Trzeci tom ośmioczęściowego cyklu powieści Stephena Kinga, łączącego elementy fantasy, horroru i westernu.


Mroczna wieża III: Ziemie jałowe
Roland z Gilead ma nowych towarzyszy krucjaty – Eddiego i Susannah. Zaczyna się dla nich czas nauki, zdobywania nowych umiejętności…

Tymczasem rewolwerowiec stopniowo traci zmysły.

Bohaterowie podejmują nowy trop w poszukiwaniach Wieży. Szlak wędrówki wiedzie przez lasy, prerie, aż po dżunglę.

Czeka ich walka z demoniczną sztuczną inteligencją sterującą naddźwiękowym pociągiem…

Stephen King
Mroczna wieża III: Ziemie jałowe
Przekład: Zbigniew A. Królicki
Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.
Premiera: 5 sierpnia 2015


Rozdział 1
NIEDŹWIEDŹ I KOŚĆ

1

Po raz trzeci strzelała ostrą amunicją… ale po raz pierwszy wyciągała broń z kabury, którą dał jej Roland.
Mieli mnóstwo ostrej amunicji, gdyż Roland przeniósł ponad dwieście nabojów ze świata, w którym Eddie i Susannah Dean żyli, zanim zostali powołani. Spory zapas amunicji wcale nie oznaczał, że należało ją marnować – prawdę mówiąc, wprost przeciwnie. Bogowie niechętnym okiem spoglądali na marnotrawców. Najpierw ojciec, a potem Cort – jego najlepszy nauczyciel – wpoili ten pogląd Rolandowi, który w dalszym ciągu w to wierzył. Bogowie może nie od razu ukarzą winowajcę, lecz prędzej czy później trzeba będzie za to zapłacić, a im później, tym drożej.
Poza tym z początku nie musieli używać ostrej amunicji. Roland strzelał od tak dawna, że ta piękna, brązowoskóra kobieta w fotelu inwalidzkim nie była w stanie sobie tego wyobrazić. Z początku kazał jej tylko celować do rozmaitych przedmiotów. Uczyła się szybko. Zarówno ona, jak i Eddie szybko się uczyli. I tak jak podejrzewał, oboje byli urodzonymi rewolwerowcami.
Dziś Roland i Susannah przyszli na polankę w lesie, milę od obozu, który rozbili tu już prawie dwa miesiące temu. Dni mijały przyjemnie, monotonnie. Rany rewolwerowca zagoiły się, a Eddie i Susannah uczyli się tego, czego musiał ich nauczyć: jak strzelać, polować, patroszyć i oczyszczać zdobycz, jak rozpinać, farbować i garbować skóry zwierząt, jak wykorzystywać upolowane zwierzęta tak, żeby nic się nie marnowało, jak odnaleźć północ na podstawie położenia Starej Gwiazdy lub południe według Starej Matki, jak słuchać odgłosów lasu, w którym się znaleźli, sto lub więcej mil na północny wschód od Morza Zachodniego. Dzisiaj Eddie został w obozie, lecz to wcale nie przeszkadzało rewolwerowcowi.
Wiedział, że najdłużej pamięta się to, czego nauczyło się samemu. A jednak najważniejszą umiejętnością wciąż było to samo: umiejętność strzelania i trafiania w cel. Zabijania.
Na skraju polanki rosły ciemne, słodko pachnące świerki, otaczające ją nierównym półokręgiem. Po południowej stronie znajdowało się urwisko opadające stustopową ścianą kruchych, piarżystych półek skalnych i poszarpanych głazów – niczym gigantyczne schody. Czysty strumień wypływał z lasu i przecinał środek polany, najpierw bulgocząc w głębokim korycie gąbczastej ziemi i kruchego kamienia, a potem ciurkając po kamienistym zboczu, schodzącym w kierunku krawędzi ściany.
Woda spływała po stopniach szeregiem wodospadów, nad którymi unosiły się śliczne, migotliwe tęcze. Poza urwiskiem rozpościerała się wspaniała głęboka dolina, też porośnięta świerkami i nielicznymi wielkimi wiązami, które nie dały się z niej wyrugować. Te ostatnie wznosiły swe olbrzymie korony, zielone i gęste, być może sędziwe już wtedy, kiedy ziemia, z której przybył Roland, była jeszcze młoda. Nie dostrzegł żadnych śladów świadczących o tym, że kiedykolwiek przeszedł tędy pożar, choć zapewne od czasu do czasu wysokie drzewa musiały ściągać pioruny. A te nie były jedynym zagrożeniem dla drzew. W odległej przeszłości w tym lesie zamieszkiwali jacyś ludzie. W ciągu kilku minionych tygodni Roland kilkakrotnie napotkał ślady ich obecności. Przeważnie były to resztki prymitywnych wyrobów, lecz należały do nich skorupy naczyń, które niewątpliwie wypalano w ogniu. Ten zaś jest złośliwym żywiołem, który lubi wymykać się z rąk tych, co go skrzesili.
Nad tą malowniczą scenerią wznosiła się kopuła bezchmurnego błękitu nieba, po którym kilka mil dalej krążyło stado wron wrzeszczących zardzewiałymi, ochrypłymi głosami. Wyglądały na zaniepokojone, jakby nadciągała burza, ale kiedy Roland wciągnął w nozdrza powietrze, nie wyczuł zapachu deszczu.
Na lewo od strumienia leżał spory głaz. Roland ułożył na nim sześć kamyków. Każdy z nich był gęsto usiany plamkami miki i w ciepłym blasku popołudnia lśniły jak soczewki.
– Masz jeszcze szansę – rzekł rewolwerowiec. – Jeśli pas z kaburą jest nieporęczny choć trochę, powiedz mi o tym teraz. Nie możemy sobie pozwolić na marnowanie amunicji.
Sardonicznie mrugnęła do niego i przez moment ujrzał dawną Dettę Walker. Jakby mglisty słoneczny blask odbił się od stalowej sztaby.
– A co byś zrobił, gdyby była nieporęczna, a ja bym nie powiedziała ci o tym? Gdybym nie trafiła w żaden z tych sześciu parszywych kamyków? Walnąłbyś mnie w łeb, tak jak robił to ten twój nauczyciel?
Rewolwerowiec się uśmiechnął. Przez pięć ostatnich tygodni uśmiechał się częściej niż w ciągu pięciu poprzedzających je lat.
– Nie zrobiłbym tego i dobrze o tym wiesz. Po pierwsze, byliśmy wtedy dziećmi… chłopcami, którzy jeszcze nie stali się mężczyznami. Można dać klapsa nieposłusznemu dziecku, ale…
– W moim świecie bicie dzieci nie jest aprobowane w rodzinach należących do lepszego towarzystwa – powiedziała sucho Susannah.
Roland wzruszył ramionami. Trudno wyobrazić sobie taki świat. Czyż Wielka Księga nie głosiła: „Nie żałuj wierzbowej witki, by nie zepsuć dziecka”? Mimo to nie podejrzewał, że Susannah może go okłamywać.
– Twój świat nie poszedł naprzód – odparł. – Tutaj wiele spraw wygląda inaczej. Czyż sam tego nie widziałem?
– Pewnie widziałeś.
– W każdym razie ty i Eddie nie jesteście dziećmi. Nie mogę traktować was tak, jakbyście nimi byli. Gdyby nawet trzeba było to udowadniać, oboje przeszliście wszystkie próby.
Chociaż tego nie powiedział, myślał o tamtej chwili na plaży, kiedy rozwaliła na kawałki trzy atakujące homarokoszmary, zanim zdołały ogryźć jego i Eddiego do kości. Ujrzał uśmiech na jej twarzy i pomyślał, że pewnie też sobie to przypomniała.
– Zatem co zrobisz, jeśli spieprzę to strzelanie?
– Popatrzę na ciebie. Sądzę, że nie będę musiał robić nic więcej.
Zastanowiła się, a potem kiwnęła głową.
– Może być.
Ponownie sprawdziła pas. Przecinał na ukos jej pierś (Rolandowi przypominał szelki dokera) i wyglądał zupełnie niepozornie, ale sporządzenie go wiązało się z licznymi próbami, błędami oraz poprawkami, zanim uzyskał odpowiedni kształt. Pas i rewolwer, którego rękojeść ze zniszczonego drewna sandałowego sterczała z naoliwionej starej kabury, kiedyś należały do rewolwerowca. Olstro wisiało na jego prawym biodrze. Przez znaczną część minionych pięciu tygodni godził się z myślą, że już nigdy nie będzie tam wisieć. Dzięki staraniom homarokoszmarów był teraz leworęcznym rewolwerowcem.
– No, to jak jest? – zapytał ponownie.
Tym razem parsknęła śmiechem.
– Rolandzie, ta stara kabura jest tak poręczna, że bardziej już nie może być. A teraz mam strzelać, czy też chcesz siedzieć tu przez cały dzień i słuchać wrzasku wron?
Czuł napięcie pod skórą i podejrzewał, że podobne uczucie skrywał w takich chwilach pod szorstkim zachowaniem Cort. Chciał, żeby była dobra… Potrzebował tego. Gdyby jednak okazał jej, jak bardzo jest mu potrzebna, mogłoby to mieć katastrofalne skutki.
– Powtórz mi jeszcze raz ostatnią lekcję, Susannah. I postaraj się.
Westchnęła z udawanym zniecierpliwieniem, a kiedy przemówiła, uśmiech zgasł, ciemna i piękna twarz przybrała poważny wyraz. Z ust popłynęły słowa dawnej nauki, odmłodzone przez jej głos. Nigdy nie przypuszczał, że usłyszy te słowa z ust kobiety. Jakże naturalnie brzmiały… a zarazem jak dziwnie i groźnie.
– Nie będę celowała ręką, gdyż kto celuje ręką, ten zapomniał oblicza swego ojca. Będę celowała okiem. Nie będę strzelała ręką, gdyż kto strzela ręką, ten zapomniał oblicza swego ojca. Będę strzelała umysłem. Nie będę zabijała bronią, gdyż… – Przerwała w pół słowa i wycelowała w błyszczące od miki kamienie na głazie. – I tak nie zabiję niczego oprócz tych parszywych kamyczków.
Jej mina – trochę nachmurzona, a trochę łobuzerska – świadczyła o tym, że spodziewała się bury, a może nawet gniewu Rolanda. Ten jednak też kiedyś był na jej miejscu i nie zapomniał, iż początkujący rewolwerowcy bywają niepewni i aroganccy, nerwowi i skłonni do nieprzemyślanych działań… A poza tym odkrył w sobie nieoczekiwaną umiejętność. Potrafił uczyć. Co więcej, lubił uczyć i od czasu do czasu się zastanawiał, czy tak samo było z Cortem.
Podejrzewał, że tak.
Wrony zaczęły wrzeszczeć jeszcze głośniej, gdyż do chóru przyłączyły się te, które siedziały w lesie za ich plecami. Jakaś część umysłu Rolanda uchwyciła fakt, że okrzyki były teraz zaniepokojone, a nie tylko kłótliwe. Wrony krakały tak, jakby coś je spłoszyło i odgoniło od łupu, którym się posilały. On jednak miał ważniejsze rzeczy do zrobienia niż zastanawianie się nad tym, co spłoszyło stado wron. Tak więc odnotował ten fakt w pamięci i ponownie skoncentrował się na Susannah. Nieuwaga w obecności ucznia mogła sprowokować następną, mniej żartobliwą kpinę. I kogo należałoby za to winić? Kogo, jak nie nauczyciela? Bo czyż sam jej tego nie nauczył? Czyż nie nauczył ich obojga? Czy nie do tego sprowadzał się sens bycia rewolwerowcem, jeśli odrzucić kilka sztywnych rytuałów i obalić parę żelaznych reguł? Czy on i ona nie byli tylko parą sokołów wyćwiczonych do ataków na rozkaz?
– Nie – rzekł. – To nie są kamienie.
Lekko uniosła brwi i znów się zaczęła uśmiechać. Teraz, kiedy nabrała pewności, że nie wybuchnie gniewem (przynajmniej na razie), jak to często się zdarzało, gdy była opieszała lub niesforna, w jej oczach znowu pojawił się stalowy, drwiący błysk, który rewolwerowiec kojarzył z Dettą Walker.
– Nie? Nie są?
Kpina w jej głosie była dobroduszna, ale wiedział, że w razie potrzeby może stać się złośliwa. Dziewczyna wydawała się spięta, pobudzona i już wysuwała pazurki.
– Nie, nie są – powiedział, odpowiadając drwiną na kpinę. Na jego usta powrócił uśmiech, ale surowy i pozbawiony wesołości. – Susannah, czy pamiętasz pieprzonych skurwieli?
Jej uśmiech przygasł.
– Tych pieprzonych skurwieli z Oxford Town?
Teraz uśmiech całkiem znikł.
– Czy pamiętasz, co ci pieprzeni skurwiele zrobili tobie i twoim przyjaciołom?
– To nie byłam ja – odparła. – To była inna kobieta.
Jej oczy miały tępy, ponury wyraz. Nienawidził go, lecz także podziwiał. To było właściwe spojrzenie, świadczące o tym, że żar wciąż się tli i wkrótce buchnie żywym płomieniem.
– Owszem. Tak było. Czy ci się to podoba, czy nie, to była Odetta Susannah Holmes, córka Sarah Walker Holmes. Nie ty taka, jaką jesteś, lecz jaką byłaś. Pamiętasz węże od hydrantu? Pamiętasz złote zęby, które widziałaś, kiedy polewali z nich ciebie i twoich przyjaciół w Oxford Town? Jak błyszczały, kiedy się śmiali?
Powiedziała im o tym i o wielu innych sprawach podczas długich nocy przy obozowym ognisku. Rewolwerowiec nie rozumiał wszystkiego, ale mimo to uważnie słuchał. I zapamiętał. Mimo wszystko ból jest narzędziem. Czasem najlepszym.
– Co się z tobą dzieje, Rolandzie? Dlaczego przypominasz mi o tych okropnościach?
Teraz w jej pochmurnych oczach pojawił się groźny błysk. Przypominały mu oczy Alaina, gdy ktoś zdołał rozzłościć zwykle dobrodusznego rewolwerowca.
– Te kamienie to tamci ludzie – rzekł cicho Roland. – Ludzie, którzy zamknęli cię w celi i zostawili, żebyś się posikała. Ludzie z pałkami i psami. Ci mężczyźni, którzy nazywali cię czarną cipą. – Wskazał je, powoli przesuwając palec od lewej do prawej. – To ten, który uszczypnął cię w pierś i śmiał się. A tam jest ten, który powiedział, że lepiej sprawdzić, czy nie schowałaś czegoś w odbycie. To ten, który nazwał cię szympansicą w sukience za pięćset dolarów. Tamten stukał pałką o szprychy koła twojego wózka, aż ten dźwięk o mało nie doprowadził cię do szaleństwa. A tamten to mężczyzna, który nazwał twojego przyjaciela Leo parszywym pedziem. Ostatni zaś, Susannah, to Jack Mort. Tak. Te kamienie. To ci ludzie.
Teraz oddychała z wysiłkiem. Jej pierś unosiła się i opadała spazmatycznie pod pasem rewolwerowca, ciężkim od nabojów. Oderwała wzrok od Rolanda i spoglądała na kamienie usiane plamkami miki. W lesie za ich plecami jakieś drzewo złamało się i upadło. Wrony na niebie zaczęły wrzeszczeć jeszcze głośniej. Pogrążeni w grze, która przestała już być grą, nie zwrócili na to uwagi.
– Ach tak? – prychnęła. – Tak twierdzisz?
– Twierdzę. A teraz powtórz lekcję, Susannah Dean, i to dokładnie.
Tym razem słowa padały jak kawałki lodu z jej ust. Prawa dłoń lekko drżała na poręczy fotela, jak silnik na jałowym biegu.
– Nie będę celowała ręką, gdyż kto celuje ręką, ten zapomniał oblicza swego ojca. Będę celowała okiem.
– Dobrze.
– Nie będę strzelała ręką, gdyż kto strzela ręką, ten zapomniał oblicza swego ojca. Będę strzelała umysłem.
– Niech więc tak będzie, Susannah Dean.
– Nie będę zabijała bronią, gdyż kto zabija bronią, ten zapomniał oblicza swego ojca. Będę zabijała sercem.
– A więc zabij ich, na pamięć twego ojca! – ryknął Roland. – Zabij wszystkich!
Prawa dłoń Susannah błyskawicznie oderwała się od poręczy fotela i chwyciła za rękojeść rewolweru Rolanda. Wyrwała broń z kabury i grzbietem lewej dłoni kilkakrotnie odwiodła kurek, uderzeniami tak szybkimi i delikatnymi jak trzepot skrzydeł kolibra. Sześć suchych strzałów przeleciało echem po dolinie i pięć z sześciu kamieni zniknęło z głazu.
Przez chwilę oboje milczeli – chyba w ogóle nie oddychali – gdy echo strzałów przetaczało się i cichło w oddali. Nawet wrony zamilkły, przynajmniej w tym momencie. Rewolwerowiec przerwał ciszę zaledwie czterosylabowym, lecz pełnym zrozumienia zdaniem:
– Bardzo dobrze.
Susannah spojrzała na broń w swojej ręce, jak gdyby nigdy przedtem jej nie widziała. Smużka dymu unosiła się z lufy, idealnie prosto w nieruchomym powietrzu. Potem, powoli, schowała broń do kabury.
– Dobrze, ale nie doskonale – powiedziała w końcu. – Jednego nie trafiłam.
– Naprawdę?
Podszedł do głazu i podniósł leżący na nim kamień. Obejrzał go i rzucił kobiecie.
Z aprobatą zauważył, że złapała go lewą ręką, prawą trzymając w pobliżu kabury z rewolwerem. Strzelała lepiej i szybciej od Eddiego, lecz tej lekcji nie nauczyła się tak szybko jak on. Może przyszłoby jej to łatwiej, gdyby wzięła udział w strzelaninie w nocnym klubie Balazara. Teraz Roland miał pewność, że nauczyła się i tego. Spojrzała na kamień i na jego górnej krawędzi zobaczyła płytką rysę.
– Ledwie go drasnęłaś – rzekł Roland, wróciwszy do niej – lecz podczas walki to czasem zupełnie wystarcza. Jeśli zranisz przeciwnika, nie zdoła wycelować… – Urwał. – Dlaczego tak na mnie patrzysz?
– Nie wiesz? Naprawdę nie wiesz?
– Nie. Nie umiem czytać w twoich myślach, Susannah.
W jego głosie nie było cienia skruchy i Susannah ze zniechęceniem potrząsnęła głową. Te gwałtowne zmiany jej osobowości czasem irytowały go tak samo, jak ją drażniła niezdolność Rolanda do oględnego formułowania myśli. Był najbardziej bezpośrednim człowiekiem, jakiego znała.
– W porządku – odparła. – Powiem ci, dlaczego tak na ciebie patrzę, Rolandzie. Ponieważ to, co zrobiłeś, było paskudne. Powiedziałeś, że nie uderzyłbyś mnie, nie mógłbyś mnie uderzyć, gdybym nawet bardzo cię zawiodła…. Albo skłamałeś, albo jesteś bardzo głupi, a wiem, że nie jesteś głupcem. Ludzie nie zawsze uderzają rękami, o czym może zaświadczyć każda kobieta i mężczyzna mojej rasy. Tam, skąd pochodzę, mamy taki wierszyk: „Mów choć do woli…”.
– …od słów nie boli – dokończył Roland.
– No, ujmujemy to trochę inaczej, ale sądzę, że sens jest chyba ten sam. Obojętnie jak się to powie, to i tak gówno prawda. Nie na darmo to, co przed chwilą zrobiłeś, nazywają słowną chłostą. Twoje słowa zraniły mnie, Rolandzie. Zamierzasz tu stać i twierdzić, że o tym nie wiedziałeś?
Siedziała na fotelu inwalidzkim, patrząc na niego z chłodnym zaciekawieniem, i Roland pomyślał – nie po raz pierwszy – że pieprzeni skurwiele z jej krainy musieli być bardzo odważni lub bardzo głupi, jeśli ją prowokowali… na fotelu inwalidzkim czy nie. A sądząc po tym, co widział, raczej nie był to z ich strony przejaw odwagi.
– Nie myślałem o twoich zranionych uczuciach i nie przejmowałem się nimi – rzekł cierpliwie. – Zobaczyłem, że szczerzysz zęby i zamierzasz ugryźć, więc wsunąłem między nie patyk. I podziałało… prawda?
Teraz spojrzała na niego z urazą i zdumieniem.
– Ty draniu!
Nie odpowiadając, wyjął broń z jej kabury, dwoma palcami prawej dłoni otworzył bębenek i lewą ręką zaczął ponownie ładować rewolwer.
– Ze wszystkich nadętych, aroganckich…
– Musiałaś ugryźć – rzekł tym samym cierpliwym tonem. – W przeciwnym razie strzelałabyś źle… dłonią i bronią zamiast okiem, umysłem i sercem. Czy to był podstęp? Czy byłem arogancki? Nie sądzę. Myślę, Susannah, że to ty w głębi serca byłaś arogancka. Przypuszczam, że byłaś gotowa uciec się do podstępu. To mnie nie martwi. Wprost przeciwnie. Rewolwerowiec bez zębów to nie rewolwerowiec.
– Niech to szlag, nie jestem rewolwerowcem!
Zignorował te słowa – mógł sobie na to pozwolić. Jeśli ona nie była rewolwerowcem, to on był puszką z kawą.
– Gdyby to była gra, może postąpiłbym inaczej. Lecz to nie zabawa. To…
Na moment przyłożył zdrową dłoń do czoła i przytrzymał lekko drżące palce tuż nad lewą skronią. Dostrzegła to drżenie.
– Rolandzie, co ci dolega? – spytała spokojnie.
Powoli opuścił rękę. Zamknął bębenek i z powrotem wsunął rewolwer do jej kabury.
– Nic.
– A jednak. Widziałam. Eddie też to zauważył. Zaczęło się, gdy tylko zeszliśmy z plaży. Coś ci dolega, i to coraz bardziej.
– Nic mi nie jest – powtórzył.
Wyciągnęła ręce i ujęła jego dłoń. Zapomniała o gniewie, przynajmniej na chwilę. Spojrzała mu prosto w oczy.
– Eddie i ja… To nie jest nasz świat, Rolandzie. Bez ciebie byśmy tutaj zginęli. Mielibyśmy twoją broń i moglibyśmy z niej strzelać, gdyż tego dobrze nas nauczyłeś, a mimo to byśmy zginęli. My… potrzebujemy cię. Dlatego powiedz mi, co ci jest. Pozwól, żebym spróbowała ci pomóc. Pozwól, żebyśmy oboje spróbowali ci pomóc.
Nigdy głęboko nie zastanawiał się nad sobą i swoim postępowaniem. Koncepcja samoświadomości (czy psychoanalizy) była mu obca. On działał – błyskawicznie sprawdzał możliwości, podejmował decyzję i działał. Z nich wszystkich on był najdoskonalszy – człowiek o niezwykle romantycznej duszy zamkniętej w prymitywnej otoczce instynktu i pragmatyzmu. Teraz też błyskawicznie ocenił sytuację i postanowił powiedzieć Susannah prawdę. Och, tak, coś mu dolegało. Istotnie. Coś było nie tak z jego głową. To tak proste jak jego drogi i równie niezwykłe jak dziwne życie wędrowca, na jakie został skazany.
Otworzył usta, by rzec: „Powiem ci, co mi jest, Susannah, i powiem to tylko dwoma słowami. Tracę zmysły”. Lecz zanim zdążył zacząć, w lesie runęło kolejne drzewo – z głośnym, przeciągłym trzaskiem. To upadło bliżej i tym razem nie byli tak głęboko zaabsorbowani próbą sił, w postaci lekcji strzelania. Oboje usłyszeli trzask, a później nerwowy wrzask wron, i oboje zdali sobie sprawę z tego, że to drzewo runęło w pobliżu ich obozu.
Susannah patrzyła w kierunku miejsca, skąd dobiegł ten dźwięk, ale teraz spojrzała na rewolwerowca szeroko otwartymi i zaniepokojonymi oczami.
– Eddie – powiedziała.
W głębi zielonej gęstwiny za ich plecami rozległ się donośny ryk – przeciągły ryk wściekłości. Runęło następne drzewo i jeszcze jedno. Padały z odgłosami przypominającymi wybuchy granatów moździerzowych. Suche drewno – pomyślał rewolwerowiec. Uschnięte drzewa.
– Eddie! – tym razem krzyknęła. – Cokolwiek to jest, idzie do Eddiego!
Złapała za koła i zaczęła mozolnie obracać fotel.
– Nie ma na to czasu.

 
Wesprzyj nas