Pod koniec dwudziestego wieku matka młodej redaktorki, Edith Burchill, dostaje list, który zaginął przed pięćdziesięcioma laty. Edith postanawia odkryć tajemniczą przeszłość matki…


Dowiaduje się, że została ona ewakuowana razem z innymi dziećmi w 1939 roku z Londynu i przez półtora roku mieszkała w zamku Milderhurst w Kencie, siedzibie słynnego pisarza, Raymonda Blythe’a, autora jej ulubionej powieści z dzieciństwa, Prawdziwa historia Człowieka z Błota.

Edith odwiedza zamek i przekonuje się, że nadal mieszkają w nim trzy córki Raymonda.

Pomału Edith odkrywa coraz więcej tajemnic zamku. W 1941 Juniper miała wyjść za mąż, lecz jej narzeczony nie zjawił się w Milderhurście i od tamtej pory słuch po nim zaginął.

Edith dostaje zaskakujące zlecenie napisania wstępu do Prawdziwej historii Człowieka z Błota i wyjaśnienia zagadkowej genezy utworu. Podczas drugiej wizyty w zamku najstarsza siostra, Percy odsłania przed nią wszystkie zagadki Milderhurstu.

Kate Morton
Milczący zamek
Przekład: Izabela Matuszewska
Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.
Premiera: 2 września 2015


Ćśś… Słyszycie go?
Drzewa słyszą. One pierwsze wiedzą, że się zbliża.
Słuchajcie! Drzewa w głębokim, ciemnym lesie drżą i potrząsają liśćmi niczym cieniutkimi płatkami srebra; wiatr przekrada się między czubkami koron i szepcze, że coś się wydarzy.
Drzewa wiedzą, ponieważ są stare i wszystko to już widziały.

*

Bezksiężycowa noc.
Człowiek z Błota przychodzi, gdy księżyc się ukrywa. Noc naciągnęła na dłonie skórzane rękawiczki, strząsnęła na ziemię czarny całun—to podstęp, przebranie, senne zaklęcie, aby wszystko usnęło smacznie pod jej okryciem.
Lecz ciemność nie jest nieprzenikniona, każda rzecz ma swoje niuanse, natężenie, fakturę. Spójrzcie tylko na szorstkie, wełniste lasy, pikowane płachty pól, gładką melasę fosy. Jeśli jednak macie choć odrobinę szczęścia, nie zauważycie, że coś się poruszyło w mule, gdzie ziemia powinna leżeć niewzruszona. Macie szczęście, ponieważ nikt, kto widział przebudzenie Człowieka z Błota, nie dostaje szansy, by opowiedzieć jego historię.
Tam, widzicie? Lśniąca, błotnista fosa przestała być gładka i równa. Na rozległej, płaskiej powierzchni tworzy się bąbel, jakby mokradło wydało westchnienie, na wszystkie strony rozbiegają się drżące zmarszczki, aluzja…
Lecz wy odwróciliście wzrok! I postąpiliście mądrze, to nie jest widok dla takich jak wy. Przeniesiemy się teraz do zamku, ponieważ tam również coś się poruszyło.
Wysoko na wieży.
Obserwujcie uważnie, a zobaczycie.
Dziewczynka zrzuca z siebie kołdrę.
Położono ją do łóżka kilka godzin temu. W sąsiedniej komnacie pochrapuje cicho jej opiekunka; śnią jej się lilie i mydło, i wysokie szklanki świeżego, ciepłego mleka. Lecz dziewczynkę coś obudziło. Podnosi się cichutko, przesuwa po czystym, białym prześcieradle, spuszcza dwie blade, szczupłe łydki na drewnianą podłogę. Na niebie nie ma księżyca, którego blask rozświetlałby świat za murami zamku, mimo to coś ją przyciąga do okna. Chropowata szyba jest zimna. Dziewczynka czuje migotanie powietrza oszronionego ciemnością, wdrapuje się na szafkę z książkami, siada nad rzędami porzuconych dziecięcych bajek, ofiar jej pospiesznego dojrzewania. Owija sobie blade nogi koszulą i opiera brodę w zagłębieniu między złączonymi kolanami.
Gdzieś tam daleko jest świat, ludzie kręcą się jak nakręcane figurynki.
Pewnego dnia, całkiem niedługo, dziewczynka zamierza zobaczyć to wszystko na własne oczy, bo chociaż wszystkie drzwi w zamku są pozamykane na klucz i wszystkie okna zakratowane, to przecież mają one za zadanie chronić mieszkańców przed tamtym, a nie więzić ją w środku.
Przed tamtym.
Słyszała o nim historie. On sam jest historią, tak samo jak kraty i zamki, pozostałością dawnych czasów, gdy ludzie wierzyli w takie rzeczy. Opowieści o potworach czających się w fosie i czyhających na piękne dziewice. O człowieku, któremu dawno temu wyrządzono krzywdę i który pała żądzą zemsty.
Jednak dziewczynka — zmarszczyłaby brwi, słysząc, że ktoś ją tak nazywa—nie wierzy już w bajki o potworach. Niecierpliwi się. Jest nowoczesna, dorosła i pragnie się wyrwać na wolność. Ten pokój i zamek już jej nie wystarczają, ale na razie to wszystko, co ma, dlatego wygląda ponuro przez okno. W oddali, w zmarszczce między plisami wzgórz, leży miasteczko pogrążone we śnie. Ostatni wieczorny pociąg głuchym gwizdem oznajmia swoje przybycie; samotne wołanie pozostaje bez odpowiedzi i zawiadowca w sztywnej czapce człapie, aby podnieść semafor. W pobliskim lesie kłusownik składa się do strzału, lecz marzy o powrocie do domu, do ciepłego łóżka. Na obrzeżach miasteczka, w chacie, gdzie farba obłazi ze ścian, płacze nowo narodzone dziecko.
Oto najzwyklejsze wydarzenia w świecie, gdzie wszystko ma sens, gdzie ludzie widzą tylko rzeczy, które istnieją, a tych, których nie ma, nikt nie zauważa. Jakże inny to świat od tego, w którym zbudziła się dziewczynka.
Pod oknem pokoiku w wieży, znacznie bliżej, niż chciała sięgnąć wzrokiem, coś się bowiem zaczyna dziać.

*

Fosa zaczyna oddychać. Głęboko w bagnisku drga serce pogrzebanego mężczyzny. Z mulistej toni dobywa się cichy dźwięk, niczym zawodzenie wiatru, i unosi się wyczekująco nad powierzchnią. Dziewczynka je słyszy, a raczej czuje, albowiem fundamenty zamku są wtopione w błoto i jęk przesącza się przez kamień, a potem pełznie po ścianach, piętro po piętrze, niewyczuwalnie, przez książki, na których siedzi. Ulubiona bajka z dzieciństwa spada na podłogę, dziewczynka wstrzymuje oddech.
Człowiek z Błota unosi powiekę. Gwałtownie rzuca okiem na wszystkie strony. Czy w tamtej chwili wspomina utraconą rodzinę? Śliczną, drobniutką żonkę i dwoje pulchnych niemowląt, które zostawił? A może jego myśli cofają się jeszcze dalej w przeszłość, do czasów chłopięcych, gdy biegnie z bratem przez pola porośnięte długimi, jasnymi łodygami; a może krąży myślami wokół innej kobiety, która go kochała przed śmiercią, której czułości i pochlebstwa kosztowały go tak dużo, która nie pogodziła się z odtrąceniem.

*

Coś się zmienia, dziewczynka wyczuwa to i drży. Przyciska dłoń do zamarzniętego okna i pozostawia na szybie gwiaździsty odcisk. Nastaje godzina duchów, chociaż ona o tym nie wie i nie umie jej nazwać. Nikt jej już nie pomoże. Pociąg odjechał, kłusownik leży u boku żony, nawet noworodek zasnął, zrezygnowawszy z prób zakomunikowania światu swojej obecności. Dziewczę w wieży jest jedyną osobą w zamku świadomą tego, co się dzieje; jej opiekunka przestała chrapać i oddycha teraz tak leciutko, jakby zamarła. Ptaki w lesie wokół zamku również ucichły, wcisnęły łebki pod drżące skrzydła i zamknęły oczy na to, co ma nastąpić.
Dziewczynka jest sama, a w błocie budzi się mężczyzna. Jego serce łomocze szaleńczo, ponieważ nadszedł jego czas i nie potrwa długo. Obraca nadgarstki, stopy i powstaje z mulistego łoża. Nie patrzcie, błagam, odwróćcie wzrok, kiedy wyłania się na powierzchnię, kiedy wygrzebuje się z fosy, kiedy staje na czarnym, rozmokłym brzegu, unosi ręce i wciąga w piersi powietrze. Przypomina sobie, jakie to uczucie oddychać, kochać i cierpieć.
Lepiej popatrzcie na burzowe chmury, nawet w ciemności widać, jak nadciągają. Przetaczają się gniewnym grzmotem, zaciskają pięści, biją piorunami i gromadzą się nad wieżą. Czy to Człowiek z Błota sprowadził burzę, czy to burza go wskrzesiła? Nikt nie wie. Wpokoiku na wieży dziewczyna przechyla głowę na bok, kiedy pierwsze, niechętne krople deszczu rozpryskują się na szybie i spotykają jej dłoń. Dzień był ładny, lecz nie upalny, wieczór przyjemny i chłodny. Rankiem ludzie ze zdziwieniem zobaczą rozmokłą ziemię. Podrapią się po głowie, uśmiechną do siebie i powiedzą:
— Coś takiego! I pomyśleć, że wszystko przespaliśmy.
Lecz patrzcie! Jakiś kształt pełznie po murze wieży. Wspina się niewiarygodnie szybko i zręcznie. Żaden człowiek tego nie potrafi. Podchodzi pod okno dziewczynki. Zastygli twarzą w twarz. Ona przez zalaną strumieniami szybę, przez zasłonę deszczu widzi oklejonego błotem potwora. Otwiera usta, aby krzyknąć, by wezwać pomocy, lecz wtedy coś się zmienia.
Na jej oczach potwór się przeistacza. Spod warstw mułu, mroku, gniewu i rozpaczy wyłania się twarz młodego mężczyzny. Zapomniana twarz, pełna tęsknoty, smutku i piękna. Dziewczynka bez namysłu wyciąga rękę, aby otworzyć okno, aby wpuścić go do pokoju.

Raymond Blythe,
Prawdziwa historia Człowieka z Błota,
Prolog.

Zaginiony list odnajduje drogę

1992

Zaczęło się od listu, który zaginął dawno temu i czekał pół wieku w torbie z niedoręczoną korespondencją na ciemnym strychu w Bermondsey. Czasami rozmyślam o tych setkach listów miłosnych, rachunków sklepowych, kart urodzinowych i pocztówek, wzdychających i pęczniejących od nieprzekazanych wiadomości, które szeptały do siebie w ciemnościach, czekając, aż je ktoś odkryje. Powiadają, że list pragnie odnaleźć swojego adresata, i prędzej czy później, czy się tego chce, czy nie, napisane słowa zawsze znajdą drogę, aby ujrzeć światło, aby ujawnić światu swoje sekrety.
Wybaczcie mi, jestem romantyczką. To skutek długich lat ślęczenia przy latarce nad dziewiętnastowiecznymi powieściami, kiedy rodzice myśleli, że śpię. Chcę powiedzieć, że to dziwne: gdyby Arthur Tyrell był nieco bardziej odpowiedzialnym człowiekiem i w Wigilię 1941 roku nie wypił o jedną szklankę grogu za dużo, po czym zamiast dokończyć roznoszenie poczty, nie wrócił do domu i nie zasnął pijackim snem, gdyby torba z niedoręczoną korespondencją nie wylądowała wciśnięta na strychu, ukryta starannie aż do jego śmierci pięćdziesiąt lat później, kiedy jedna z córek listonosza wygrzebała ją ze sterty rupieci i zadzwoniła do „Daily Mail”, wszystko potoczyłoby się inaczej. Dla mojej mamy, dla mnie, a zwłaszcza dla Juniper Blythe.
Być może czytaliście o tej historii w gazetach, dużo o niej pisano. Kanał 4 nadał nawet w telewizji program specjalny, w którym zaproszeni adresaci opowiadali o tych osobliwych głosach z przeszłości. Pewna kobieta dostała list od ukochanego, który służył w RAF-ie; jakiś mężczyzna pokazywał kartkę urodzinową od syna ewakuowanego na początku wojny z Londynu. Tydzień później chłopiec zginął od szrapnela. Myślałam sobie wtedy, że to bardzo dobry program, chwilami poruszający, pełen zarówno szczęśliwych, jak i smutnych historii przeplatanych archiwalnym materiałem filmowym z czasu wojny. Kilka razy się rozpłakałam, ale to o niczym nie świadczy, bo ja z natury łatwo się wzruszam.
Mama nie wzięła udziału w programie. Zadzwonili do niej producenci i pytali, czy jej list zawierał coś szczególnego, czym chciałaby się podzielić z innymi ludźmi; odparła, że nie, że to było zwyczajne zamówienie ze sklepu z odzieżą, który od dawna nie istnieje. Skłamała. Wiem, ponieważ byłam przy niej, kiedy przyszedł list, widziałam jej reakcję i z całą pewnością nie nazwałabym jej zwyczajną.
Wydarzyło się to rankiem pod koniec lutego, zima trzymała nas mocno za gardło, rabaty ściął lód. Przyjechałam do rodziców i pomagałam w pieczeniu mięsa na niedzielny obiad. Często to robię, ponieważ sprawia to im przyjemność, chociaż jestem wegetarianką i wiem, że prędzej czy później podczas posiłku mama zacznie się najpierw niepokoić, stopniowo na jej twarzy odmaluje się udręka, aż wreszcie nie wytrzyma i z jej ust posypie się litania danych statystycznych na temat niedoborów białka i związanej z tym anemii.
Obierałam ziemniaki w zlewie, kiedy list wpadł przez szczelinę w drzwiach. W niedzielę nie przychodzi poczta, więc powinno mi to dać do myślenia, byłam jednak zbyt pochłonięta zastanawianiem się, jak powiedzieć rodzicom, że rozeszliśmy się z Jamiem. Minęły już dwa miesiące i musiałam im to w końcu jakoś zakomunikować, lecz im dłużej zwlekałam z wykrztuszeniem tego, tym bardziej słowa kostniały mi w ustach. A miałam powody, żeby milczeć.
Rodzice od początku byli wobec Jamiego nieufni, poza tym źle znosili wstrząsy i mama denerwowałaby się jeszcze bardziej niż zwykle, gdyby się dowiedziała, że mieszkam sama. Najbardziej jednak odstręczała mnie myśl o niezręcznej rozmowie, która nieuchronnie nastąpi później. Zobaczyć na twarzy mamy w pierwszej chwili zaskoczenie, potem konsternację, wreszcie rezygnację, która nastąpi, gdy tylko sobie uświadomi, że rola matki wymaga od niej pocieszania…
Wróćmy jednak do listu. Przy drzwiach rozległ się cichy szelest wpadającej koperty.
— Edie, możesz to przynieść?
To była moja matka. (Edie to ja, przepraszam, powinnam była przedstawić się wcześniej). Wskazała głową przedpokój i machnęła ręką, która nie tkwiła w brzuchu kurczaka. Odłożyłam ziemniaka, wytarłam dłonie w ścierkę i wyszłam do holu. Tylko jeden list leżał na wycieraczce: firmowa koperta poczty z adnotacją: „Zaginiona korespondencja”. Wchodząc do kuchni, przeczytałam mamie tę informację. Skończyła już nadziewać kurczaka i właśnie wycierała ręce. Zmarszczyła czoło, raczej odruchowo, bo nie spodziewała się niczego konkretnego, wzięła ode mnie list i zdjęła okulary do czytania z ananasa leżącego w misie z owocami. Rzuciła okiem na urzędową informację na wierzchu i wzniósłszy przelotnie brwi, zaczęła otwierać kopertę.
Wróciłam do ziemniaków, co było bardziej absorbującą czynnością niż obserwowanie, jak moja mama otwiera korespondencję, tak więc z przykrością muszę powiedzieć, że nie widziałam wyrazu jej twarzy, kiedy wyjąwszy ze środka mniejszą kopertę, zobaczyła cienki, tani papier i stary stempel, kiedy odwróciła list i przeczytała nazwisko na odwrocie. Wyobrażałam to sobie wielokrotnie — jak kolory odpływają jej z policzków, palce zaczynają drżeć tak gwałtownie, że minęło kilka minut, nim zdołała rozciąć mniejszą kopertę.
Nie muszę sobie natomiast wyobrażać gardłowego odgłosu raptownie wciąganego powietrza, po którym nastąpiła seria chrypliwych szlochów. Zabrzmiały w kuchni tak przeraźliwie i niesamowicie, że ręka mi drgnęła i skaleczyłam się w palec.
— Co się stało, mamo?
Podeszłam do niej i objęłam ją ramieniem, uważając, aby nie poplamić jej sukienki krwią. Nie odpowiedziała. Później wyjaśniła, że w tamtej chwili nie potrafiła wykrztusić z siebie ani jednego słowa. Zesztywniała, po policzkach ciekły jej łzy, w dłoniach ściskała tę dziwną, malutką kopertę z tak cienkiego papieru, że prześwitywał przez nią róg złożonego listu, który przytulała mocno do piersi. Potem, rzuciwszy mi przez ramię kilka urywanych instrukcji dotyczących kurczaka, kuchenki i ziemniaków, znikła w swojej sypialni na piętrze.
W kuchni zapadła obolała cisza. Poruszałam się powoli i bardzo ostrożnie, aby jej nie zmącić. Moja mama nie należy do płaczek, lecz ten moment — jej rozpacz i wstrząs — wydawał mi się dziwnie znajomy, jakbyśmy już raz to przeżywały. Piętnaście minut później, w trakcie których próbowałam na przemian obierać ziemniaki, odgadywać, od kogo pochodzi list, i zastanawiać się, co powinnam zrobić, zapukałam wreszcie do jej pokoju i spytałam, czy chce się napić herbaty.
Jakoś się zdołała pozbierać, usiadłyśmy naprzeciwko siebie przy małym stoliku w kuchni. Podczas gdy ja udawałam, że nie zauważam jej zapłakanych oczu, ona zaczęła opowiadać, co zawierała koperta.
— To list — zaczęła — od kogoś, kogo znałam dawno temu. Miałam wtedy dwanaście, trzynaście lat.
Przypomniała mi się fotografia stojąca na stoliku nocnym przy łóżku mojej umierającej babki. W mglistym wspomnieniu zobaczyłam trójkę dzieci, z których najmłodsza była moja mama — dziewczynka z krótkimi, ciemnymi włosami, siedząca na pierwszym planie. Dziwne, odwiedzałam babcię w tym pokoju setki razy, a jednak nie potrafiłam odtworzyć w pamięci dokładnych rysów dziewczynki. Może dzieci nigdy nie interesują się, kim byli ich rodzice, zanim przyszły na świat, dopóki nie wydarzy się coś wyjątkowego, co wydobędzie przeszłość z mroku. Popijałam herbatę, czekając, aż mama zacznie mówić dalej.
— Nie wiem, czy opowiadałam ci o tamtych czasach, o drugiej wojnie światowej. Chyba niewiele, prawda? To był okres okropnego zamętu, tyle rzeczy legło w gruzach.Wydawało się…—westchnęła— wydawało się, że świat już nigdy nie będzie taki jak dawniej, jakby go wyrzucono z orbity i nic nie mogło przywrócić go na normalne tory.
Objęła dłońmi parujący kubek i zapatrzyła się do środka.
— Mieszkaliśmy… rodzice, Rita, Ed i ja, w mieszkaniu przy Barlow Street w Elephant and Castle. Wkrótce po wybuchu wojny wszystkie dzieci zebrano w szkolnych klasach, zaprowadzono nas prosto na stację kolejową i wsadzono do pociągów. Nigdy w życiu tego nie zapomnę: tłumy dzieciaków z tabliczkami, maskami gazowymi i tobołkami, a na ulicach matki, które w ostatniej chwili zmieniły zdanie i biegły na stację, wołając do wartowników, żeby wypuszczono ich dzieci, potem do starszego rodzeństwa, żeby pilnowali młodszych braciszków i siostrzyczek i nie spuszczali ich z oka.
Przez chwilę siedziała, przygryzając dolną wargę, podczas gdy przed jej oczami rozgrywały się minione sceny.
— Musiałaś być przerażona.
Nie mieliśmy w rodzinie zwyczaju trzymania się za ręce, inaczej ścisnęłabym mocno jej dłoń.
— Z początku byłam.
Zdjęła okulary i potarła oczy. Jej twarz bez oprawek nabrała bezradnego, niedokończonego wyglądu przypominającego nocne zwierzę oszołomione światłem dziennym. Ucieszyłam się, kiedy włożyła je z powrotem i ciągnęła:
— Nigdy przedtem nie wyjeżdżałam z domu, nie spędziłam nawet nocy bez mamy, ale byli ze mną brat i siostra, oboje starsi ode mnie. W miarę jak upływała podróż, kiedy nauczyciel rozdał czekoladę, wszyscy poweseleli i zaczęliśmy się czuć, jakbyśmy wyruszali na przygodę. Wyobrażasz sobie? Wybuchła wojna, a my śpiewaliśmy piosenki, jedliśmy gruszki w syropie, wyglądaliśmy przez okno i graliśmy w dwadzieścia pytań. Dzieci potrafią być bardzo odporne, czasami wręcz bezduszne.
— Dojechaliśmy w końcu do miasteczka o nazwie Cranbrook, tam rozdzielono nas na grupy i wsadzono do różnych autobusów. Ten, w którym znaleźliśmy się z Ritą i Edem, zawiózł nas do Milderhurst. W ratuszu czekała tam na nas grupa miejscowych kobiet z uśmiechami przyklejonymi do twarzy, z listą nazwisk przywiezionych dzieci w rękach. Kazały się nam ustawić w rzędach, a ludzie chodzili wokół nas i wybierali. Najszybciej rozchodziły się maluchy, zwłaszcza te najładniejsze. Pewnie wszyscy uważali, że będzie z nimi najmniej roboty, że mają najmniej londyńskich nawyków. — Uśmiechnęła się krzywo. — Wkrótce dostali nauczkę.
— Mojego brata wybrano dosyć szybko. Był silny, wysoki jak na swój wiek, a chłopi rozpaczliwie szukali rąk do pracy. Niedługo potem poszła moja siostra, zabrała ze sobą koleżankę ze szkoły.
To była najwyższa pora. Położyłam jej dłoń na ręku.
— Tak mi przykro.
— Nie przejmuj się. — Wyciągnęła rękę i poklepała mnie po palcach. — Nie byłam ostatnia. Po mnie zostało jeszcze kilkoro innych dzieci, mały chłopiec z jakąś chorobą skóry. Nie wiem, co się z nim stało, ale kiedy wychodziłam, on dalej stał w ratuszu. Wiesz, przez wiele lat później zawsze kupowałam w warzywniaku obite owoce, jeśli akurat takie podeszły mi pod rękę w pierwszej chwili. Nie pozwalałam sobie na przebieranie i odkładanie gorszych, które mi się nie podobały.
— Ale w końcu ktoś cię wybrał.
— Tak, w końcu ktoś mnie wybrał. — Zniżyła głos i zaczęła bawić się czymś, co leżało jej na kolanach, tak że musiałam się pochylić, aby ją słyszeć. — Przyszła spóźniona, w sali było już prawie pusto, większość dzieci zabrano i kobiety z Żeńskiej Służby Ochotniczej sprzątały naczynia po podwieczorku. Zaczęłam popłakiwać, chociaż starałam się, żeby nikt tego nie widział. Wtedy nagle ona wkroczyła do sali i w powietrzu jakby zaszła zmiana.
— Zmiana?
Zmarszczyłam nos, bo wyobraziłam sobie scenę z Carrie, kiedy wybuchają światła.
— Trudno to wytłumaczyć. Spotkałaś kiedyś osobę, która sprawia wrażenie, jakby wszędzie wnosiła swoją własną atmosferę?
Może.Wzruszyłam niepewnie ramionami. Za moją przyjaciółką Sarah wszyscy się oglądają, ale trudno to uznać za zjawisko atmosferyczne, z drugiej strony…
— Oczywiście, że nie. To brzmi głupio, tak naprawdę chciałam powiedzieć, że była inna niż wszyscy… nie wiem, jakby pod każdym względem była „bardziej”, owszem, na swój sposób piękna: z długimi włosami, wielkimi oczami, trochę dzikim spojrzeniem, ale nie to ją odróżniało od innych. Miała wtedy dopiero siedemnaście lat, lecz gdy wchodziła, inne kobiety jakby się przy niej kurczyły.
— Z szacunku?
— Tak, to dobre określenie. Z szacunku. Były zdziwione jej przybyciem i nie wiedziały, jak się zachować. W końcu któraś się odezwała, zapytała, czy może w czymś pomóc, a dziewczyna tylko machnęła długimi palcami i oznajmiła, że przyjechała po swoją ewakuantkę. Dokładnie tak się wyraziła: po „swoją” ewakuantkę. Podeszła prosto do miejsca, gdzie siedziałam na podłodze, i zapytała, jak mam na imię, a kiedy odpowiedziałam, uśmiechnęła się i stwierdziła, że muszę być zmęczona po długiej podróży. Spytała, czy chcę z nią zamieszkać. Musiałam skinąć głową, bo odwróciła się do najważniejszej kobiety, która trzymała listę, i oświadczyła, że zabiera mnie z sobą.
— Jak się nazywała?
— Blythe — odrzekła mama, powstrzymując dreszcz. — Juniper Blythe.

 
Wesprzyj nas