„Okupacja od kuchni” to książka opowiadająca o tym jak Polacy radzili sobie w czasach powszechnego głodu i żywnościowych niedostatków. Aleksandra Zaprutko-Janicka pisze o szmuglerach jedzenia, kryjówkach i sposobach na przechytrzenie hitlerowców, dla których morzenie Polaków głodem było jednym ze sposobów na ujarzmienie podbitego kraju.


Omawiając wojny historycy zaczynają od politycznych decyzji, sojuszy i aliansów, zdrad i podstępów, znaczenia zwycięskich szarży i konsekwencji przegranych bitew. Gdzieś na bardzo odległym planie znajduje się temat tak trywialny jak codzienne wyżywienie. Tutaj z pozoru nie kryje się nic spektakularnego. Sprawę można zamknąć krótkim stwierdzeniem, że ludność cywilna podczas każdej wojny doświadcza problemów z aprowizacją albo wręcz cierpi głód, a każdy stara się jak może zdobyć coś do jedzenia, nieraz z narażeniem życia czy uciekając się do kradzieży. Po tym kropka. I to błąd. Bo historia kulinarnej zaradności w czasach żywnościowych niedostatków to temat, w którym kryje się mnóstwo fascynujących wątków. Dowiodła tego historyczka Aleksandra Zaprutko-Janicka w książce „Okupacja od kuchni”.

Ujmując najprościej jej czytelnicy dowiedzą się co jedli Polacy w latach II Wojny Światowej. Ale to nie jest książka kulinarna – choć nie zabrakło w niej przepisów z wojennych czasów, autorka ujęła je na końcu książki w rozdziale „Okupacyjna książka kucharska”. To książka przede wszystkim o sposobach na przetrwanie, bo jak pisze autorka: gdyby Polacy zdali się tylko na wprowadzony przez Niemców system racjonowania żywności za pomocą kartek, to w miastach nikt by nie przeżył. Może i Niemców wcale by to nie zmartwiło: „Nauka nie pozostawia wątpliwości: ludzie, którzy głodują, są zdezorientowani, mają obniżoną odporność, problemy z logicznym myśleniem i długofalowym planowaniem” – pisze Zaprutko-Janicka. Zważywszy na hitlerowskie plany wyniszczenia narodu polskiego morzenie głodem było orężem równie groźnym jak każdy inny.

Niemcy nie spodziewali się jednak, że wprowadzenie racjonowania żywności i ograniczeń w handlu nią, nie złamie Polaków. Stało się inaczej – zakazy i nakazy tylko pobudziły ludzi do kombinowania. Jak donoszą pamiętniki już od pierwszych dni okupacji rozpoczął się szmugiel żywności ze wsi do miast. Zajmowały się nim głównie kobiety, które na różne sposoby przemycały produkty spożywcze dla własnej rodziny i na sprzedaż na czarnym rynku. Za takie działania groziło aresztowanie i wywóz do obozu, ale odważnych nie brakowało. Nie zabrakło nawet takich osób, które na nielegalnym handlu wręcz dorobiły się sporych fortun. W czasie kiedy jedni przemycali jedzenie by przetrwać, inni, cwani i bezwzględni, wprost żerowali na cudzym głodzie, wymieniając zdobyte pokątnie produkty spożywcze na duże ilości gotówki lub cenne przedmioty.

To co udawało się zdobyć należało jakoś ukryć i przechować. I tu pomysłowość Polaków nie znała granic. Skrytki w piwnicach, pod podłogami, w ścianach – wszędzie gdzie tylko udało się wygospodarować kawałek miejsca. Niektórzy podejmowali jeszcze trudniejsze wyzwanie i rozpoczynali hodowlę zwierząt gospodarskich w mieszkaniach. Koza w kamienicy nie budziła zdziwienia, nie należał też do rzadkich widoków ogród warzywny na podwórku wytwornego niegdyś budynku albo na eleganckim balkonie.

Koza w kamienicy nie budziła zdziwienia, nie należał też do rzadkich widoków ogród warzywny na podwórku wytwornego niegdyś budynku

W nietypowych miejscach powstawały też różnego typu jadłodajnie. Także i ich właściciele borykali się z trudnościami jeśli chodzi o zaopatrzenie w żywność, ale prowadzenie takiego biznesu kusiło, bo według obiegowej opinii ten kto karmi innych sam nie będzie chodził głodny. W lokalach podawano więc to, co w danym momencie udało się zdobyć i nikt raczej nie narzekał na skromność posiłku. Ważne, że w ogóle coś udało się zjeść!

Przytoczone tematy to tylko kilka spośród wielu omówionych w „Okupacji od kuchni”. Książka ta, napisana w lekki i przystępny sposób pozwala wyobrazić sobie okupacyjne realia i choć autorka opisuje ponure i mroczne czasy, to lektura nie napawa pesymizmem. Zaradność i hart ducha Polaków widoczne są tutaj na każdym kroku i trudno o reakcję inną niż podziw dla dokonań naszych rodaków w najgorszych możliwych okolicznościach.

Robert Wiśniewski

Aleksandra Zaprutko-Janicka
Okupacja od kuchni
Kobieca sztuka przetrwania
Wydawnictwo Znak
Premiera: 7 września 2015


Prolog / Czy do okupacji można się przygotować?

Sylwester 1938 roku państwo Wardellowie obchodzili z prawdziwą pompą, podobnie zresztą jak każdy poprzedni w wolnej Polsce. Halina, zamożna warszawianka, żona i matka, a jednocześnie jedna z niewielu polskich przedwojennych adwokatek, już od kilku tygodni szykowała odpowiednią toaletę. Razem z mężem pierwszą połowę wieczoru spędzili w domowej atmosferze, w towarzystwie rodziców i małej córeczki Ewy. Dopiero po północy ruszyli bawić się w gronie znajomych w luksusowej willi na Saskiej Kępie. Nie było to zwyczajne przyjęcie, ale raut przeznaczony wyłącznie dla ludzi ze świecznika. Stawili się politycy, arystokraci, najlepiej sytuowani przedsiębiorcy oraz ci, którzy na ów świecznik dopiero się wspinali. Nad pełną blichtru otoczką czuwała gospodyni.
Pośród brzęku szkła, gwaru rozmów i wspaniałych potraw Halina Wardell mimo wszystko nie czuła się dobrze. Uwielbiała podobne zabawy, tym razem jednak pewna uporczywa plotka nie pozwalała jej skupić swojej uwagi na świętowaniu. Jej sąsiadem przy stole był potentat przemysłu stalowego. Kobieta wreszcie nie wytrzymała i zapytała go wprost:
– Proszę pana, czy będzie wojna w tym roku?
– Oczywiście, przecież nigdy nie miałem takiej koniunktury jak obecnie!
Zapytany o to samo wzięty adwokat, człowiek o szerokich koneksjach i bajecznych dochodach, również bez wahania przytaknął. Był absolutnie pewien wybuchu konfliktu, i to zaraz po żniwach. Twierdził ponadto, że najlepiej już teraz zacząć robić zapasy, absolutnie wszystkiego. Kiedy wojna wybuchnie, będzie na to o wiele za późno – przestrzegał.
Halina Wardell już nawet nie myślała o tańcach i przysmakach. Dookoła roześmiani ludzie życzyli sobie nawzajem, by kolejny rok był jeszcze lepszy i jeszcze bardziej dochodowy od poprzedniego. Tymczasem jej myśli krążyły tylko wokół jednego tematu: jak zabezpieczyć się na wypadek wojny? No jak?!
Przy pierwszej okazji zwierzyła się ze swoich obaw mężowi. Ten jednak z pobłażliwym uśmiechem zbagatelizował całą sprawę. „Rozmawiałaś z ludźmi, którzy wypili o jeden kieliszek za dużo” – stwierdził.

*

Kto chciał wyglądać dobrze i z klasą, kierował swoje kroki do pracowni Adolfa Zaremby, najsłynniejszego krawca przedwojennej Warszawy. To on ubierał arystokratów, polityków, finansistów, dyplomatów. W jego progi wstępowali także profesorowie, adwokaci i filmowe gwiazdy. Krótko mówiąc, crème de la crème ówczesnych polskich elit.
Z każdym kolejnym miesiącem roku 1939 sytuacja międzynarodowa stawała się coraz bardziej napięta. Na ulicach polskich miast wpierw szeptano: „Będzie wojna z Niemcami”. Teraz ludzie mówią już o tym głośno. Ruch u Zaremby jest jednak taki, jak zawsze. Każdego dnia w eleganckim salonie pojawiają się wysoko postawione osobistości. Panu ministrowi trzeba zdjąć miarę na nowy frak, a ambasadorowi na wyjściowe palto.
Czterdziestojednoletni Adolf, mąż, ojciec i poważny biznesmen, woli się upewnić, jak naprawdę stoją sprawy. Czy wojna to brukowa pogłoska, czy prawdziwa obawa? Jeśli Hitler rzeczywiście ostrzy sobie zęby na Polskę, to przecież trzeba przygotować do zawieruchy siebie, rodzinę i interes.
Co mógł w tej sytuacji zrobić człowiek o jego pozycji i znajomościach? Najlepiej zasięgnąć opinii u źródeł, czyli zapytać własnych, wysoko postawionych klientów. Po wielu latach Hanna Zaremba, córka słynnego krawca, wspominała tamte wydarzenia:

U ojca dużo się ubierało ludzi z rządu, z Sejmu, oni twierdzili: „Panie Zaremba, wojny nie będzie”. Myśmy, nawet jak wybuchła wojna, nie mieli co jeść, bo tata powiedział: „Nie robimy żadnych zapasów – ludzie robią zapasy na wojnę – niepotrzebnie”.

Lepiej być przewrażliwionym niż głodnym

Czy nadciąga wojna? Na tak postawione pytanie aż do ostatnich dni udzielano sprzecznych odpowiedzi. Także postawy Polaków w obliczu coraz bardziej napiętej sytuacji międzynarodowej nie były jednakowe. Niektórzy zapisywali się do organizacji paramilitarnych, oddawali swoje ostatnie kosztowności w ramach powszechnej zbiórki na pomoc wojsku. W kraju odbywały się ćwiczenia obrony przeciwlotniczej i gazowej oraz próbne alarmy. Byli też ludzie, którzy mimo wszystko nie wierzyli, że konflikt może wybuchnąć. Nie zaprzątali sobie głów budowaniem schronów, kupowaniem masek gazowych i gromadzeniem zapasów.
Dopiero pamiętnego 1 września miało się okazać, kto miał rację.
Już kilka miesięcy wcześniej mama i babcia Bogumiła Żórawskiego, kilkuletniego chłopca, który przeżyje w Warszawie wojnę i powstanie, zabrały się do gromadzenia żelaznych racji żywności. Chleb kroiły na kromki i suszyły w piecu. Następnie sucharki wkładały do worków i chowały poza zasięg dziecięcych rączek. Oprócz tego rodzina zaczęła magazynować wszelkie niepsujące się artykuły. Spiżarnia zapełniała się mąką, cukrem, a nawet suszonymi warzywami.
Wiele rodzin, podobnie jak Żórawscy, doskonale pamiętało trudy I wojny światowej. Sama myśl o powrocie do lat głodu i niepewności wystarczała, żeby rozpocząć przygotowania – nawet jeśli sąsiedzi przyjmowali to z uśmiechem i docinkami. Nerwowy nastrój wyczuwało się wszędzie. Ludzie, wyzywani od panikarzy, kupowali zapałki, naftę oraz sól. Matka Tadeusza Brzezińskiego, który w 1939 roku był nastoletnim chłopcem, uczniem Szkoły im. Powstańców 1863 roku w Warszawie, gromadziła zwłaszcza ten ostatni produkt pierwszej potrzeby.
W czasie poprzedniego światowego konfliktu za sól można było dostać wszystko. Kobieta liczyła na to, że w razie wybuchu wojny scenariusz się powtórzy i czego nie zdąży kupić, dostanie za solną walutę.
Halina Wardell też wiedziała swoje. Miała pieniądze i możliwości, a gromadzenie produktów, których na sklepowych półkach był dostatek, nie wyrządzało nikomu krzywdy. Już w styczniu postanowiła, że nie pozwoli, żeby wojna ją zaskoczyła. Wiedziała jednak zarazem, że musi działać w najściślejszej tajemnicy. Nietrudno było sobie wyobrazić, jak zareaguje otoczenie czy nawet jej własna rodzina. Samą wzmianką o robieniu zapasów naraziłaby się na śmieszność.
W przygotowania wtajemniczyła tylko dwie osoby – pokojówkę Anię i pana Przyborowskiego, który wykonywał dla rodziny różne prace w domu. To właśnie jemu Halina Wardell powierzyła wszystko. Uczciwy i systematyczny mężczyzna miał za zadanie przygotować zapasy „jak na ciężką, długą wojnę”. Znał dobrze gospodarstwo domowe, wiedział, ile osób w nim na stałe przebywa i jakie są ich potrzeby. Pobierał od pracodawczyni pieniądze na konkretne zakupy i ciągle kursował z nimi dorożkami.
Spiżarnia bardzo szybko się zapełniała. W końcu zaczęła przypominać całkiem nieźle zaopatrzony sklep kolonialny. Pochodząca ze wsi pokojówka patrzyła na to z szeroko rozdziawionymi ustami, a Przyborowski tłumaczył:

Tutaj ustawiliśmy mąkę, tutaj kaszę i cukier, kawy i herbaty w tym domu idzie dużo, boczek […], suszone owoce dla dziecka, miód i grzyby trzeba sprowadzić od Macieja ze wsi, a masło topione i smalec zakopalim w piwnicy, bo zimno tam. Na pewno będziemy jeszcze smażyli borówki, pomidory i marynowali grzyby.

Na jedzeniu rzecz się nie kończyła. Halina Wardell zadbała również o nie mniej ważny surowiec – opał. Zamiast zwyczajowych dwóch ton węgla zdecydowała się tym razem zamówić pięć. Gdyby wieść o tym dotarła do jej męża, na pewno pokładałby się ze śmiechu – mimo że był poważnym urzędnikiem państwowym, zupełnie nieznającym się na żartach.
To właśnie jego postawę należałoby uznać za standard. W prasie i radiu nieustannie przypominano o sile armii i nieustępliwości rządzących krajem spadkobierców marszałka Piłsudskiego. Zwykli Polacy woleli sny o potędze od codziennej trwogi. Zamiast przejmować się wyimaginowanymi inwazjami na granice Rzeczpospolitej, cieszyli się upalnym latem i używali życia. To właśnie nimi w lipcu i sierpniu zapełniły się miejscowości letniskowe. Tłumy przybyły do Truskawca, Zakopanego, nad polskie morze. Plażowali minister spraw zagranicznych Józef Beck i wojewoda pomorski Władysław Raczkiewicz, oficerowie i urzędnicy państwowi. Sielanka trwała aż do 25 sierpnia. Nowe rozkazy były niczym grom z jasnego nieba. Odwołano wszystkie urlopy wojskowe, a letnikom nakazano niezwłoczne opuszczenie Półwyspu Helskiego. 30 sierpnia ogłoszono powszechną mobilizację.

I / Łaska najeźdźcy

System kartkowy czy system głodowy?

17 września, po ponad dwóch tygodniach krwawych walk obronnych, gruchnęła wiadomość, że Sowieci wdarli się w granice od wschodu, wbijając Polsce nóż w plecy. Pomimo wielodniowych nalotów i bombardowań wciąż broniła się Warszawa, jednak miastu wypełnionemu wojskiem i cywilami zaglądał w oczy głód. Wobec katastrofy humanitarnej w stolicy dowódca obrony generał brygady Walerian Czuma zdecydował się na ogłoszenie kapitulacji. Garnizon Warszawa złożył broń 29 września, a następnego dnia zaczęła się faktyczna okupacja miasta.
Ludność cywilna gasiła w tym czasie pożary i udrożniała główne arterie miasta. Niemcy natomiast – łaskawie karmili swoich nowych poddanych. Józef Dąbrowa-Sierzuptowski, późniejszy kolaborant, zapisał w swoim dzienniku:

Dziś na placu Broni rozdawali obiady. Do ludności odnoszą się życzliwie. Najpierw dali grochówkę polskim żołnierzom, później kobietom z dziećmi, samym kobietom, wreszcie mężczyznom. Żydów tylko przepędzają. Następnie łamaną polszczyzną obiecywali „mały chlebek” i rozdali wcale spore bochenki razowca.

W mieście podobnych punktów było dwanaście i przed każdym kłębiły się prawdziwe tłumy. Za rozdział racji chleba i zupy odpowiadała organizacja pomocowa NSV Hilfszug Bayern. Tak szybko i sprawnie zorganizowaną akcję można by uznać za popis niezwykłego humanitaryzmu ze strony najeźdźców. Co do prawdziwych intencji wroga nie łudzili się jednak ani ówcześni warszawiacy, ani też nie robią tego historycy. Ze strony Niemców były to wyłącznie cyniczne działania z myślą o korzyściach propagandowych. Podstawieni korespondenci skrupulatnie fotografowali sceny wydawania posiłków, tak by mieć twardy dowód opiekuńczej i wyrozumiałej postawy władz okupacyjnych. Wdzięczność okazywana przez prostych Polaków stała się na kilka dni jednym z ulubionych tematów prasy w III Rzeszy.
Tomasz Szarota, autor książki Okupowanej Warszawy dzień powszedni, stwierdził, że mieszkańcy stolicy korzystali z tej fikcyjnej dobroczynności z wysoko podniesionym czołem. Zdawali sobie przecież sprawę, że otrzymują żywność zagrabioną przez najeźdźcę w Polsce, a nie jakieś ochłapy ze stołów berlińczyków. Rzeczywistość była chyba jednak o wiele smutniejsza. Tłumy warszawiaków po prostu nie miały innego wyjścia.
Władysław Bartoszewski opisał w swojej legendarnej już dzisiaj kronice każdy kolejny dzień okupacji w Warszawie. Pod datą 1 września widnieje informacja: „wszystkie sklepy są czynne, wyprzedają towar po niezmienionych cenach”. Nadal działają teatry i kina, każdy może pójść na nowy film z Ordonką czy Eugeniuszem Bodo w rolach głównych. Już 2 września widoczne staje się wzmożone zainteresowanie zakupem „suszonych wędlin, puszek z konserwami, artykułów aptecznych i mydlarskich”.
Ale dopiero piątego dnia tego miesiąca po raz pierwszy autor informuje o kolejkach do sklepów. Jednocześnie czytamy: „Restauracje i kawiarnie w mieście są pełne, nadal dominują nastroje optymizmu”.
Panika, rozlewająca się od zachodu i północy kraju, dotarła, rzecz jasna, również do stolicy. Wtedy jednak już nic nie dało się zrobić. Sklepy były ogołocone i pozamykane. Z nieba sypały się bomby. A z jakimkolwiek, choćby minimalnym, spokojem w przyszłość mogły spoglądać wyłącznie takie osoby jak Halina Wardell. Zresztą, też nie zawsze. Wiele przygotowanych zawczasu spiżarni i składzików znalazło się pod gruzami lub doszczętnie spłonęło. Ich właściciele natomiast stracili jedyne źródło nadziei w obliczu pewnej okupacji.
Jan Nowak-Jeziorański zapamiętał, że jadąc do Warszawy zaraz po jej kapitulacji, doskonale zdawał sobie sprawę, że zmierza do „wygłodzonego miasta”. Jeśli czegoś sobie nie uświadamiał, to tylko skali dramatu. Maria Ginter, autorka książki Pół wieku wspomnień, pisała o długiej kolejce po chleb, w której przymierający głodem warszawiacy stali już podczas walk. Dookoła wybuchały bomby, szły serie z karabinów, a ogonek trwał jednak nienaruszony. Odrobina pieczywa wydawała się ważniejsza nawet od obawy o własne życie.
Pewną ulgę miastu przynieśli powracający do niego żołnierze i uchodźcy. Nowak-Jeziorański przy pierwszej okazji kupił od chłopów handlujących na kolejowym peronie pod Częstochową cały koszyk osełek masła i „dwa wielkie bochenki chleba”. Dobrze wiedział, że i jedno, i drugie przyda mu się na miejscu. Podobnie myślały tysiące osób ciągnących z całego kraju z powrotem do domu. „Pierwsze godziny i dnie wypełnia troska o zdobycie żywności” – zanotował przyszły Kurier z Warszawy.
– „Jak inni, instynktownie uciekam od rozmyślania nad wszystkim, co zaszło. Szukam tej ucieczki w codziennej bieganinie i trosce o zdobycie chleba, kartofli, tłuszczu, świec czy zapałek”.
W podobnym, głodowym amoku pogrążało się całe miasto. Kiedy nie ma co włożyć do garnka, przeżywanie przegranej wojny musi zejść na drugi plan.

Nowe porządki

Kiedy tylko końca dobiegła walka z polskim wojskiem, rozpoczęła się nie mniej bezwzględna wojna z polskim społeczeństwem. Niemcy nie zdążyli jeszcze podzielić się łupami z kampanii wrześniowej ze Stalinem, a już zaczęli ingerować w każdy najdrobniejszy aspekt życia podbitej ludności. Najpóźniej do 5 listopada 1939 roku Polacy musieli oddać wszystkie odbiorniki radiowe. Bardzo szybko Niemcy rozpoczęli też segregację rasową (od 1 grudnia prawie wszędzie Żydzi powyżej dwunastego roku życia musieli nosić opaski) i grabież państwowego oraz prywatnego mienia. Najwięcej zmartwień przysparzała jednak sprawa z pozoru najbardziej trywialna: codzienne wyżywienie.
Okres przejściowy pomiędzy podbojem kraju przez Trzecią Rzeszę a choćby pozornym unormowaniem sytuacji i wprowadzeniem okupacyjnej administracji zapisał się w pamięci Polaków w szczególnie ciemnych barwach. Niemiecka dobroczynność trwała dzień czy dwa i dotyczyła wyłącznie mieszkańców miast, do których dotarli korespondenci wojenni. Dziennikarze szybko zwinęli manatki, podobnie jak działacze organizacji charytatywnych. Polakom pozostał głód i niepewność jutra. Na ulicach wiły się niekończące się kolejki po podstawowe artykuły. Nie czekając, aż opadnie wojenny kurz, naziści wprowadzali kolejne, coraz to bardziej nieludzkie zarządzenia.
Już 31 października 1939 roku opublikowana została cała litania przestępstw karanych śmiercią. Wśród nich było czynienie „gwałtu przeciw Rzeszy Niemieckiej”, podniesienie ręki na Niemca czy podżeganie do oporu przeciw okupantowi. Ceny galopowały, półki w sklepach zaczęły świecić pustkami, nie było nawet jasne, na jak długo waluta II Rzeczpospolitej zachowa jakąkolwiek wartość. Banknoty z wizerunkami Kazimierza Wielkiego czy królowej Jadwigi z dnia na dzień mogły stać się w świetle prawa wyłącznie elegancko ozdobionym papierem toaletowym.
Wreszcie gruchnęła wiadomość, że zostaną wprowadzone kartki na podstawowe artykuły żywnościowe. Ludność wielkich miast, takich jak Kraków czy Warszawa, wręcz odetchnęła z ulgą. Zwyczajny mieszkaniec krakowskiej dzielnicy Salwator, Czesław Marchaj, zapisał w prowadzonym na bieżąco pamiętniku:

30 listopada 1939. Z prawdziwą radością powitano rozporządzenie o kartkach chlebowych, które weszły nareszcie w życie. Skończyły się więc niedole wielu głodnych, skończyły się ogonki. Jakże przyjemnie było spojrzeć rano po ulicach, gdzie ogonki przypominające nam zawsze grozę wojny znikły, gdzie zapomniało się na moment o głodujących, o zniszczonych przez wojnę.

W wielu miejscach można było mówić wręcz o entuzjazmie. Ludzie zapominali nie tylko o głodzie towarzyszącym im od pierwszych dni września, ale i o brutalnym reżimie, który postawił sobie za zadanie wyniszczenie Polski, i o niepewnej, ale niewątpliwie burzliwej przyszłości. Zaczęto wręcz chwalić niemieckie władze i zaprowadzony przez nie Ordnung. „Spodziewano się teraz pełnego zaopatrzenia” – dopowiada Andrzej Chwalba, historyk, autor pracy Kraków w latach 1939−1945.
Kraków, w przeciwieństwie do innych polskich miast, bardzo szybko doczekał się stabilnej niemieckiej administracji. Oficjalnie zresztą nie był to już Kraków, ale starogermański gród Krakau. Rynek Główny przemianowano na Alter Markt (później tabliczki zostaną wymienione raz jeszcze, na te z napisem: Adolf Hitler Platz), przesiąknięty polskością Uniwersytet Jagielloński został zlikwidowany, a jego kadrę aresztowano i częściowo wymordowano. Jeszcze przez kilka miesięcy o przeszłości miasta przypominał pomnik Adama Mickiewicza (obalony dopiero w 1940 roku), ale już teraz historyczna stolica Polski przemieniła się w stolicę marionetkowego Generalnego Gubernatorstwa pod władzą Hansa Franka.
To tu zainstalowały się nowe władze i stąd szły w Polskę wszystkie najważniejsze dekrety okupantów. Kraków był także miejscem, w którym ustalano, jakie przydziały żywności otrzymają poszczególne miasta i narodowości.

 
Wesprzyj nas