Carol Cassela napisała wyśmienitą powieść o miłości, genetyce, utracie i poszukiwaniu tożsamości. Stworzyła historię,która poruszy czytelników.


Do szpitala w Seattle trafia niezidentyfikowana kobieta – ofiara wypadku, którego sprawca zbiegł z miejsca zdarzenia. Lekarze walczą o jej życie, ale mijają dni i nie zjawia się nikt, kto pomógłby ustalić jej tożsamość. Czuwa nad nią Charlotte, lekarka, której nie daje spokoju los pacjentki i która stopniowo odkrywa, że łączy je więcej, niż przypuszczała.

Postanawia zgłębić zagadkę przeszłości tajemniczej kobiety, co doprowadzi do nieuchronnego zderzenia jej życia zawodowego z osobistym, a ceną prawdy może się okazać jej szczęście.

Co to znaczy być lekarzem z powołania? Kto ma prawo decydować o dalszym życiu lub śmierci osoby w śpiączce? Czy da się całkiem oddzielić życie prywatne od zawodowego?

***

Carol Cassela napisała wyśmienitą powieść o miłości, genetyce, utracie i poszukiwaniu tożsamości. Stworzyła historię,która poruszy czytelników.
Kristin Hannah, pisarka

Fascynujące studium zderzenia prywatnego i zawodowego świata lekarki zaangażowanej w sprawę kobiety w śpiączce. Niezwykle wciągająca lektura.
Booklist

Carol Cassella – pisarka amerykańska. Ukończyła wydział literatury angielskiej na uniwersytecie Duke, następnie studiowała medycynę. Przed rozpoczęciem kariery literackiej pisała dla „Wall Street Journal” i „Anesthesiology” – pisma Amerykańskiego Stowarzyszenia Anestezjologów. Jest jedną z założycielek Seattle7Writers, organizacji non-profit zajmującej się propagowaniem czytelnictwa na Wybrzeżu Północno-Zachodnim. Mieszka z mężem i czwórką dzieci na wyspie Bainbridge w stanie Wirginia. „Złączeni” to jej trzecia powieść.

Carol Cassella
Złączeni
Przekład: Magdalena Moltzan-Małkowska
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 13 sierpnia 2015


Po co są dni?
W dniach mieści się nasze życie.
Jeden po drugim nastają
I budzą nas ze snu.
To w nich ma nam być dobrze:
Gdzie żyć, jeśli nie w dniach?

Ach, znaleźć na to odpowiedź,
A zaraz zjawia się ksiądz
I lekarz – obaj pędzą
W długich płaszczach przez pola.
Philip Larkin, Dni
przeł. Stanisław Barańczak

We wszechświecie obowiązuje tylko jedno niezmienne prawo: wszystko się zmienia
i nic nie jest wieczne.
Budda

CZĘŚĆ PIERWSZA

1
Charlotte

To naturalne, że wszystkie układy złożone przechodzą ze stanu ładu w stan chaosu. Gwiazdy umierają, góry ulegają erozji, lód topnieje. Ludzie też nie mają lekko. Starzejemy się i nieuchronnie osuwamy w żywioły, z których powstaliśmy. Wymyślny majstersztyk poczęcia, narodzin i dorastania to zaledwie dwa kroki naprzód przed trzema wstecz, przynajmniej w świecie fizycznym. Czasem, kiedy Charlotte traciła pacjenta, ta myśl przynosiła jej ulgę – przypominała, że Charlotte nie poległa w grze, w której nie przewidziano zwycięzcy. Lecz zbyt długie rozmyślania na ten temat zawsze nasuwały pytanie, czy cała jej medyczna kariera nie polega na ciągłym przeciwstawianiu się woli wszechświata.
Otrząsnęła się z rozmyślań, kiedy na jej oddział przywieziono helikopterem zza Puget Sound1 niezidentyfikowaną kobietę. Zdawało się, że zawsze trafiają tu nocą, beznadziejne przypadki z odległych szpitali na półwyspie Olympic – West Harbor, Forks i Port Townsend. Charlotte wyobraziła sobie jakiegoś przemęczonego lekarza, który daje za wygraną na długo przed świtem, przerażony wizją spadku ciśnienia i saturacji czy zaburzonej akcji serca, i chwyta za słuchawkę, żeby wybłagać transport do Seattle. W zasadzie nie musiał błagać, nigdy im nie odmawiano.
Charlotte miała swój własny plan przetrwania tych długich nocnych dyżurów: zebrać informacje przez telefon, zażegnać kryzys u jedenastu aktualnych pacjentów przed pojawieniem się kolejnego, pobrać dietetyczną colę oraz paczkę ciastek z automatu oraz koc z dyżurki, a następnie zwinąć się w kłębek na kozetce i nasłuchiwać. Nasłuchiwać warkotu helikoptera, osiadającego na dachu z ładunkiem na granicy życia i śmierci. Nasłuchiwać brzęczka windy, szmeru automatycznych drzwi na OIOM. Bywało, że w następnej kolejności włączał się alarm – ktoś, kto kurczowo trzymał się życia całą drogę nad półwyspem, wyspami i zatoką, odpuszczał u progu szpitalnej mekki, jakby przebłysk nieba w locie ostatecznie go przekonał. Najczęściej jednak odzywał się pager, który potwierdzał dostarczenie pacjenta. Charlotte odrzucała koc, zrywała się na równe nogi i zapinała fartuch.
Błyskawicznie dokonywała wstępnej oceny: waga, wiek oraz kolor skóry pacjenta, odcień siniaków, liczba rurek wystających z ciała, jedne odsysały, drugie pompowały. Odhaczała to, co należało usunąć, wymienić, wkłuć.
N.N. przywieziono tuż po trzeciej nad ranem z pięcioma rurkami: jedną w gardle, drugą w szyi, dwiema w lewej ręce i kolejną w pęcherzu. Jej przybyciu towarzyszył wyjątkowy rwetes. Zjawiła się z grubą kartoteką, jedną szyną na prawym ramieniu oraz drugą na prawym podudziu oraz takim obrzękiem, że na jej skórze zostały odciski palców ratownika. Brakowało tylko nazwiska.
Ratownicy rozłożyli przy łóżku nosze, po czym zgrabnie niczym w tańcu zwinęli wszystkie rurki i obrócili kobietę na bok, aby wsunąć pod nią plastikową deskę. Charlotte stanęła przy jej głowie, a Anne, pielęgniarka, przy nogach i na trzy przenieśli wymęczone ciało wraz z całym ekwipunkiem na łóżko, które miało się stać jej nowym domem. Ratownicy szybko się uwinęli, złożyli puste nosze i odłączyli przenośną aparaturę.
– W połowie drogi zwiększyliśmy tlen do stu procent, żeby utrzymać saturację na poziomie ponad dziewięćdziesięciu. – Wyższy podał Charlotte kartę do podpisania i wyraźnie odetchnął z ulgą, że ma to z głowy. Spotkali się już przy okazji innego transportu, ale identyfikator miał zasłonięty stetoskopem i Charlotte nie pamiętała imienia. Postukał w kartotekę.
– Nie byłem pewien, czy w ogóle przeżyje podróż.
Charlotte spojrzała na monitory odmierzające puls nowej pacjentki.
– Ile płynu podaliście w czasie lotu?
– Tysiąc pięćset. Ciśnienie bez przerwy spadało. Ale moczu niewiele. – Zawartość worka miała soczysty odcień soku pomarańczowego.
– Dzięki, że dowiozłeś ją w jednym kawałku… – odsunęła stetoskop. – Haroldzie.
– Harry.
Charlotte podała mu rękę, a on ją uścisnął.
– No tak. Harry. Wybacz. – Wskazała na własny identyfikator. – Charlotte Reese. Szkoda, że N.N. nie nosi swojego, wiedzielibyśmy, z kim mamy do czynienia.

Następne dwie godziny poświęciła na utrzymanie N.N. przy życiu. Pacjentka miała tak niskie ciśnienie, że monitor co chwilę bił na alarm, a cyfry błyskały na czerwono. Zsiniały jej stopy i dłonie, a największa rurka do kroplówki się zatkała. Charlotte zawiązała jej nad łokciem elastyczną opaskę i postukała w zagłębienie ramienia w poszukiwaniu żyły.
– Zwiększyć dopaminę? – spytała Anne.
Charlotte spojrzała na wyświetlacz.
– Zadzwoń do apteki po neosynefrynę. I wenflony. Chyba zapomnieli włożyć do helikoptera.
Anne odłożyła słuchawkę.
– Dziesięć minut. Wenflony się skończyły. Nacinamy?
– Jeszcze nie. Ale mamy szczęście, że na nas trafiło.
– £adne mi szczęście – westchnęła Anne. – Biorę każdą zmianę. Znowu nie dostałam alimentów.
– Nie możesz nasłać na niego komornika?
– Szkoda czasu. To jak próbować wycisnąć wodę z kamienia.
Charlotte przymknęła oczy, szukając czubkami palców źródła niewidzialnego napięcia w spuchniętych tkankach N.N.
– Mam. Podaj mi cewnik 16G.
– A jednak.

Do świtu Charlotte opanowała sytuację i mogła zapoznać się z kartoteką pozostawioną przez ratowników. Gdyby czas nie grał roli, gdyby miała tylko tę jedną, jedyną pacjentkę, spędziłaby cały tydzień nad materiałem zebranym w ciągu czterech dni. Ileż cyferek i obrazów można pozyskać z badań, prześwietleń i tomografii? Setki. Tysiące. Zaczęła od wyników badań krwi wykonanych kilka godzin przed transportem; jej uwagę zwróciły wysokie wskaźniki, jakby ktoś podkreślił je grubą krechą: nerki N.N. odmawiały posłuszeństwa, wątroba goniła resztką sił, płuca sztywniały i wypełniały się wodą, szpik wytwarzał za mało krwi, w dodatku dostała bliżej nieokreślonego zakażenia, które niebezpiecznie przypominało sepsę.
Anne zajrzała jej przez ramię.
– Jakieś niespodzianki?
Charlotte zwróciła się w stronę kobiety leżącej nieruchomo na łóżku. Anne sumiennie uniosła poręcze, jak gdyby istniało jakiekolwiek ryzyko, że pacjentka może się sturlać.
– To, co widać. Czyli marnie.
Otworzyła kartotekę na zapiskach lekarza i zaczęła rozszyfrowywać odręczne notatki. Nie znosiła automatycznych raportów z komputera we własnym szpitalu, uważała je za pójście na łatwiznę, bo sama przywykła do drobiazgowych opisów sporządzonych własnymi słowami. Kiedyś podarła taki wydruk, gdyż ktoś – myślała, że student – oznaczył błędnie rodzaj badania i komputer przekłamał wyniki pacjenta po wylewie. Pomyłka okazała się sprawką ordynatora chirurgii. Ale wydruk z komputera był przynajmniej czytelny; przez te hieroglify rozbolała ją głowa.
Objaśniła pielęgniarce sytuację.
– Potrącona przez samochód, sprawca zbiegł z miejsca wypadku. Kierowca ciężarówki zauważył ją w rowie przy drodze i wezwał policję. Pęknięcie kości udowej, strzaskana lewa noga. Złamany łokieć. Wygląda na to, że po przewiezieniu na pogotowie była przytomna, ale zbyt oszołomiona, żeby podać nazwisko i wyjaśnić, co się stało… Pierwsza tomografia nic nie wykazała, uznali, że jest wyziębiona. Wzięli ją na salę operacyjną, żeby poskładać nogę. A potem się zaczęło.
Lekarz, który cztery dni po wypadku zadzwonił do Charlotte z prośbą o transport, miał młody głos i najwyraźniej wszystkiego dosyć. Charlotte wychwyciła w jego głosie nutę żalu, niemal obronną, jakby się spodziewał, że wina spadnie na jego głowę. Wiedziała, że na półwyspie brakuje personelu medycznego – wioski powstałe na przemyśle drzewnym i rybołówstwie upadały wraz z tymi branżami, oddalone o trzy, cztery godziny drogi oraz milion lat świetlnych od miasta. Trafiali tam zwyk­le świeżo upieczeni absolwenci, i nawet najlepsi wypalali się w ciągu kilka lat. Tymczasem prawdziwa nauka zaczyna się dla lekarza po studiach. Tamten zrobił, co mógł, w prowincjonalnym, niedofinansowanym szpitalu. Charlotte czytała jego notatki i współczuła mu niemal tak samo jak N.N. Po operacji przewieźli kobietę na OIOM, wciąż nieprzytomną i pod narkozą. Kolejny dzień upłynął na równoważeniu płynów i przetaczaniu krwi, a kolejnego stopniowo odstawiono środki usypiające, usiłując dociec przyczyn drastycznie niskiego poziomu tlenu. Ale ona się nie wybudzała. Druga tomografia nie wykazała żadnego krwiaka, żadnego przemieszczenia linii środkowej, nic, co tłumaczyłoby taki stan rzeczy. A trzeciego dnia, gdy N.N. wciąż była nieprzytomna, kiedy wzrósł poziom białych krwinek, a płuca odmówiły posłuszeństwa, rozpętała się burza i transport nie wchodził już w rachubę.
Charlotte przeglądała raporty laboratoryjne i zdjęcia w oczekiwaniu na cudowną chwilę olśnienia. Na coś, co połączy wszystko w jedną całość. Punkt zaczepienia. Po piętnastu minutach zamknęła teczkę i zasłoniła rękami oczy, aż jej świat skurczył się, ucichł i pociemniał, a strzępy danych się uporządkowały. Stała się N.N., leżącą przy drodze, obolałą, wyziębioną i otumanioną, ale przytomną, wniesioną do karetki i przewiezioną na pogotowie w stanie, gdy większe obawy budziły jej kości, a nie mózg. Następnie błoga nicość narkozy, długo wyczekiwana ulga. Krwawienie z otwartego złamania ustało. Nie marzła, po raz pierwszy od wielu godzin.
Otworzyła oczy.
– Zaczęło się na sali operacyjnej.
Charlotte otworzyła teczkę na samym końcu, na raporcie chirurga. Operacja trwała ponad pięć godzin – dwie lub trzy wstawiano gwóźdź śródszpikowy w pogruchotaną kość udową, a kolejne dwie poświęcono na podudzie i rękę. Zapiski chirurga były monotonne aż do bólu. Na pewno dyktował z pamięci, uznała Charlotte. Spojrzała na wykres anestezjologiczny – trzy strony kropek, ptaszków oraz iksów obrazujących tętno i ciśnienie. Potem, w połowie drugiej strony, ostry spadek, tak krótki, że wyglądał na błędny odczyt maszyny, kilkusekundową awarię niewartą wzmianki, a następnie powrót do normy. Lecz po głębszej analizie pozostałych danych wiedziała, że o pomyłce nie ma mowy. Anestezjolog podał w kilku dawkach leki na podtrzymanie ciśnienia. Poniżej znajdował się wykres poziomu tlenu i dwutlenku węgla. On też uległ załamaniu, został natychmiast skorygowany, ale budził niepokój.
Anne spojrzała Charlotte przez ramię.
– Co masz na myśli?
– Głowę bym dała, że doszło do zatoru tłuszczowego, gdy składano jej nogę. Na sto procent. To zaatakowało płuca.
– Czy poziom tlenu mógł być dostatecznie niski?
– Może. A może nie. Niewykluczone, że część lipocytów dotarła do mózgu. – Charlotte zamknęła teczkę i stanęła przy łóżku, patrząc jak prześcieradło miarowo unosi się i opada w wymuszonym przez respirator oddechu. Wyobraziła sobie migoczącą kaskadę jasnożółtych cząsteczek ze szpiku po wstawieniu gwoździa, sunącą krwiobiegiem przez płuca i serce w głąb mózgu, gdzie osiadły na podobieństwo tysiąca mikroskopijnych bomb masowego rażenia. – Psiakrew. Nic tutaj nie poradzę. Muszę naprawić resztę i sprawdzić, czy mózg działa jak trzeba.
Przed miesiącem Charlotte odbyła rozmowę z Erikiem, który niejednokrotnie był świadkiem, jak daje z siebie wszystko, by utrzymać pacjenta przy życiu, a mimo to podnosi porażkę. Wtedy jej to wytknął.
– Czy jakość życia ma ustąpić miejsca długości? Chyba zbyt wysoko stawiasz sobie poprzeczkę.
Czuła, że w głębi duszy podziela jego zdanie, ale i tak wyprowadził ją z równowagi.
– Powtórzę to twojemu lekarzowi, gdy będziesz kiedyś leżał w śpiączce.
– Może mi się poszczęści i trafię na twój oddział. Chciałem powiedzieć, że nieważne, ile dni nam zostało, ponieważ liczy się tylko ten jeden, potrzebny do naprawienia tego, co dzieli nas od nieba.
– Powiedział człowiek, który nie wierzy w niebo – odburknęła.

– Zostań ze mną N.N. Najpierw musi być gorzej, żeby mogło być lepiej – powiedziała na głos.
– Mam neosynefrynę. Co teraz? – zapytała Anne.
– Zadzwoń do lekarza z West Harbor i powiedz, by nie robił sobie wyrzutów. To sprawka Boga. Boga i tego, kto ją potrącił i odjechał.

 
Wesprzyj nas