Pasjonująca lektura – kulisy porwania króla piwa. Historia uprowadzenia Alfreda Heinekena i jego szofera Aba Doderera w listopadzie 1983 roku.


Książka jest relacją opowiedzianą reporterowi Peterowi R. de Vries przez jednego z głównych sprawców tego porwania – Cora van Houta.

Przedstawia drobiazgowe przygotowania poczynione przez czterech kompanów, przebieg akcji oraz przekazanie ogromnego okupu w wysokości trzydziestu pięciu milionów guldenów i ujęcie porywaczy.

Na podstawie książki w 2014 roku powstał film z Anthonym Hopkinsem w roli Alfreda Heinekena oraz Jeffem Sturgessem w roli Cora van Houta.

Peter R. de Vries – jest znanym holenderskim reporterem zajmującym się sprawami kryminalnymi. Napisał wiele artykułów i kilka książek dotyczących przestępstw. W latach 1995 – 2012 prowadził popularny program śledczy w telewizji “Peter R. de Vries, misdaadverslaggever”.

Peter R. de Vries
Porwanie Heinekena
Przekład: Krystyna van Eggermond-Krupa, Małgorzata Woźniak-Diederen
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 12 sierpnia 2015


Rozdział 1

Rok 1981 dobiegał końca. Szampan od popołudnia chłodził się w lodówce. Trzy butelki dom perignon, po jednej dla każdego. Jeszcze nie wiedziałem, czy je wypijemy, ale nie o to chodziło. Zawsze należałem do typów zapobiegliwych: strzeżonego Pan Bóg strzeże. Najchętniej dołożyłbym jeszcze jedną butelkę, liczyłem bowiem na to, że pojawi się również Jan Boellaard, ale niestety, po raz pierwszy od piętnastu lat zawiódł nas w ten sylwestrowy wieczór. Zadzwonił do mnie po południu ze Stanów z wiadomością, że tym razem nie możemy na niego liczyć. Za dziesięć dwunasta, czyli w porze naszego tradycyjnego spotkania, będzie siedział w samolocie wracającym do Holandii. Święta spędził wraz z żoną i kilkorgiem znajomych na Florydzie. Nie miał zamiaru opuścić naszego sylwestra i z żalem w głosie tłumaczył się przez telefon, że się pomylił i bardzo przeprasza.
Zirytowałem się, coś takiego jeszcze się nigdy nie zdarzyło, fatalna wiadomość. Nawet nie starałem się ukryć rozczarowania i powiedziałem Janowi, że nie będzie go w kluczowym momencie, takim, w którym nie powinno go zabraknąć.
Po drugiej stronie oceanu, Boellie, jak go często nazywaliśmy, zareagował zgryźliwie.
– Cor, posłuchaj, możesz się na mnie wyładowywać, ale nie jestem w stanie dotrzeć na czas! Nawet gdybym bardzo chciał!… Samolot wcześniej nie odleci. Co, może mam go porwać? – zapytał poirytowanym głosem.
Roześmiałem się i zripostowałem:
– Gdybyś wiedział, o co chodzi, to wiem, że byłbyś do tego zdolny. Ale dobrze, przyjacielu. Nic się nie da zrobić. Powiedz, czy wieczorem mogę liczyć na twój głos…
Tym pytaniem wzbudziłem natychmiast ciekawość Boellaarda, czułem to. Wiedział, że jeżeli wieczorem będzie głosowanie, to poruszane będą ważne sprawy.
– Oczywiście, Cor, słuchaj, a nie mogłbyś już teraz uchylić rąbka tajemnicy? – starał się jeszcze dowiedzieć czegoś więcej.
Odpowiedziałem mu, że nie możemy rozmawiać o tym przez telefon i żeby dał znać, jak będzie w domu. Wtedy wszystkiego się dowie. Jan obiecał na zgodę, że zamówi w samolocie butelkę szampana i dokładnie o godzinie dwunastej wypije za nasze zdrowie i przyszłość. W ten sposób przynajmniej myślami będzie z nami.
W blasku mijanych lamp na obwodnicy Amsterdamu spojrzałem na zegarek, była za kwadrans dwunasta. Ułamek sekundy później nacisnąłem lekko pedał gazu i sportowy mercedes 450 z pięciolitrowym silnikiem przyśpieszył natychmiast. Wskazówka szybkościomierza skoczyła nagle z osiemdziesięciu na sto czterdzieści kilometrów na godzinę. Przymiotnik „sportowy” nie znajdował się w nazwie bez powodu. O tej porze nie musiałem się obawiać mandatu. Na drodze nie było prawie nikogo, a już na pewno nie było policji. Zdałem sobie sprawę, że muszę się spieszyć, inaczej nie dotrę na czas. Dodałem gazu…
Właściwie co roku miałem ten sam problem. Do wpół do dwunastej byłem na imprezie u rodziny mojej ówczesnej partnerki Anneke van der Bijl. I chociaż od lat wszyscy wiedzieli, że przed północą muszę już wyjść, jak zwykle i tym razem wywołało to niesnaski. Używano wszelkich sposobów, żeby mnie zatrzymać:
– No co, Cor, nie bądź taki nietowarzyski, zostań jeszcze… chociaż kwadrans.
Robili to z sympatii, ale bezskutecznie. Było to bardziej rytualne pożegnanie niż poważne zamierzenie. Sami też o tym wiedzieli. Powitanie nowego roku obchodziłem tradycyjnie z moimi starymi kumplami i nikim więcej. Najczęściej w sekretnym miejscu, bez kobiet, rodziców i obcych. Po prostu my czterej: Frans Meijer, Jan Boellaard, Wim Holleeder i ja. Znaczyło to dla nas bardzo wiele. Nie przesadzę, jeśli powiem, że sylwestra uważaliśmy za najważniejszy dzień roku. Podsumowywaliśmy wtedy przeszłość i robiliśmy plany na przyszłość. Pieczętowaliśmy naszą bliską przyjaźń na kolejny rok. Dlatego szkoda, że Boellie nie mógł być z nami. Kilkaset metrów przede mną na ciemnym niebie rozbłysły dwa fajerwerki. Spojrzałem odruchowo na zegarek, dochodziła północ. Tak jak w zeszłym roku, mieliśmy się spotkać w budynku przy Van Hallstraat w amsterdamskiej dzielnicy Oud-West. Boellaard mieszkał tam, zanim przeprowadził się do Zwanenburga. Odtąd zajmowała je często Sonja, młodsza siostra Willema Holleedera. Przy takich okazjach korzystaliśmy z tego lokalu.
Mieszkanie było urządzone: miało lodówkę, telewizor i telefon. Zaszywaliśmy się w nim, nie wyjeżdżając daleko. Lubiłem je, bo znajdowało się blisko dzielnicy, w której wyrosłem: Van Beuningenstraat. Typowa amsterdamska dzielnica robotnicza. Jan, Frans i Willem też stąd pochodzili. Apartament pod numerem 99 mieścił się na pierwszym piętrze. Pod nim znajdowała się kwiaciarnia o pięknej nazwie Het Groene Paradijs (Zielony Raj). Kiedy mieliśmy na myśli to mieszkanie, mówiliśmy zazwyczaj: „Do zobaczenia za chwilę, w Raju…”. Tamtego sylwestra przyjechałem na Van Hallstraat ostatni. Czerwony saab turbo Willema Holleedera już stał zaparkowany, zajmując połowę chodnika przed drzwiami wejściowymi do budynku, a po drugiej stronie ulicy dostrzegłem brązowego mercedesa Fransa Meijera. Na pierwszym piętrze paliło się światło.
Wszedłem szybko po schodach na górę. Drzwi były otwarte, Frans z Willemem siedzieli, a raczej leżeli, rozparci na fotelach, czekając na mnie.
– A, dobrze, że raczyłeś przyjść… – próbował mi dociąć Frans. – Już cię prawie spisaliśmy na straty.
W geście powitania uniosłem dłoń do Willema i odpowiedziałem, nawiązując do słów Fransa:
– Ile razy mam powtarzać, że szefowi wolno więcej?…
Willem włożył już dwie butelki szampana do wiaderka z lodem i od razu mogłem opaść na ostatni wolny fotel, żeby patrzeć, jak na zegarze telewizyjnym upływają ostatnie sekundy 1981 roku. Zaczęliśmy opowiadać, co każdy z nas robił tego wieczoru. Dało się zauważyć, że choć wszyscy trzej bawiliśmy się przyjemnie, to jesteśmy szczęśliwi, będąc znowu razem.
Kiedy zegar wybił dwunastą i na zewnątrz słychać było fajerwerki, wznieśliśmy na stojąco toast za nowy rok.
– Za tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty drugi… i za Boelliego, który teraz naprawdę siedzi bliżej raju… – zażartowałem, mając na myśli jego podróż samolotem.
Zadźwięczały kryształowe kieliszki. Wypiliśmy porządny łyk bąbelkowego napoju, a potem jeszcze jeden. Tak wyglądała nieoficjalna część ceremonii, potem nastąpiła część oficjalna. Powiedzmy, ważne sprawy. Od lat panował zwyczaj, że po wybiciu dwunastej każdy z nas wygłaszał niedługie przemówienie, w którym określaliśmy swoje życzenia, oczekiwania i plany na nadchodzący rok, oraz wracaliśmy do najlepszych i najgorszych momentów minionego. Staraliśmy się dobrze je przygotować. Kiedyś przeczytałem, że mafia tak robi, spodobało nam się i też wprowadziliśmy ten zwyczaj. Nigdy nie umawialiśmy się, kto zaczyna, ale po wyrazie oczekiwania na twarzach Wima i Fransa widziałem, że zakładali, iż ja pierwszy mam ugryźć temat. Nawet mi to pasowało. Miałem sporo do opowiedzenia i długo rozmyślałem nad tą przemową. Nie chciałem mówić o byle czym. Mój temat mógł zadecydować o całej naszej przyszłości. Nie tylko o 1982 roku, ale też i następnych latach. Miało to być przemówienie przez duże P.
Nigdy nie byłem dobrym mówcą, ale przy Fransie i Willemie nie miało to znaczenia. Nie chodziło o sformułowania ani sposób wypowiedzi. Znaliśmy się dostatecznie długo, żeby rozumieć się w pół słowa, wystarczało jedno spojrzenie. Zacząłem więc, zgodnie ze zwyczajem, na stojąco przy stole, na którym stało wiaderko z szampanem.
– Słuchajcie, przyjaciele. Chcę z wami dzisiaj coś omówić i przedstawić pewną propozycję. Chodzi o biznes, ale biznes, który nie ma nic wspólnego z tym, co robiliśmy do tej pory…
Zamilkłem na chwilę i popatrzyłem na Willema i Fransa, żeby przekonać się, czy mnie słuchają. Słuchali. Ciągnąłem dalej:
– W ostatnich lat robiliśmy razem interesy i czasami udało nam się zarobić niezłe pieniądze. Jeździmy dobrymi samochodami, mamy grube portfele, fundujemy sobie luksusowe wakacje i możemy stawiać kolejki w knajpach. Na pozór niczego nam nie brakuje. Mimo to, nie wiem, czy się ze mną zgodzicie, jeśli dobrze pomyśleć – a tak zrobiłem – to uważam, że trochę chałturzymy. Bo jak sytuacja faktycznie wygląda? Wykupiliśmy wszystkie nieruchomości na kilku ulicach. Brzmi fajnie, ale czy naprawdę tak jest? Właściwie nie, bo wszystkie są obciążone hipoteką. Banki robią trudności, urząd skarbowy również. Mieszkania wymagają remontów, najemcy wiszą codziennie na telefonach i narzekają, do innych się włamują i zakładają squaty, rynek się załamuje, oprocentowanie jest wysokie. Właściwie to ciąg nieszczęść. Nędzny dochód. Jeszcze trochę i trzeba będzie dokładać do interesu. Co się wtedy stanie, nie muszę wam mówić. Powiedzcie sami: Mam rację czy nie?
Nikt nie zaprotestował.Willem i Frans przytaknęli skinieniem głowy. Nie powiedziałem im niczego nowego. Rozumieli, że to jedynie wstęp do właściwej części. Mieli rację, więc kontynuowałem:
– Stolarnia już nie działa tak jak przedtem, trzeba do niej dokładać. Zleceń prawie nie ma. Biznes powoli się kończy. Przedsiębiorstwo budowlane już zbankrutowało. Krótko mówiąc: zastanawiam się, co my właściwie robimy? To nie jest dobry kierunek. Chyba że gotowi jesteśmy zrezygnować ze wszystkiego w niedługim czasie: samochody sprzedać, konie wycofać z wyścigów, jachty wydobyć z wody, i żyć ze stałej pensji kilku tysięcy guldenów miesięcznie zamiast z wypchanych portfeli, które mamy teraz. Wszystko stracić! Czy tego chcemy? Możemy? No, ja w każdym razie nie, od razu to mówię. Już wolę umrzeć. Uważam, że nadszedł odpowiedni moment, żeby powziąć poważną decyzję, zagrać va banque. Przygotować plan, który za jednym zamachem rozwiąże wszystkie nasze problemy. Na zawsze. Naprawdę na zawsze…
Poczekałem, żeby mieli czas przetrawić ostatnie słowa, i łyknąłem bąbelkowego napoju. Nikt nic nie powiedział. Spojrzeli na mnie uważnie.
– Okej, mam przejść do rzeczy? Już to robię. W przeszłości rozmawialiśmy wielokrotnie o porwaniu. Rozważaliśmy plusy i minusy. Przygotowywaliśmy plan, a nawet byliśmy bliscy jego wykonania. Operacja „Rolls-Royce”… pamiętacie jeszcze? Z wielu przyczyn nic z tego nie wyszło i zajęliśmy się zwykłą pracą: nieruchomościami, stolarnią. Ale ten pomysł nigdy mnie nie opuścił i jestem dalej przekonany, że potrafimy go zrealizować. Proponuję, żeby tym razem nie skończyło się na gadaniu. Popracujemy poważnie, zorganizujemy porwanie i wykonamy plan. Tym sposobem urządzimy się za jednym zamachem. Przyjaciele… pomyślałem, że trzeba to zrobić w tym roku…
Frans Meijer popatrzył na mnie w zamyśleniu. Na jego twarzy pojawił się słaby, niezdecydowany uśmiech, jakby potrzebował czasu do przyswojenia sobie tej wiadomości. Ze względu na jego roztargniony sposób reagowania nazywaliśmy go czasem Profesorem. Willem Holleeder skinął prawie niewidocznie głową. Dla niego ta historia nie była niespodzianką. Przez ostatnie tygodnie często rozmawiałem z nim w samochodzie o przestępstwach, a szczególnie o uprowadzeniach. Filozofowaliśmy na temat naszej niedoszłej pierwszej próby. Rozmawialiśmy o ryzyku i najtrudniejszych elementach takiej akcji. O tym dlaczego wtedy nic z tego nie wyszło, chociaż włożyliśmy w przygotowania sporo trudu. Teraz zrozumiał, że te rozmowy nie były przypadkowe, przynajmniej z mojej strony.
Oto właśnie przyjemna strona przyjaźni – bezwarunkowe zaufanie do siebie. Nigdy nie musieliśmy podkreślać, że coś jest tajemnicą. Śmiać mi się chce, kiedy słyszę, jak ludzie chcą coś powiedzieć, ale ostrzegają słuchacza, że nie może tego powtarzać. Dla mnie to dowód, że nie mają przed sobą przyjaciela. Podobnie tamtego sylwestrowego wieczoru nie musiałem tłumaczyć Fransowi i Willemowi, czy mówię poważnie, czy sobie żartuję. Podniosłem kieliszek i spojrzałem na nich.
– Zgadzacie się? – zapytałem tylko. Frans i Willem zareagowali od razu i stuknęli się ze mną kieliszkami.
– Tak jest! – odpowiedzieli prawie jednocześnie. To wystarczyło. Propozycja została przyjęta.
Z przemówień Willema i Fransa nic tego wieczoru nie wyszło. Pochłonął nas plan, który przedstawiłem, i on zdominował całe spotkanie. Porwanie było przecież poważnym przedsięwzięciem. Wszyscy trzej byliśmy tym trochę podekscytowani. Rozmawialiśmy przez pół godziny. Akcja w 1982 roku… organizacja… ofiara… pieniądze. Poruszyliśmy kilka spraw, nie poświęcając żadnej więcej niż kilka minut. W tym momencie nie było takiej potrzeby. Zanim się zorientowaliśmy, napoczęliśmy trzecią butelkę Dom Perignon.
– Kiedy zaczynamy? – zapytał Frans, jakby nie mógł się doczekać. Willem, który reagował zawsze z rozmysłem, chciał wiedzieć, czy Boellie też w to wchodzi.
– Z Kotem nie ma problemu, mam jego głos – odpowiedziałem.
– Zgadza się… Tylko planu jeszcze nie zna.
Boellaarda nazywaliśmy między sobą Kot. Kiedy słuchał, przechylał zawsze nieco głowę, a gdy byliśmy czymś zajęci, łaził za nami jak ciekawski zwierzak. Lubiłem pseudonimy. Są typowe dla robotniczych dzielnic Amsterdamu, a także dla podziemia kryminalnego. W każdym razie stopniowo wymyśliłem ksywki dla wszystkich moich przyjaciół, które potem stały się popularne.
Jan Boellaard był więc Kotem, Willema Holleedera nazywaliśmy Nosem, z powodu – naszym zdaniem – pokaźnego organu węchowego, jakim dysponował. Frans Meijer miał swego czasu krótko ostrzyżone włosy, więc dostał ksywkę Jeż, ale niekiedy, jak już wspomniałem, bywał Profesorem. Mojego młodszego brata zawsze przezywałem Hamulec, bo wszystko hamował, wstrzymywał różne działania, często pracował powoli, bez przekonania. Mnie przyjaciele nazywali Flipperem albo Flipem, dlatego że wiecznie stałem przy automatach do gier. Ksywka nie zawsze schlebia, ale wyjaśnia, ilustruje osobowość, a przede wszystkim jest wygodna. O to mi właściwie chodziło.
Gdzieś o wpół do drugiej w nocy zakończyłem spotkanie, mówiąc, że nie musimy omawiać całej sprawy teraz i że nasze rodziny czekają, aż wrócimy. Zamknęliśmy Raj i zeszliśmy razem na dół. Kiedy otwierałem drzwi swojego mercedesa, Willem zawołał:
– Cor! – Odwróciłem głowę, ale on tylko podniósł kciuk. To wystarczyło. Usiadłem za kierownicą, nacisnąłem jeszcze klakson i odjechałem. Umówiłem się z rodzicami w Amsterdamie Północnym. Cała rodzina miała się tam spotkać. Po drodze ogarnęło mnie dziwne uczucie. Czułem mrowienie w całym ciele. Czy to od szampana? Prawdopodobnie nie. Miałem przeczucie, że umówiliśmy się tego wieczoru na coś konkretnego, nie byliśmy cieniasami. Rok 1982 zapowiadał się ciekawie…

Rozdział 2

Chociaż ze wspomnianej w noworocznym przemówieniu operacji „Rolls-Royce” nic nie wyszło, nie była to swego czasu czcza gadanina. Mówiliśmy o „poważnej robocie”. Zarówno, jeśli chodziło o osoby, które mieliśmy na oku, jak i pieniądze. Oczywiście tak poważnego przestępstwa nie popełnia się ad hoc, jakby to wynikało z tych kilku napisanych zdań. Przeciwnie, taką decyzję trzeba przemyśleć z każdej strony. Właściwie to uważam, że na jej podjęcie ma wpływ całe życie. Kiedy i gdzie się ktoś urodził, kim jest, z kim się zadaje, kogo spotyka, co robi, a czego nie robi. Cały zespół czynników, które w końcu określają, czy ktoś jest za, czy przeciw, i może najważniejsze – czy nadaje się do tego. To jednak coś innego niż kradzież w sklepie czy włamanie do stołówki klubu piłkarskiego. Jest mnóstwo spraw dodatkowych. Nie tylko trzeba wymyślić plan, ale również go wykonać, na czym większość projektów się załamuje. Teoria i praktyka nie zawsze idą ze sobą w parze. Sztuką jest połączyć je ze sobą.
Uprowadzenie zawsze mnie fascynowało. Od młodości. Czytałem wszystko, co można było na ten temat znaleźć. Od nierzeczywistych historii z komiksów, po ekscytujące kryminały. Nie mówiąc już o gazetach, w których czasami opisywano zagraniczne porwania. Nie przeoczyłem żadnego filmu w telewizji i w kinie. Najchętniej oglądałem je po dwa razy. Ciekawe, że podobne zainteresowania wykazywał mój kumpel Frans Meijer, z którym zadawałem się od trzynastego roku życia. Jeśli o to chodzi, „nadawaliśmy na tych samych falach”. Tym bardziej dziwne, że uprowadzenie było do tamtego momentu nieznanym fenomenem w naszym kraju. Takie rzeczy działy się tylko za granicą.
Przypominam sobie pierwszy raz, kiedy rozmawialiśmy poważnie na ten temat. Był ciepły, letni wieczór i spacerowaliśmy z psami po pustym terenie w Amsterdamie Zachodnim, tam gdzie wyrósł teraz dworzec Sloterdijk. Miałem chyba ze czternaście lat, a Frans skończył wtedy osiemnaście. Chodziliśmy jeszcze do szkoły. Pamiętam, że utrzymywałem, iż napad na bank jest łatwiejszy, a ryzyko mniejsze. Napad to zdarzenie typu hit-and-run (uderz i zwiewaj), ręce do góry, zabrać pieniądze i uciekać. Kidnaping składa się z kilku etapów: porwanie ofiary, przewiezienie do kryjówki, kontakt z negocjatorami, i last but not least otrzymanie okupu. Trzeba stanąć oko w oko z policją, bo ona nie zostawi cię w spokoju.
Reakcja Fransa już wtedy pokazała, że częściej o tym myślał. Powiedział:
– To prawda, ale z drugiej strony przy napadzie nigdy nie wiadomo, jaki będzie łup. Przy uprowadzeniu można samemu ustalić wysokość okupu. Podejmuje się raz duże ryzyko, ale jeśli się uda, można wygrać wiele za jednym zamachem. Napadów potrzeba przynajmniej z dziesięć, żeby się urządzić. Czyli dziesięć razy podejmować ryzyko bycia złapanym…
W ten sposób odbywały się nasze rozmowy. Filozofowaliśmy trochę, interesowały nas szczegóły, wysilaliśmy mózgi, żeby wychwycić słabe punkty jakiegoś planu. Wtedy nie przyszło nam do głowy, że sami kiedyś się tym zajmiemy. Myślę, że bardzo powoli dojrzewaliśmy do decyzji.
Patrząc wstecz, nasze rozmowy sięgały głębiej. Interesowały nas aspekty „techniczne” porwania. Konsultowaliśmy, co można, a czego nie wolno robić. Wtedy skończyło się na gadaniu. Nie widziałem w tym nic złego, tym bardziej że wszyscy przyjaciele myśleli podobnie. Zresztą, który chłopak w tym wieku nie puszcza czasem wodzy fantazji?
Temat po latach na nowo wzbudził wiele emocji, kiedy pod koniec 1977 roku z amsterdamskiego placu Profesora Tulpa uprowadzono potentata na rynku nieruchomości Mauritsa Caransę. Właściwie było to pierwsze porwanie dla okupu w Holandii, śledziłem na bieżąco wszystkie wydarzenia. Działo się to naprawdę blisko mnie. Rzeczywistość, nie fikcja. Codziennie kupowałem gazety i czytałem wszystkie wiadomości na ten temat, podobnie jak Frans Meijer i Jan Boellaard. Już wtedy przyjaźniłem się z Willemem Holleederem, ale nie tak blisko jak później. Sprawa Caransy sprawiła, że rozmowa o „naszym porwaniu” wróciła.
– Widzisz, Jeż, może się udać – zagadnąłem FransaMeijera. – I zapamiętaj moje słowa, jeśli to się uda, porwań będzie więcej…
Myślałem o Włoszech, gdzie uprowadzenia stały się częścią normalnego życia. Czytałem, że czasami dochodziło tam do dwóch, trzech porwań w tym samym czasie. Przypadek sprawił, że podczas uprowadzenia Caransy nasza firma Epan zajmowała się w Vinkeveen remontem domu jego jugosłowiańskiego zięcia. Mieliśmy wymienić kilka futryn i tym samym byliśmy blisko sprawy, przynajmniej w naszym pojęciu. Pomyślałem wtedy nawet, że ten zięć ma coś wspólnego z porwaniem, że to jest jakaś fiskalna sztuczka. Potem dowiedziałem się, że detektyw sądził początkowo podobnie, ale odstąpił od tej teorii.
Rozmawiając dużo na ten temat w trakcie całego wydarzenia i po nim, doszliśmy do wspólnej konkluzji, że uprowadzenie Caransy było drobną sprawą, chociaż dobrze przygotowaną.
Sprawcy dostali po czterech dniach negocjacji dziesięć milionów guldenów w banknotach po tysiąc i wypuścili biznesmena.

 
Wesprzyj nas