Powieść inspirowana życiem pisarki i okresem jej dorastania w Iranie w czasie gwałtownych przemian.


Pewnej nocy młoda mieszkanka Teheranu musi podjąć najważniejszą decyzję swojego życia, decyzję, która wywróci cały jej świat i wpłynie na losy wielu ludzi. W oczekiwaniu na świt wraca do wydarzeń z przeszłości i wspomina dziewczynkę, którą kiedyś była. Wiele lat wcześniej dziadek Shirin przybył jako uchodźca ze Związku Radzieckiego do małego irańskiego miasteczka nad Morzem Kaspijskim. Zakochał się i postanowił osiąść tam na dobre.

Mijają lata, rodzina rozrasta się. Obok pięknego domu babci i dziadka mieszka stryj Abbas znany z żyłki do interesów, stryj Babak – pożeracz niewieścich serc, oraz piękna, lecz niezamężna ciotka Mahasti. A także sama Shirin i jej rodzina. Jest jedyną córką wśród pięciorga rodzeństwa, ale tak samo jak jej bracia jest odważna i żądna przygód. Przed wybuchem rewolucji życie jest stosunkowo proste, jednak potem świat Shirin pogrąża się w mroku, w obliczu otaczającego ją zła jej serce staje się nieczułe.

Zinat Pirzadeh urodziła się w 1967 roku w Sari w północnym Iranie. W 1991 roku – po ucieczce z aranżowanego małżeństwa – przybyła ze swoim dwuletnim synem do Szwecji. Jest komikiem scenicznym, aktorką i pisarką. Pisze poezję, beletrystykę, prowadzi audycje radiowe, pisuje felietony do gazet. Jest jedną z niewielu artystek scenicznych pochodzących z Iranu. Mieszka w Sztokholmie. Ma sześcioro dzieci.

Zinat Pirzadeh
Motyl na uwięzi
Przekład: Sławomir Kupisz
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 11 sierpnia 2015


Zasadzę moje ręce w moim ogrodzie. Wyrosną z pewnością, wiem to, wiem. A jaskółki złożą jajka w moich poplamionych atramentem dłoniach.
Forogh Farrokhzad

Prolog

Wątłe ciało dziewczynki zawinięte w biały ręcznik zabrano od lamentującej nieprzytomnie matki. Kobieta krzyczała tak długo, aż sina na twarzy, padła bez tchu na podłogę. Tylko stojący obok mały chłopiec z szeroko otwartymi oczami sprawiał wrażenie, jakby nad czymś się zastanawiał. Malec widział, jak umarła jego mała siostrzyczka. Jego dziecięce serce nie potrafiło jednak tego zaakceptować.
Zebranym kobietom za pomocą zimnej wody po chwili udało się przywrócić omdlałą do świadomości. Otworzyła oczy, akurat gdy pielęgniarka wynosiła jej martwą córkę, jej jedyną córkę. Zanim z rozdzierającym westchnieniem ponownie zapadła w nieświadomość, zdążyła jeszcze zobaczyć, jak jej syn wybiega za kobietą. Starsze kobiety okryły jej głowę − najpierw chustą, a potem prostszą, odsłaniającą twarz irańską odmianą burki, nazywaną czadorem − i powróciły do swoich plotek, szepcząc o nieprzytomnej matce i o tym, co zrobi jej stale nieobecny mąż, gdy usłyszy, co się stało. Nie bez satysfakcji zgodnie stwierdziły, że najprawdopodobniej porządnie da jej w skórę; dziewczynka była przecież jego oczkiem w głowie, oprócz uprawianych zapasów tylko na niej naprawdę mu zależało.

W niewielkim szpitalu w Zadrabadzie unosiła się intensywna woń alkoholu, z jakiegoś powodu zmieszana z zapachem mięty. Ściany pomalowano na biało, a wyposażenie było bardzo stare, cuchnące stęchlizną i rozpadające się. Słona wilgoć morskiego powietrza nie oszczędziła niczego, wszystko było dosłownie przeżarte rdzą. Tej nieustannej wilgoci urocze miasteczko, wiodące spokojny żywot nad brzegiem morza, zawdzięczało również obfitość warzyw i owoców. Dzięki bliskości morza okolica kwitła, a ludzi przybywało. Zdarzało się też oczywiście, że od czasu do czasu ktoś umierał. Tym razem w objęciach miasteczka zasnęła mała dziewczynka.
Starszy brat zdecydowanym krokiem poszedł za pozbawionym życia, niesionym przez pielęgniarkę ciałem swojej siostry, kobieta jednak odepchnęła go szorstko, mówiąc, że to nie jest miejsce dla żywych i że powinien wyjść. Nie zniechęciło to chłopca, choć pielęgniarka zamknęła drzwi tuż przed jego nosem. Nikt nie zabierze mu jego małej siostrzyczki − ani martwej, ani żywej. Zaczekał, aż pielęgniarka wyjdzie, a potem wśliznął się przez drzwi i się ukrył. W pomieszczeniu leżało dużo innych ciał. W nozdrza uderzył go dziwny zapach, a jego ręce zaczęły drżeć.
Nie musiał długo szukać swojej siostry. Jej ciało było najmniejsze spośród wszystkich, które leżały pod białymi prześcieradłami. Poczuł bolesne ukłucie w sercu, gdy zobaczył kawałek tak dobrze mu znanego ręcznika z charakterystycznym błękitnym łabędziem. Tam leżała, w objęciach śmierci.
Aram z mozołem uniósł ciało siostry i położył je przed sobą na zimnej kamiennej posadzce. Potem uklęknął i zaczął prosić Boga, by zwrócił jej życie. Łkając i krzycząc, potrząsał nieruchomym ciałem i przysięgał, że jeśli tylko ona wróci do żywych, on poświęci swoje życie, pomagając innym ludziom.
− Obudź się, Shirin, obudź się… Wiem, że nie jesteś martwa, wiem, że tylko udajesz, że śpisz, kochana Shirin, obudź się, obudź! − Gdy dostrzegł w pobliżu kubek, nalał do niego trochę wody z kranu, a potem próbował napoić swoją małą siostrę. − Dlaczego nie pijesz? Miły Boże, miły Boże, wysłuchaj mnie… Tatuś będzie strasznie zły na mamę i ukarze nas wszystkich. Miły Boże!
Nagle kubek wypadł mu z ręki i z brzękiem potoczył się pod jedno z łóżek. Chłopiec zobaczył, jak lewa ręka siostry drgnęła w małym, ledwie zauważalnym ruchu.

W tej samej chwili do sali wpadła pielęgniarka.
− Chłopcze, co ty wyprawiasz? Nie powinno cię tu być. Wielu z tych zmarłych chorowało na groźne choroby! Twoja siostra miała różyczkę, ty też mogłeś się zarazić!
− To nieprawda! − wykrzyknął chłopiec. − Moja siostra żyje, tak samo jak ty!
− Uspokój się. Na każdego przychodzi jego kolej, ale Bóg zabiera aniołki ze sobą.
− Ona nie jest aniołkiem! Jest strasznie nieznośna, nie wierzę, że Bóg mógłby w ogóle chcieć ją zabrać. I naprawdę żyje!
Aram pochylił się, uniósł siostrę, jakby była szmacianą lalką, i zaczął uciekać. Biegł tak szybko, jak umiał, był jednak mały i szybko stracił orientację, podczas gdy goniący go pielęgniarka i lekarz znali każdy szpitalny kąt. Wkrótce znalazł się w ślepym zaułku. Zawołał swoją mamę najgłośniej, jak potrafił. Gdy lekarz wyrwał ciało małej Shirin z jego objęć, z ust dziewczynki wydobył się dźwięk, słaby niczym kwilenie kociaka.
Lekarz i pielęgniarka zamarli.
− Przecież mówiłem, że ona żyje – powiedział z dumą Aram. − Poprosiłem Boga, żeby nam ją oddał. Mówiłem, że nie jest aniołkiem, mówiłem, że jest okropnie głupiutka!
Lekarz przycisnął ucho do piersi dziewczynki i nasłuchiwał uważnie. W końcu wykrzyknął zdumiony:
− Dobry Boże! Chłopak ma rację, ona żyje! Ale jest bardzo słaba.
Matka, którą zaraz przyprowadzono do poczekalni, spoglądała na swoje dziecko z wyraźnym przerażeniem. Huśtawka emocji sprawiła, że sama była bardziej martwa niż żywa.

Opowieść o bracie, który uratował swoją siostrę, obieg­ła miasto lotem błyskawicy. Wkrótce wszyscy chcieli, aby ośmioletni Aram przyszedł do ich chorych dzieci i pomodlił się za nie. Życie chłopca miało już nigdy nie być takie samo.
Dwuletnia Shirin nie pamiętała swojej tajemniczej śmierci, z kolei jej matka zdawała się wierzyć, że córka zmarła i została podmieniona na inną istotę, gdy jej dusza opuściła już ciało. Przechodził ją dreszcz, gdy pomyślała o zasłyszanych w dzieciństwie, opowiadanych szeptem historiach o nadnaturalnych, potwornych istotach. Nie potrafiła uwolnić się od podejrzenia, że miejsce jej córki mógł zająć złowrogi gul bądź dżin. Od tamtego dnia zaczęła bać się własnej córki, którą − o czym była przekonana − na zawsze utraciła w szpitalu. Nowa istota w ciele dziewczynki nie była jej dzieckiem, tyle wiedziała na pewno, nawet jeśli nie potrafiła określić, kto teraz je zamieszkiwał. Jedyne, czego była pewna, to to, że był to bardzo dziwny mały człowiek, którego życie nie będzie łatwe. Strach matki sprawił, że tak ona, jak i Shirin miały pozostać każda po swojej stronie niewidzialnej granicy. Wojna, której przyczyn nikt już zdawał się nie pamiętać, szalała na dobre.

Teheran,
osiemnaście lat później

Powietrze jest ciężkie, czuję się jak więzień. Niczym zagubiona dusza wędruję po pokojach pogrążonych w półmroku, w niecodziennej ciszy. Muszę przygotować się na konsekwencje mojej decyzji. Nie mam odwagi zapalić światła, kryję się w cieniu, żeby zebrać myśli. O świcie mój mąż przybędzie do domu na przepustkę z frontu; zanim to nastąpi, nie może mnie tu być. Zamykam oczy i wyraźnie widzę zakłopotanie na jego twarzy, kiedy uświadomi sobie, że mnie i małej tam nie ma. Najpierw zaskoczenie, potem tak dobrze mi znany gniew, który z biegiem czasu nauczyłam się odpierać, aż wreszcie nadchodził moment kulminacyjny – moment tradycyjnej, niepohamowanej eksplozji. Czy natychmiast, wręcz instynktownie zrozumie, co zrobiłam, czy też w jego oczach zagoszczą niepokój i niepewność, kiedy będzie przeszukiwał pokoje? Kiedy dotrze do niego, że już nigdy nie wrócimy? Kiedy uzmysłowi sobie, że po raz pierwszy zdecydowałam się sama pokierować własnym życiem i zerwać ze wszystkim, co znam? Ze wszystkimi ludźmi i wszystkimi miejscami. Znam słony smak swoich łez na ustach i wiem, że nigdy przedtem tak się nie bałam. Być może zapłaczę jeszcze za nim − pomimo całego cierpienia, które nam przysporzył.

Rozdział 1

Elias przybył do Iranu przez Morze Kaspijskie jako uchodźca. W miarę jak zbliżał się do małego nadmorskiego miasteczka, wyczuwał z oddali niewidoczną zmianę w powietrzu, którym oddychał. Ostry zapach morza i nawozu stopniowo ustępował miejsca innej, bardziej złożonej woni, zwiastującej ludzką obecność.
Wyobrażał sobie już aromat rozżarzonego węgla z setek palenisk; wydawało mu się nawet, że wyczuwa obiecującą bryzę zapachów niezliczonych kwiatów, owoców i ziół, zazdrośnie skrytych przed obcymi oczami za wysokimi murami ogrodów. Kiedy wreszcie dotarł do Zadrabadu, noc zdążyła spowić miasteczko wilgotną mgłą.
Mężczyzna, który wiele lat później miał zostać ojcem mojego ojca, miał wówczas sporo ponad trzydzieści lat. Mówią, że był to 1335 rok, co w kalendarzu chrześcijan odpowiada 1917, i że opuścił Ukrainę jako uchodźca. Nikt z obecnie żyjących nie wiedział, przed czym uciekał. Być może taki już ostateczny los uchodźcy: nikt nie zaprząta sobie głowy powodem ucieczki, w umysłach ludzi pozostaje jedynie fakt, że jest się uciekinierem, że jest się nie stąd.
Dwie stare walizy, które niósł, były wypełnione szlachetnymi kamieniami, złotem i srebrem. Tak przynajmniej wiele lat później mówili inni. On sam przywiązywał niewielką wagę do słów innych. Liczyły się dla niego ich czyny. Był niezbyt wysokiego wzrostu. Znoszony, ciemny płaszcz marszczył się na jego muskularnych ramionach, a spodnie układały się w harmonijkę na trzewikach. Na pierwszy rzut oka jego ogorzała, szczupła twarz była całkiem zwyczajna, ale w głębi błękitnych jak niebo oczu kryła się stalowa determinacja. Uwagę przykuwał jednak przede wszystkim olbrzymi nos.

Dziadek obszedł całe przedmieście, chcąc się upewnić, czy to miasto było właściwym miastem. Pomimo wewnętrznej siły czuł niepokój, był osamotniony w swojej ucieczce i osamotniony w swoim postanowieniu. Najlepsze, co miał, kryło się głęboko w jego głowie i w sercu: wiedza, miłość i żal. Wiedział, że decyzję musi podjąć szybko.
Miasteczko spało. Jakiś wyrwany ze snu pies wydał z siebie otępiały szczek, by po chwili uderzyć we właściwy ton. Wkrótce dołączyły do niego inne. Mały mężczyzna zdecydowanym krokiem wszedł do miasteczka, wydawał się zupełnie nie zwracać uwagi na psy, które skacząc i szczekając, podążały za jego zakurzonymi trzewikami.
Dziadek zawsze był rannym ptaszkiem. Jego twarde, pokryte szorstką skórą dłonie świadczyły o tym, że ciężka praca nie była mu obca. Jego ojciec zdradził mu tajemnice ziół i nauczył sztuki ich uprawy − teraz dziadek poszukiwał ziemi, na której mógłby założyć ogród, żyznej, czarnej i tłustej ziemi, która rozkwitłaby pod jego rękami. Gdzie można było ją znaleźć, jeśli nie tu, w Mazandaran, baśniowej północnoirańskiej prowincji nad brzegiem Morza Kaspijskiego? Mówiono, że klimat do uprawy jest tu tak korzystny, iż jeśli wystawi się pantofle na noc za drzwi, rankiem będą w nich rosnąć kwiaty.

Zanim jeszcze miasteczko zbudziło się do życia, zdążył obejrzeć miejsce, które mogło stać się jego nowym domem. Psy nie opuszczały go ani na chwilę, on jednak wydawał się ledwie je zauważać. Przeszedłszy wszystko − od zamożnej dzielnicy mieszkalnej do części miasteczka zamieszkałej przez biedotę − obejrzał rynek i meczety, wieżę i bazary, dotarł też do dzielnicy, w której swoje warsztaty i składy mieli rękodzielnicy i rozmaici drobni wytwórcy. Choć była to bardzo stara część miasta, ze swoimi rozsypującymi się budynkami i leżącą odłogiem ziemią bardziej przypominała jego przedmieścia. Chwasty pleniły się na pozostałościach wiekowych budowli skrytych wśród bujnej zieleni. Wkrótce Elias dotarł do leżącego pośrodku tej okolicy wielkiego, ogrodzonego murem domostwa, które najwidoczniej było niezamieszkane, choć pomiędzy skrzydłami bramy dostrzegł inne zabudowania.
Mój dziadek przybył do Iranu, aby zbudować swoją przyszłość, co dla niego oznaczało również założenie rodziny. Zanim jednak mógł wyruszyć na poszukiwanie odpowiedniej kandydatki na żonę, musiał kupić sobie dom. Stare, opustoszałe domostwo doskonale się nadawało. Pierwsze, co musiał zrobić, to odnaleźć właściciela nieruchomości. Poszukując człowieka, do którego należała posiadłość, dowiedział się, że miejsce jest nawiedzone. Wielu przodków, którzy tam mieszkali, umierało zdecydowanie zbyt wcześnie, często w niezwykłych okolicznościach. Ale legendy i opowieści o duchach nie były w stanie wystraszyć tak pragmatycznego człowieka, jakim był mój dziadek. Przeciwnie − jego przedsiębiorczy zmysł podpowiadał mu, że ponura sława, jaką cieszył się ten dom, jest mu wyłącznie na rękę, gdyż dzięki temu być może uda mu się znacznie obniżyć cenę.

Właścicielem nieruchomości okazał się miejscowy aptekarz. Mówiono, że prowadzi wiele interesów, choć niektóre z nich nie zawsze wydawały się uczciwe. Pomimo bogactwa aptekarzowi nie udało się jak do tej pory wydać za mąż swojej jedynej córki. Być może była to po części wina jego złej reputacji, jednak zasadniczy problem tkwił w tym, że dziewczyna była niezwykle wysokiego wzrostu. Krótko mówiąc, córka aptekarza nie była uważana za zbyt urodziwą, a jej stopy były wielkie jak u mężczyzny. Niemal wszyscy zastanawiali się, jaka przyszłość czeka tę biedną istotę. Złe języki mówiły, że przyczyną jej nienaturalnego wzrostu były silne preparaty, stosowane przez aptekarza i jego małżonkę w celu poczęcia dziecka. Kiedy po wielu latach bezdzietności wreszcie doczekali się potomka, rezultat był taki, jak można było się spodziewać. Dziewczynka, którą ochrzczono imieniem Sara, w chwili narodzin ważyła całe pięć kilogramów. Po jej przyjściu na świat ciężarne kobiety w okolicy nie miały śmiałości jeść zbyt dużo w obawie, by i im nie urodziło się tak wielkie dziecko.

Dziadek zakołatał do drzwi domostwa aptekarza. Otworzyła je Sara, niemal dwa razy wyższa od dziadka. Ten podniósł wzrok i napotkał dwoje oczu w kolorze złota, okalanych długimi rzęsami. Kasztanowobrązowe włosy Sary sięgały jej aż do kolan, miała je przepasane tylko małą białą chustką. Było w niej coś, co sprawiło, że w duszy dziadka rozbrzmiał śpiew. I jeśli wcześniej trapiła go niepewność, czy pozostając tutaj, postąpił właściwie, teraz nie miał już wątpliwości, bo wiedział, że z tą kobietą chce założyć rodzinę. Pomyślał, że oto ma przed sobą najpiękniejszą istotę, jaką kiedykolwiek widział, niemal tak piękną, jak kwitnący ogród ziołowy. Wszystko wskazywało również na to, że jej ciało było życiodajne i płodne jak najtłustszy czarnoziem.
Co pomyślała sobie Sara o niewysokim mężczyźnie, tego nie wie nikt, ale nie mogła oderwać spojrzenia od jego błękitnych oczu. Za jej plecami podskakiwała służąca, wołając, że dziewczyna powinna należycie się zakryć. Kobieta bezskutecznie próbowała sięgnąć do głowy Sary, ale ta zignorowała ją i powoli spytała, czego dziadek sobie życzy. Odpowiedział łamanym perskim:
− Przyszedłem, żeby kupić opuszczone domostwo. Czy twój ojciec jest w domu?
Sara zbladła i zaczęła odwodzić gościa od jego decyzji. Jego wątła, niska postura i wielki nos pod pełnymi zdecydowania oczami wzbudziły jej sympatię. Dziadek był jednak niewzruszony, teraz pragnienie, by kupić domostwo, było jeszcze silniejsze.
− Czy wie pan, że ryzykuje życie, jeśli tam zamieszka? – wypytywała zdumiona kobieta.
Twarz dziadka rozciągnęła się w szerokim uśmiechu. Odpowiedział, że on i śmierć to starzy znajomi, więc na pewno wszystko będzie dobrze. Tam, skąd przybywa, stracił niezliczonych przyjaciół i krewnych. Wtedy Sara pochyliła się, tak że służąca mogła okryć jej głowę, a potem dała dziadkowi znak, by poszedł za nią.
Przeszli krótką aleją prowadzącą w kierunku podwórza i dotarli do pięknego domu. Na werandzie, przed ozdobionym kolumnami wejściem, siedział starszy mężczyzna i w milczeniu palił fajkę wodną.
− Ojcze − powiedziała do niego Sara − ten pan cię szuka.
Aptekarz z dumą podniósł wzrok na swoją córkę. Cieszył się, mogąc mieć ją w domu, u swojego boku; nie obchodziło go, że ludzie plotkowali o jej staropanieństwie. Potem spojrzał na niskiego mężczyznę obok niej. Z trudem powstrzymał się od śmiechu, bo nieznajomy przybysz wyglądał naprawdę komicznie przy imponującego wzrostu dziewczynie. Nieporuszony dziadek szybko przedstawił powód swojej wizyty i sprawa nieruchomości została załatwiona w mgnieniu oka. Aptekarz był zadowolony, że pozbył się nieruchomości, która stale przysparzała mu kłopotów.
I tak oto powstało nasze rodzinne gospodarstwo.
Dziadek natychmiast zaczął pracę w swoim nowym domu. Remont i przebudowę głównego budynku zlecił miejscowym robotnikom. Z początku, bojąc się duchów, nie mieli oni odwagi tam przychodzić, jednak plotki o dziadku płacącym prawdziwymi perłami szybko rozwiały obawy. Ogrodem dziadek zajął się osobiście − przekopywał go i nawoził ziemię, która przez długi czas leżała odłogiem. Codziennie do późnego wieczora siał, sadził i podlewał. Ze swojej byłej ojczyzny przywiózł tu ze sobą cenne nasiona i zioła. Po dwóch latach to nieszczęsne do niedawna miejsce przeobraziło się w prawdziwy kwiatowy ogród. Unosiła się nad nim woń bzu, jaśminu, mięty i kolendry, a pieniądze ze sprzedaży ziół, owoców i warzyw zaczęły płynąć do kieszeni dziadka wartkim strumieniem.

Nadszedł wreszcie czas, żeby znaleźć sobie żonę. Dziadek dobrze wiedział, kogo chce poślubić. Chociaż był mężczyzną niewysokiego wzrostu, mierzącym ledwie półtora metra ponad poziom Morza Kaspijskiego, zamierzał ożenić się z najwyższą dziewczyną w miasteczku. Wcześniej sprawił sobie nowy, piękny kapelusz, żeby wyglądać szykownie podczas oświadczyn. Po miasteczku od dłuższego czasu krążyły plotki o tym, jak feralny ogród w jakiś fantastyczny sposób przemienił się w ogród szczęścia. Wszystko, czego dotknął ten niewysoki mężczyzna z Ukrainy, wydawało się zmieniać w złoto. Kiedy więc dziadek poprosił o rękę Sary, usłyszał od jej ojca zgodę niemal równie szybko, jak w przypadku nieruchomości. Aptekarz zaakceptował kandydata na zięcia, ale ten, zanim uznał sprawę za załatwioną, chciał poznać zdanie Sary. Pomimo że aptekarz zapewnił go, że córki w Iranie podporządkowują się decyzjom swoich ojców, dziadkowi to nie wystarczało. Chciał usłyszeć „tak” albo „nie” z jej ust. Pozwolono im więc spotkać się i porozmawiać ze sobą przez pięć minut, naturalnie pod nadzorem służącej. Serce dziadka zabiło mocniej na myśl o tym, że znów zobaczy kobietę swoich snów.

Obraz przyszłego męża, jaki Sara pielęgnowała przez lata w swojej wyobraźni, przypuszczalnie nie miał wiele wspólnego z niskim mężczyzną, który stanął przed nią na szeroko rozstawionych nogach. Była jednak rozsądną dziewczyną i szybko uzmysłowiła sobie, że wszyscy mężczyźni, których spotkała, byli od niej niżsi, mój dziadek nadawał się więc równie dobrze, jak każdy inny. Nie dało się zaprzeczyć, że była rozpieszczoną młodą kobietą. Nigdy nie karano jej cieleśnie, jako dziecku pozwalano jej bawić się swobodnie, była dobrze sytuowana. Kto wie, może ten mężczyzna, który spoglądał na nią z takim zachwytem, będzie rozpieszczał ją w dalszym ciągu? Postanowiła poddać próbie jego uczucie, stawiając trzy warunki. Po pierwsze: nigdy nie będzie zmuszona zamieszkać w innym mieście niż jej rodzinne. Po drugie: dziadkowi przenigdy nie wolno podnieść na nią ręki. Wreszcie po trzecie: nie będzie musiała przeprowadzić się do feralnego domostwa. To ostatnie żądanie zapadło w serce dziadka jak kamień w głębokiej studni i niczym ogień zapłonęło w jego wnętrzu. Czy jego rodzina miałaby nigdy nie zamieszkać w domu, który przez dwa lata z takim uporem doprowadzał do ładu? Zebrał się na odwagę i poprosił Sarę, aby − zanim przystanie na jej ostatnie życzenie − obejrzała dom taki, jaki jest teraz.

Pewnego dnia cała rodzina aptekarza, wraz ze służącymi i resztą domowników, wybrała się więc do dawnego feralnego domostwa. Gdy dotarli na miejsce, Sara ledwie mogła uwierzyć własnym oczom. Zobaczyła prawdziwy raj na ziemi! W wielkiej klatce świergotało więcej niż sto kolorowych papużek falistych, uwodzący majestatyczną zielenią ogród otaczał odnowiony ze smakiem dom oraz osobny domek dla służby. Brakowało tu jedynie obecności kobiety i bawiących się dzieci. Dwudziestojednoletnia Sara obok tego starszego mężczyzny poczuła się nagle bardzo młoda i pełna sił witalnych. Zdecydowanym ruchem odwróciła się do niego i powiedziała z radością w głosie:
− Chcę tu zamieszkać.

 
Wesprzyj nas