanymi specjalnie w tym celu i podziwiała lalczyne dzieci dumnych małych mamuś. Także każdy pies, który w oczach panienki Anny zasługiwał na pociechę i pogłaskanie po głowie, obdarzany był jej uwagą.
Jej siostra Clara, starsza o osiem lat i o całe epoki bardziej życiowo doświadczona, raczyła nieraz rodzinę — także w towarzystwie! — opowieściami o tym, jak to po kryjomu obserwowała kiedyś Annę u handlarza ryb. Miała ona jakoby flirtować tam z całym półmiskiem świeżych śledzi.
— A mnie nawet karpie nie zaszczyciły choćby jednym spojrzeniem, a przecież jeszcze żyły — puentowała.
Gdy nocą Anna zaciągała firanki w swoim pokoju, wciąż jeszcze radośnie przenosiła się w krainę marzeń. Na półce nad łóżkiem stały jej stare książki z bajkami i sentymentalne powieści dla młodych panienek, które łudziły ją, że życie to dziecięca igraszka. Lalka, którą wystraszone, osierocone przez matkę ośmioletnie dziecko tuliło w ramionach, gdy ojciec przyprowadził je do swego domu, do swej żony, jak dawniej siedziała na sofce i patrzyła na księżyc. Stary miś miał na sobie zielony kubraczek i czerwoną wstążkę na szyi.
Ten idylliczny obraz był jednak mylący. Anna nie była kimś, kto nie chce dorosnąć. Nie domagała się chroniących ją ramion. Na swój szczególny sposób odznaczała się życiową mądrością, wcześnie bowiem potrafiła wystrzegać się złudzeń, które młodych ludzi sprowadzają bezlitośnie na manowce. Nawet gdy już mieszkała w zamożnym domu Sternbergów, wciąż jeszcze była dzieckiem ubogich rodziców: marząc, nie pożądała rzeczy wielkich, zadowalała się drobnymi okruchami szczęścia. Gdy tylko zaczynała się zastanawiać nad wielkim szczęściem, myśl o zazdrości bogów napawała ją lękiem. Jej ulubionym bohaterem był dawniej Szczęśliwy Jaś, który na każdej zamianie, jakiej dokonywał, wychodził gorzej, a mimo to czuł się szczodrze obdarowany. Przez całe życie dochowała mu wierności.
— Anna urodziła się głupia — zawyrokowała kiedyś dziesięcioletnia Victoria z okrucieństwem właściwym niewinnym dzieciom.
— Jest mądrzejsza niż ty — odparła matka — ale zdziwiłabym się, gdybyś to kiedyś zrozumiała.
Obecnie, w wieku osiemnastu lat, Anna marzyła o mądrym, elokwentnym mężu, który od czasu do czasu dopuszczałby do głosu swą żonę. Powinien, jak ona, chętnie czytać powieści edukacyjne i książki podróżnicze, delektować się jajkami na miękko w szklance i z radością spędzać czas na łonie natury. W niedziele ten idealny mężczyzna powinien udawać się ze swą małżonką rowerem nad Jezioro Czterech Kantonów we frankfurckim Lesie Miejskim, a wieczorem chodzić z nią do kinematografu Alemannia przy Głównym Odwachu, z miejscami dla ośmiuset widzów. W jego eleganckim foyer znajdowały się cztery filary. Zamontowano na nich oświetlenie i obudowano metalowymi ramami oraz matowym szkłem. Anna była w tym efektownym filmowym raju dopiero dwa razy od jego ponownego, uroczystego otwarcia po wielkiej przebudowie, na które zaproszeni byli Johann Isidor i madame Betsy, a także wszystkie znakomitości miasta.
Anna marzyła o domku w Seckbach, na wiejskim przedmieściu Frankfurtu. Ogród miał być wystarczająco duży dla trojga dzieci, doga, jakiego miał Bismarck, i łaciatego kota, który jak powszechnie wiadomo, przynosi szczęście. Zamierzała poprosić męża, by pod potężną jabłonią postawił ławeczkę i pomalował ją na zielono. W słoneczne dni przyszła pani domu chciała tam łuskać groch, a po skończonej pracy dziergać na drutach skarpety na zimę. Victoria, która nawet nie potrafiła sobie wyobrazić, że kiedykolwiek wyjdzie za mąż, nie mówiąc już o urodzeniu dzieci, słuchała jej szczególnie uważnie, gdy obie tak niepodobne do siebie przyrodnie siostry odmalowywały sobie przyszłość. Mimo to najczęściej zamykała oczy, jakby nie mogła znieść bez bólu obrazów mieszczańskiej idylli. Z cichym westchnieniem, jakie mogłaby wydać uwięziona Maria Stuart, gdy w swoim lochu wspominała szczęśliwe życie we Francji — w wykonaniu Victorii westchnienie to brzmiało równie rozdzierająco — mówiła: „Moja mała mieszczaneczka w fartuchu”.
Anna też znała na pamięć tekst swojej roli.
— U mieszczan wiadomo przynajmniej, czego się można spodziewać — odpowiadała za każdym razem, po czym obie z Victorią wybuchały takim spontanicznym śmiechem, jakby ta krótka scenka faktycznie była tylko słowną igraszką.
Śmiała się zwłaszcza Victoria, absolutnie pewna, że już wkrótce pod jej drzwiami ustawią się w kolejce najsławniejsi dyrektorzy teatrów w Niemczech z propozycjami długoterminowych kontraktów i z jej powodu będą się pojedynkować. Lubiła te niewinne przekomarzanki z dziecinnych lat. Ale jeszcze bardziej podobało jej się to, że mogła sobie wówczas pozwolić na drobne złośliwostki, a ofiara jej ostrego języczka nie czuła się tym dotknięta. Anna zawsze była idealną partnerką takich zabaw — niczego nie brała za złe, łatwo było jej zaimponować, nigdy niczego nie zazdrościła i znała swoje możliwości.
Podziwiała swą niezależną, szykowną, wymądrzającą się siostrę. Nawet jej sarkazm uważała za elegancki. Z kokieteryjnej małej Vicky o uroku osoby przedwcześnie dojrzałej, któremu nie potrafił się oprzeć nikt, ani kobiety, ani mężczyźni i dzieci, wyrosła prawdziwa piękność o długich nogach i wyrazistym profilu. Piętnastoletni młodzieńcy i czcigodni ojcowie rodzin oblewali się szkarłatnym rumieńcem, gdy czuli, że spojrzała na nich Victoria Sternberg.Starsi panowie z reumatyzmem schylali się, by uratować chusteczkę pięknej panny przed brutalnym zdeptaniem, a jej staromodne chusteczki ozdobione koronką albo równie staroświecko pachnące koperty bezustannie wypadały z kieszeni — zupełnie jak w biedermeierowskich komediach. Młoda panna Sternberg, która umyśliła sobie, że będzie tak sławna jak Sarah Bernhardt i tak adorowana jak Josephine Baker, przy każdym spojrzeniu w lustro widziała królową.
Siostrze z innego świata imponowała nie tylko uroda Victorii, lecz także, jeszcze bardziej, jej determinacja i energia. Choćby ją wszyscy bez wyjątku, gromkim głosem, dzień w dzień przestrzegali przed wyborem drogi, na którą zamierzała wkroczyć, ona zatykała swe małe uszka szczupłymi, zadbanymi dłońmi; na lewej lśnił rubin, a na prawej złota żmijka z oczami ze szmaragdów. Panna Sternberg była przekonana, że urodziła się, by zostać aktorką. Oczyma wyobraźni widziała się — zanim porwą ją do Berlina — w rodzinnym mieście, jak stoi na scenie usłanej różami, w wieńcu laurowym na głowie, a krytycy rozpływają się w zachwytach nad jej talentem. Ojciec będzie siedział w pierwszym rzędzie z wilgotnymi oczami, chociaż według swej mądrej córki nie miał pojęcia, co się w życiu liczyło, a aktorów uważał za podejrzany ludek, przed którym należy strzec suszącego się prania. Także z oczu matki, tej sceptycznej osoby, która nie potrafiła się uwolnić od mentalności swoich przodków i nie marzyła o niczym innym jak o korzystnie wydanych za mąż córkach i o zięciach, których jej będą zazdrościć, poleją się łzy, kiedy Victoria jako jasnowłosa Ofelia zostanie posłana przez Hamleta do klasztoru.
Jak na razie ten nadzwyczajny talent nie wystarczył nawet, by przyjęto ją do teatru jako adeptkę sztuki aktorskiej. Ale i w tych posępnych chwilach, gdy przypominała sobie, jak dwóch nauczycieli profesji scenicznej nie przyjęło jej na naukę z powodu braku uzdolnień, nie wątpiła, że zagra kiedyś Desdemonę Otella i Julię Romea. Oraz Małgorzatę Fausta — wszystkie trzy w sposób, w jaki nikt ich do tej pory nie zagrał.
— Już na samą myśl, że ciągle wali się głową o mur, robi mi się niedobrze — powiedziała Anna.
— Musisz tylko znaleźć właściwe mury, siostrzyczko. Ale obawiam się, że masz na to zbyt mało fantazji.
Victoria się myliła. Annie bynajmniej nie brakowało fantazji. Tyle że oszczędzała ją na specjalne okazje. Niekiedy jej samej sprawiało przykrość, że dorasta w cieniu jak niepozorny fiołek. W takich momentach wyruszała w odległe światy, gdzie była wytworną damą, nawet w tygodniu nosiła drogie jedwabne pończochy i zawsze przezroczystą bieliznę. Nowy, jasnopopielaty, przylegający do głowy kapelusik z jedwabną liliową wstążką wyciągała z szafy z taką samą nonszalancją jak inne dziewczęta swoje berety. W chwilach wyjątkowej zdrożności dziewica Anna poczynała sobie jeszcze śmielej. Wtedy upodobniała się bliźniaczo do rozpustnej damy z półświatka na pudełku papierosów marki Xanthia.
Jej ojciec ostatnimi czasy palił właśnie xanthie — na okrągłym stoliku w salonie zawsze leżało pudełko z papierosami tej marki. I czasem mogło się zdarzyć, że Anna, która nigdy nie zbaczała z prostej drogi, odczuwała dręczące, wręcz fizyczne pragnienie rozpusty i grzechu. Na pudełku xanthii kobieta w śnieżnobiałej koszulce, z popielatoblond włosami i modną fryzurą à la garçonne z połowy lat dwudziestych i połyskującą alabastrową cerą marmurowej rzeźby, prężyła się na czerwonej skórzanej sofie. Wamp miał chłopięcą figurę i zamglony wzrok. W prawej dłoni trzymał długą, czarną cygarniczkę.
Anna jak średniowieczna kasztelanka plotła swoje długie włosy w skromną koronę wokół głowy i mimo podniecających zdjęć chłopczyc w pismach dla wytwornych dam nie chciała się z nimi rozstać. Nie tylko zewnętrznie różniła się o całe niebo od podziwianych wzorów. Była zbyt nieśmiała, by rozważyć choćby jedną z licznych nęcących ról, które szykowne dziennikarki zachwalały młodym kobietom jako trampolinę do nowoczesności.
Nowe poczucie wartości kobiet, które przy każdej okazji mówiły o wolności i miały odpowiednio swobodne poglądy na życie, w domu Sternbergów było domeną wyłącznie Clary i Victorii. Co prawda, Alice o wielkich błękitnych oczach miała dopiero jedenaście lat, ale i ona, pojętna uczennica starszych sióstr, była już kobietą, jak piękny Narcyz zakochaną we własnym odbiciu. Nieważne, czy trzy szykowne siostry obsługiwane były w sklepach poza kolejnością, przechadzały się w palmiarni czy też upajały komplementami w kawiarni, zainteresowanie mężczyzn i zazdrość innych kobiet miały zapewnione.
Victoria i Clara już rano pokazywały nogi. Każdego, kto ich słuchał, informowały, że kobiece nogi mają działanie równie zmysłowe jak grzebień koguta i różowe upierzenie flaminga. Nosiły cieliste pończochy z Paryża i zgrabne pantofelki z paseczkiem z czarnej lakierowanej skóry, a ich suknie miały talię na biodrach. Siostry dumne były z płaskich piersi i łabędzich szyj. Jako pierwsza à la garçonne ostrzygła się Victoria, a po niej Clara — karczek wygolił im męski fryzjer. Pani Betsy odebrało mowę. Jej córki informowały każdego, kto chciał ich słuchać, że nie ubierają się dla mężczyzn, lecz wyłącznie dla siebie. Obie wyskubywały sobie brwi i także w dzień używały granatowych cieni do powiek. Ich wargi były purpurowe, podobnie jak paznokcie.
— Jak gdyby ktoś rąbnął w nie młotkiem — skwitował ojciec.
W każdym towarzystwie Victoria zadawała szyku wyuzdaniem młodej dzikuski. Już po pierwszym kieliszku sherry obwieszczała, że z kobiecego biustu pożytek mają co najwyżej Buszmenki i mamki ze Szprewaldu. Spódnice Clary ledwie zakrywały kolano. Aby zachować chłopięcą figurę, w południe chrupała słupki selera i, jak słusznie podejrzewała jej matka, brała środki przeczyszczające.
Z perspektywy rodziców panna Clara prowokacyjnie często zapominała, co się wydarzyło, zanim ojciec przekazał jej mieszkanko na czwartym piętrze. Zgodnie z tradycyjną wilhelmińską terminologią najstarsza córka Sternbergów była mianowicie dziewczyną upadłą. Mimo to jej siostra Victoria nie odczuwała najmniejszego lęku przed tym, aby pełnymi garściami czerpać z życia. W południe spotykała się na lunchu à la mode z wytwornymi panami, którym czyniła nadzieje rozpalające ich fantazję. W eleganckich restauracjach wmawiała im, że w jej rodzinnym domu podawane są wyłącznie wina, jakie zaprzyjaźniony sommelier poleca zwykle wytwornemu towarzystwu paryskiemu. Zadziwiająco sugestywnie, bo ani jednego, ani drugiego nigdy nie próbowała, opisywała rozkosze coq au vin i żabich udek w rieslingu. Wpatrywała się pożądliwie w broszkę w witrynie najdroższego jubilera w mieście. Była to pantera z białego złota wysadzana rubinami, spoczywająca na czarnej aksamitnej poduszeczce.
Victoria, obdarzona talentem do autokreacji, uważała domową kuchnię za anachroniczną, a egzystencję gospodyni domowej za „pęta niezgodne z duchem czasu”. Matce, która urodziła i wychowała pięcioro dzieci, mówiła to bez krztyny zażenowania. Zachwycała się zielonym curry, które można było dostać w jednym jedynym sklepie, a homar, jeśli „serwowano go zbyt często”, był, jak twierdziła, „jednak nieco mdły”. Chociaż Victoria czuła obrzydzenie do mięsa wieprzowego, które w jej rodzinnym domu nie pojawiało się na stole nawet w czasach największej biedy, to często zachodziła do popularnych lokali w dzielnicy Sachsenhausen.
Z mężczyznami, których uznawała za ważnych dla swej kariery, jadła tam żeberka z kiszoną kapustą i piła jabłecznik, który wcale jej nie służył. Z pewnym reżyserem, który obiecał jej główną rolę, chociaż sam od dwóch lat nie miał angażu, usiadła nawet do golonki. W nocy matka musiała jej robić ciepłe okłady na brzuch, a ona zastanawiała się, czy jej dziecinna wiara, że Bóg niezwłocznie karze Żydów śmiercią za spożywanie wieprzowiny, nie była jednak uzasadniona.
Natomiast kucharkę Josephę, która dla słodkiej Vikusi piekła ciasto ze śliwkami i gotowała malinowy budyń, dorosła Victoria traktowała z respektem, jaki należał się tej dobrej duszy. Snobistyczna panienka taktownie zatajała przed nią zmianę języka oraz to, co je, gdy nie wsuwa swoich długich nóg pod rodzinny stół. Więcej: łagodne, piwne oczy Victorii wilgotniały, gdy jak w minionych latach na stole pojawiał się urodzinowy tort czekoladowy z kandyzowanymi fiołkami. W takich chwilach ta najefektowniejsza dama salonowa, jaką kiedykolwiek miał poznać niemiecki teatr, myślała o swej ciotecznej babce Jettchen. Vicky była jej najukochańszą cioteczną wnuczką; na każde urodziny otrzymywała od niej w prezencie jakiś drobiazg z cennej szkatułki z biżuterią, a na pamiątkę szczęśliwych dni ciotka posyłała jej z Baden-Baden śliwki w czekoladzie zapakowane w złoty papier. Zmarła przed pięcioma laty, we śnie, tak więc rodzina nie mogła się z nią pożegnać. Victoria nie potrafiła przeboleć jej śmierci. W ogóle miała pewien problem ze sprawami ostatecznymi. Śmierć najstarszego brata Ottona, który zginął już w trzecim miesiącu wojny, przeżyła jako sześciolatka i natychmiast wyparła ją z pamięci. Przeszłość chowała w szafie za ciężkimi wełnianymi kołdrami z czasów niedostatku — składały się na nią pożółkła fotografia, na której twarz brata nie pokrywała się już ze wspomnieniami Victorii, i czarno-czerwony kostium w kropki, w którym jako sześciolatka w przededniu pożogi wojennej święciła swe pierwsze triumfy na scenie jako biedronka. Stroik na głowę, szeroką czerwoną opaskę na włosy z czarnymi czułkami, Otto zrobił dla niej tuż przed wyruszeniem na front.

 
Wesprzyj nas