Opowieść-fenomen, nazywana współczesnym Makbetem. Seria, która zainspirowała twórców najpopularniejszego serialu XXI wieku.



Francis osiągnął swój cel – w wyniku politycznej gry stanął na czele rządu. Teraz jednak musi umocnić pozycję i utrzymać władzę, stawić czoła kolejnym wyzwaniom.

Tymczasem stawka robi się coraz wyższa: w grze o władzę będzie się musiał zmierzyć z samym królem Anglii, który okaże się jego zaciekłym wrogiem. Czy uda mu się ograć króla?

House of Cards. Ograć króla to kolejna odsłona mrocznej opowieści o chciwości, korupcji i nienasyconej ambicji na najwyższych szczeblach władzy.

Seria powieści Sir Michaela Dobbsa, byłego doradcy Margaret Thatcher, stała się podstawą słynnego serialu i światowym bestsellerem.

Michael Dobbs
House of Cards. Ograć króla
Przekład: Agnieszka Sobolewska
Wydawnictwo Znak
Premiera: 9 września 2015


Wstęp

Kiedy w 1990 roku napisałem House of Cards. Ograć króla jako kontynuację House of Cards, wynikało to między innymi z mojego przekonania, że nasz królewski jacht obrał kurs na wzburzone wody. Przekonanie okazało się słuszne. Pisałem o rozbitych małżeństwach, skandalu finansowym, kontrowersjach politycznych i publicznych upokorzeniach, a przez następne kilka lat rodzina królewska trzymała się tego scenariusza z zadziwiającą uporczywością. Czasami miało się wręcz wrażenie, że różne osoby otwarcie ubiegają się o role w tej historii. Jeśli moja książka miała być ostrzeżeniem, a chyba miała, to pod tym względem okazała się kompletnym fiaskiem. Dynastię Windsorów czekały jedne z jej najgorszych chwil. Jacht omal nie zatonął, a niektórzy członkowie załogi wypadli za burtę.
Mój fikcyjny król nie jest po prostu wersją księcia Karola – nie brakowało następców tronu, którzy napytali sobie biedy, a ja inspirowałem się po trochu kilkoma z nich – ale pewne porównania były nieuniknione. Kiedy zaczynałem pisać, było jasne, że jego małżeństwo się rozpada, mimo wszystkich oficjalnych zaprzeczeń, więc postanowiłem, że mój powieściowy król nie będzie miał żony. Mam nadzieję, że nic z tego, co napisałem, nie zakrawało na brak szacunku, bo nie było to moim zamiarem.
W każdym razie, pomimo tych tragicznych lat, zarówno sam książę, jak i cała instytucja wykazali się uporem, wytrwałością i potrafili stanąć na nogi, tak że dziś cieszą się największym od kilkudziesięciu lat poważaniem w społeczeństwie. Królewski jacht płynie dalej.
Podobnie jak F.U. Prawie trzydzieści lat po tym, jak go stworzyłem, zaczął żyć własnym życiem – w książkach, w telewizyjnym serialu o globalnym zasięgu oraz jako postać cytowana w prasie i parlamencie. A może nawet gdzieś w zakątkach różnych pałaców psioczą na niego pod nosem? Cóż, można tak powiedzieć, ale nie będę tego komentował…
M.D. 2013

Prolog


Precz z królami. Zabierają za dużo miejsca.

To dziś go zgładzą.
Prowadzili go przez park, otoczony dwiema kompaniami piechoty. Zebrał się gęsty tłum, a on długo w nocy zastanawiał się, jak ludzie zareagują, kiedy go zobaczą. Łzami? Gwizdami? Będą próbować go oswobodzić czy splunąć na niego ze wzgardą? Zależy, kto im najlepiej zapłacił. Żaden wybuch jednak nie nastąpił. Stali w ciszy, przybici, zastraszeni, wciąż nie wierząc, co miało się stać w ich imieniu. Młoda kobieta krzyknęła i zemdlała, padając jak martwa na ziemię, gdy ją mijał, ale nikt nie próbował zakłócić jego pochodu po skutej mrozem ziemi. Strażnicy go popędzali.
Po kilku minutach znaleźli się w Whitehall, gdzie zamknięto go w niewielkiej izbie. Był styczniowy poranek, tuż po dziesiątej. W każdej chwili spodziewał się pukania do drzwi, które go wezwie. Coś ich jednak zatrzymało. Zjawili się dopiero przed drugą. Cztery godziny czekania, podczas których demony szarpały zębami jego odwagę, a on czuł, jakby rozpadał się na kawałki. Wcześniej, nocą, udało mu się osiągnąć wewnętrzny spokój, niemal stan łaski, ale kiedy ciężko mijały kolejne nieprzewidziane minuty, przechodzące w godziny, przerodził się on w mdlące poczucie paniki, która zaczynała się gdzieś w mózgu i rozlewała po całym ciele, docierając do pęcherza i kiszek. W jego głowie zapanował zamęt i nagle znikły gdzieś przemyślane słowa, dobrane z taką starannością, aby wyłożyć słuszność jego sprawy i zakwestionować pokrętną logikę przeciwników. Wbił sobie paznokcie głęboko we wnętrze dłoni. Jakoś znajdzie słowa, kiedy przyjdzie czas.
Otworzyły się drzwi. W ciemnym wejściu stanął kapitan i skinął zdawkowo, posępnie głową w hełmie. Nie trzeba było nic mówić. Zabrali go i po kilku sekundach znalazł się w swojej uwielbianej sali bankietowej z plafonem Rubensa i wspaniałymi dębowymi drzwiami, ale trudno mu było dostrzec szczegóły w panującym tu nienaturalnym mroku. Wysokie okna podczas wojny częściowo zamurowano i zabito deskami, żeby uzyskać lepsze pozycje obronne. Światło dochodziło tylko z jednego z dalszych okien, gdzie kamieniarkę i barykady rozebrano. Jaskrawa szara poświata otaczała otwór niczym wejście do innego świata. Uformowany przez szpaler żołnierzy korytarz prowadził prosto do niego.
Mój Boże, ależ było zimno. Nie jadł nic od wczoraj, odmówił posiłku, który mu zaproponowali, i był wdzięczny za drugą koszulę, o którą poprosił, żeby nie dygotać. Nie mogą zobaczyć, jak drży. Pomyśleliby, że to ze strachu.
Wspiął się po dwóch nierównych drewnianych stopniach i schylił głowę, przechodząc przez ramę okna na platformę, którą zbudowali na zewnątrz, tuż przy ścianie. Na świeżo wzniesionym drewnianym szafocie stało pół tuzina innych mężczyzn, zaś wszędzie wokół kłębiły się tysiące ludzi, stojących na ziemi, na wozach, na dachach, wychylających się z okien i innych punktów obserwacyjnych. Teraz chyba jakoś zareagują? Kiedy jednak wyszedł na ostre światło i znalazł się w ich polu widzenia, znieruchomieli w lodowatym wietrze. Skulone postacie stały w posępnym milczeniu, wciąż pełne niedowierzania. Nadal wydawało im się to niemożliwe.
Do szafotu, na którym stał, przytwierdzone były cztery żelazne klamry. Przywiążą go, rozkrzyżowanego między nimi, jeśli będzie się szamotał, ale to tylko jeszcze raz dowodziło, jak słabo go rozumieli. Nie będzie się szarpał. Przeznaczony był mu lepszy koniec. Powie tylko kilka słów do tłumu i to wystarczy. Modlił się, żeby słabość, którą czuł w kolanach, go nie zdradziła – z pewnością doświadczył już dość zdrady. Wręczyli mu czapeczkę, pod którą bardzo starannie schował włosy, jakby przygotowywał się do spaceru po parku z żoną i dziećmi, nic więcej. Musi odegrać ten spektakl do końca. Zrzucił pelerynę na ziemię, żeby było go lepiej widać.
Wielkie nieba! Ziąb przeszył go tak, jakby mróz sięgał po jego gwałtownie bijące serce i od razu zmieniał je w kamień. Żeby otrząsnąć się z szoku, wziął głęboki wdech, aż zapiekło go w piersi. Nie wolno mu zadrżeć! A oto i kapitan jego straży, już stanął przed nim, z czołem zroszonym potem mimo zimna.
– Tylko kilka słów, kapitanie. Chciałbym powiedzieć kilka słów. – Zaczął ich szukać w pamięci.
Kapitan pokręcił głową.
– Na miłość boską, nawet najpospolitszy prostak na świecie ma prawo do kilku słów.
– Twoich kilka słów przypłaciłbym życiem, panie.
– Sam cenię moje słowa i myśli wyżej niż własne życie. To moje przekonania przywiodły mnie tutaj, kapitanie. Podzielę się nimi po raz ostatni.
– Nie mogę na to pozwolić. Naprawdę żałuję. Ale nie mogę.
– Odmówisz mi nawet teraz? – Opanowanie w jego głosie ustąpiło miejsca gwałtownemu oburzeniu i świeżej fali paniki. Wszystko szło nie tak.
– Panie, nie leży to w mojej gestii. Proszę mi wybaczyć.
Kapitan wyciągnął rękę, żeby dotknąć jego ramienia, ale więzień cofnął się o krok, popatrzył na niego płonącym wzrokiem, pełnym przygany.
– Możesz mnie uciszyć, ale nigdy nie zmienisz mnie w kogoś, kim nie jestem. Nie jestem tchórzem, kapitanie. Nie musisz mnie prowadzić!
Zbesztany kapitan cofnął dłoń.
Czas nadszedł. Nie będzie już więcej słów, nic się już nie odwlecze. Nie było gdzie się ukryć. To chwila, w której zarówno oni, jak i on zajrzą głęboko w jego duszę i przekonają się, jakim naprawdę jest człowiekiem. Wciągnął znów haust mroźnego powietrza i przytrzymał je w płucach tak długo, jak tylko mógł, wznosząc wzrok ku niebu. Ksiądz zaczął recytować monotonnie, że śmierć jest ostatecznym triumfem nad złem i bólem doczesnego świata, ale on nie znalazł w tym żadnej inspiracji, nie wypatrzył żadnego snopu światła, który wskazałby mu drogę, ani żadnego boskiego zbawienia, tylko stężałe stalowe niebo angielskiej zimy. Uświadomił sobie, że wciąż zaciska pięści, wbijając paznokcie we wnętrza dłoni. Zmusił się, żeby rozprostować palce i opuścić ręce wzdłuż boków. Cicha modlitwa. Kolejny wdech. Potem pochylił się, dziękując Bogu, że jego kolana mają jeszcze dość siły, by go utrzymać. Powoli, z godnością, tak jak to ćwiczył poprzedniej nocy w swoim pokoju, położył się na chropowatym drewnianym podeście.
Od strony tłumu wciąż nie dobiegał żaden dźwięk. Może jego słowa nie byłyby dla nich pociechą i inspiracją, ale przynajmniej dowiodłyby słuszności jego racji. Ogarnęła go wściekłość, kiedy uświadomił sobie potworną niesprawiedliwość tego wszystkiego. Nie dano mu nawet szansy, by cokolwiek wyjaśnić. Spojrzał jeszcze raz z desperacją w twarze ludzi, mężczyzn i kobiet, w których imieniu obie strony toczyły wojnę i którzy stali teraz, patrząc pustym wzrokiem, nic nierozumiejące pionki. Jednak, choć durnie, to ciągle jego ludzie i musiał walczyć o ich ocalenie z tymi, którzy naginają i łamią prawo dla własnych korzyści. Przegrał, lecz świat w końcu uzna słuszność jego sprawy. W końcu. Zrobiłby wszystko tak samo, gdyby dostał drugą szansę, drugie życie. To jego obowiązek, nie miałby wyboru. Tak jak nie miał go teraz, na tym nagim drewnianym szafocie, który jeszcze pachniał żywicą i świeżymi trocinami. A oni by zrozumieli, prawda? Koniec końców…?
Koło jego lewego ucha zaskrzypiała deska. Twarze w tłumie jakby zastygły, przypominały ogromne malowidło, w którym nikt się nie poruszał. Pęcherz zaczynał odmawiać mu posłuszeństwa – czy to z zimna, czy z czystego przerażenia? Jak długo jeszcze…? Skoncentruj się, może modlitwa? Skoncentruj się! Utkwił wzrok w małym chłopcu, może ośmioletnim, w łachmanach, z okruszkami na brudnym podbródku, który właśnie przestał przeżuwać kawałek chleba i którego niewinne brązowe oczy rozszerzyły się w oczekiwaniu, skupione na punkcie znajdującym się około stopy nad głową skazańca. Na Boga, ależ było zimno, nigdy jeszcze nie przenikał go taki ziąb! I nagle słowa, które z takim wysiłkiem starał się sobie przypomnieć, zalały go falą, jakby ktoś odemknął mu duszę.
I tak w roku tysiąc sześćset czterdziestym dziewiątym wzięli swego seniora, króla Karola Stuarta, Obrońcę Wiary, poprzez prawo dziedziczenia króla Wielkiej Brytanii i Irlandii, i obcięli mu głowę.

*

Nad ranem w pewien zimowy dzień, w sypialni wychodzącej na czterdziestoakrowy ogród pałacu, który jeszcze nie istniał, kiedy wyprawiano Karola Stuarta na tamten świat, jego potomek poderwał się ze snu. Mokry kołnierzyk piżamy przykleił mu się do szyi, a on leżał z twarzą wtuloną w twardą, poplamioną poduszkę i było mu zimno jak… Zimno jak w grobie. Wierzył w moc snów oraz ich zdolność do rozwikłania zagadek wewnętrznej istoty i miał w zwyczaju zapisywać po przebudzeniu wszystko, co pamiętał, w notatniku, który trzymał specjalnie w tym celu tuż przy łóżku. Tym razem jednak po niego nie sięgnął. Nie było takiej potrzeby. Nigdy nie zapomni zapachu tłumu zmieszanego z wonią żywicy i trocin ani ciężkiego, metalicznego koloru nieba w to mroźne popołudnie. Ani niewinnych, pełnych wyczekiwania brązowych oczu chłopca z okruszkami na brudnym podbródku. Ani tego uczucia potwornej rozpaczy, że nie pozwolili mu przemówić, odbierając sens jego poświęceniu i sprawiając, że jego śmierć poszła zupełnie na marne. Nigdy tego nie zapomni.
Nieważne, jak bardzo będzie się starał.

 
Wesprzyj nas