Kobiecość, fantazja i bogactwo postaci. Opowieść, która dowodzi, że wyobraźnia Joanny Miszczuk nie zna granic.


Maxime Dupont, francuska ciastkarka, dzięki swoim innym ukrytym talentom, prowadzi podwójne życie. Jej przeszłość naznaczona została cierpieniem: osierocona jako dziecko, ofiara przemocy jako nastolatka, brutalnie pozbawiona ukochanego. Już jako dorosła ujawnia w swej drugiej osobowości wielką siłę drzemiącą w kobiecej duszy.

Czy to, kim jesteśmy, implikuje nasza przeszłość czy nasze decyzje?

Maxime w wyniku dramatycznych wydarzeń trafia na tajemnicza wyspę Lumię. Wyspa jest praktycznie odcięta od świata, ukryta tak, że nawet bliska Europa nie ma pojęcia o jej istnieniu. Mieszkańcy Lumii rozwijają cywilizację równoległą do naszej, jednak opartą na zupełnie innych podstawach – zarówno technologicznych, jak i moralnych.

Podobnie jak we wcześniejszych powieściach Miszczuk, w „Wyspie” jest wiele wątków historycznych i – oczywiście – silne kobiety.

Joanna Miszczuk (ur. 1964) – wrocławianka duchem, choć rzadko ciałem. Obecnie mieszka i pracuje w Berlinie. Singiel. Matka nastoletniej córki. Z wykształcenia pedagog, absolwentka Uniwersytetu Wrocławskiego. Zawodów ma wiele. Przez 20 lat prowadziła wraz z mężem własne firmy. W tym okresie przeprowadzała się osiem razy. Mieszkała w Niemczech, Francji i Polsce. Mówi czterema językami. Ulubione miejsca: Wrocław, Montmartre w Paryżu, Berlin i Sopot. Pisze od zawsze. Wcześniej były to głównie teksty kabaretowe. Lubi musical, literaturę fantastycznonaukową i nowe wyzwania. Nie cierpi polityki, gotowania i kłamstwa.

Joanna Miszczuk
Wyspa
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 11 sierpnia 2015


Prolog

Max

Paryż, 17 listopada 1964, wtorek

Czekał już wiele godzin. Tępo wpatrywał się w szarą ścianę poczekalni szpitala La Pitié Salpêtrière. Czekał.
Poród zaczął się tak naprawdę dwa dni temu, przed czasem. Zawiózł Sophie do szpitala. Po godzinie odesłano ich do domu. „Jeszcze nie czas, jeszcze dwa tygodnie minimum”, powiedzieli. Kolejny dzień Sophie szarpały potworne bóle. Cierpiała, widział to, ale na każdą jego prośbę, aby jechać do szpitala, reagowała znużonym wzruszeniem ramion. „Jeszcze nie czas, chérie”, mówiła, głaskając go po twarzy. Dzisiaj rano nie pozwolił jej dłużej się opierać. Przywiózł ją do La Pitié Salpêtrière prawie nieprzytomną z bólu. Lekarz porannej zmiany niechętnie zdecydował się zatrzymać ją na oddziale porodowym. To było o siódmej rano, teraz jest prawie dziesiąta wieczorem. Jego słodka, dzielna Sophie. Walczyła z bólem do wieczora, podczas gdy lekarze i pielęgniarki uspokajali, że jeszcze nie czas. Straciła przytomność trzy godziny temu. Wygonili go do poczekalni. Czekał.
Drzwi poczekalni otworzyły się, lekarz podszedł i położył dłoń na jego ramieniu.
– Panie Dupont, przykro mi bardzo… serdecznie panu współczuję…
Ludwik spojrzał w górę. Młody człowiek w białym fartuchu uciekał spojrzeniem przed jego wzrokiem.
– Pańska żona, niestety… nic nie mogliśmy zrobić. Krwotok wewnętrzny, nie do zatrzymania. Niestety, nie mogliśmy jej uratować…
– Dziecko? – wyszeptał pytająco Ludwik.
– Dziewczynka, żyje, ale jest bardzo słaba. Robimy co w naszej mocy…
– Chcę je zobaczyć.
– Oczywiście, panie Dupont, pielęgniarka pana zawoła, proszę czekać. Jeszcze raz szczere wyrazy…
– Będę czekał – przerwał mu Ludwik.
Czekał jeszcze godzinę, zanim go zaprowadzili do Sophie. Leżała w czystej białej pościeli, jej twarz była prawie tak biała jak ta pościel. Wyglądała na spokojną, ból nie wykrzywiał już jej słodkiej buzi. Niesforny lok nad czołem zawijał się zawadiacko, jakby on jeden żył nadal. Ludwik pogłaskał krótko ściętą rudą czuprynę, zawinął lok wokół palca. Pochylił się nad żoną i pocałował ją w czoło. Ani jedna łza nie pojawiła się w jego oczach. Odwrócił się do pielęgniarki stojącej w drzwiach.
– Chcę zobaczyć moją córkę.
– Przykro mi, panie Dupont, to niezgodne z przepisami – powiedziała współczująco. – Dziecko jest na oddziale intensywnej terapii, wymaga różnych zabiegów. Lekarze robią, co mogą. Proszę iść do domu i się wyspać, niech pan przyjdzie jutro.
– Chciałbym ją zobaczyć – upierał się. – Chcę zobaczyć moją córkę, póki jeszcze żyje.
– Niech pan tak nie mówi, panie Dupont. Niech pan nie traci nadziei. Mamy doskonałych specjalistów, doktor Cardeux zajmuje się dzieckiem osobiście. Nie ma lepszego neonatologa w całej Europie. Proszę przyjść jutro. Dziecko ma duże szanse.
– Ona ma na imię Maxime. Nie dziecko. Maxime Sophie Dupont.

18 listopada 1964, środa

Była bardzo mała. Zamknięta w inkubatorze, przezroczyste rurki doprowadzały do jej drobnego ciałka substancje, które nadal utrzymywały ją przy życiu. Patrzył na nią przez szybę z pomieszczenia obok. Była tak nie­rzeczywista, ale jednocześnie tak bliska. Jego córka, jego Maxime. Pielęgniarka poklepała go po ramieniu.
– Doktor Cardeux może pana teraz przyjąć.
Poszedł za nią do małego słonecznego gabinetu. Lekarka siedziała za biurkiem i robiła notatki. Wstała na powitanie i uścisnęła mu dłoń. Była bardzo młoda. Wskazała mu krzesło, usiadła naprzeciwko i powiedziała spokojnie:
– Panie Dupont, serdecznie panu współczuję. Śmierć żony to niewyobrażalna strata. Nie miałam okazji jej poznać, moją pacjentką jest Maxime, jestem neonatologiem, nazywam się Anna Cardeux i kieruję tutejszym oddziałem noworodków od dwóch lat. Możemy chwilę porozmawiać o pańskiej córce?
– Tak, dziękuję, oczywiście. – Zdziwiony wpatrywał się w twarz lekarki. – Kieruje pani…? Od dwóch lat? Pani jest przecież taka młoda…
– Dziękuję za komplement. – Uśmiechnęła się słabo. – Kobiety o wiek się nie pyta, ja jednak często spotykam się z wątpliwościami na temat moich kwalifikacji. No cóż, dyplomy je potwierdzają. – Niecierpliwym gestem wskazała rządek oprawionych w ramki certyfikatów wiszących na ścianie. – Nawet jeśli to nietypowe, ordynator przed pięćdziesiątką i do tego kobieta, nie jest to chyba najważniejszym tematem naszego spotkania, panie Dupont.
– Tak, oczywiście, przepraszam – odparł zmieszany. – Maxime. Co będzie z moją córką, pani doktor?
– Maxime jest silną młodą damą – stwierdziła rzeczowo. – Nie zmienia to jednak faktu, że niedotlenienie w czasie porodu, jak również niekorzystny etap rozwoju, w którym przyszła na świat, mogą stwarzać różnorodne problemy. Najgorsze już za nami. Wagę ma przyzwoitą, problemy oddechowe opanowaliśmy. Zapewne ją zatrzymam jeszcze tydzień do dziesięciu dni w inkubatorze, a około dwóch tygodni na oddziale. Potem jednak spadnie na pana zadanie zapewnienia jej odpowiedniej opieki. Ósmy miesiąc jest dla wcześniaka najgorszy z możliwych. Nie wszystkie organy są prawidłowo wykształcone. Mogą wystąpić problemy ze wzrokiem, wcześniakom urodzonym w tym okresie grozi retinopatia, oczywiście musi pozostać przez minimum trzy lata pod opieką naszych pediatrów i neurologów. – Mówiąc, patrzyła mu prosto w oczy. Przerwała nagle i odetchnęła głęboko. – Nie będę panu wyliczać wszystkich skomplikowanych zagrożeń. To nie ma sensu. Napije się pan kawy?
– Chętnie, bardzo proszę. – Oszołomiony nawałem informacji, wdzięczny był lekarce za tę chwilę wytchnienia. Z jej całego wywodu zrozumiał tylko jedno. Maxime przeżyje. Zagrożenie minęło. Stracił żonę. Jest sam i tylko na nim spoczywa odpowiedzialność wychowania i utrzymania córki Sophie, jego córki.
Lekarka podeszła do stoliczka obok, na którym stał dzbanek z kawą. Nalała dwie filiżanki i przeniosła je na biurko. To dało mu chwilę na uporządkowanie myśli. Doktor Cardeux usiadła na swoim krześle i otworzyła teczkę z aktami leżącą na środku biurka.
– Panie Dupont, pan jest ślusarzem, prawda? – spytała
– Tak, mam maleńki własny warsztat przy rue Jenner.
– Maxime jest waszym pierwszym dzieckiem. Czy ma pan dużą rodzinę? Siostry, kuzynki, no wie pan, czy ma pan kogoś, kto będzie się zajmował córką, kiedy pan będzie w pracy?
– Jesteśmy tylko my… to znaczy byliśmy. Sophie jest… była jedynaczką. Jej rodzice zginęli w wypadku dwa lata temu. Była sama, kiedy się poznaliśmy. Ja też. Nie mam nikogo. Teraz już tylko Maxime…
– Rozumiem. – Pokiwała głową. – Będę z panem boleśnie szczera. Pańska córka będzie wymagała przez trzy lata lub więcej stałej opieki. To dziecko nie nadaje się do żłobka. Czeka ją wiele wizyt u lekarzy, pożądana byłaby również stała opieka fizjoterapeuty. Trudne początki Maxime będą wymagały mnóstwa wsparcia, zarówno osobistego, jak i finansowego. Ubezpieczenie pokryje wiele kosztów, ale nie wszystkie. Żadna opiekunka nie zastąpi matki. Nawet jeśli zatrudni pan nianię, opieka medyczna i terapeutyczna nadal będzie niezbędna. Jak pan sobie z tym poradzi?
– Nie wiem, pani doktor. – Wzruszył bezradnie ramionami. – Nie myślałem o tym. Jeszcze wczoraj miałem cudowną żonę i oczekiwaliśmy wymarzonego dziecka. Dzisiaj jestem sam, mam chorą córeczkę i muszę przygotować pogrzeb Sophie. Nie wiem.
– Panie Dupont… – Doktor Cardeux spojrzała z namysłem na plik kartek leżących przed nią. – To brutalne, lecz powiem panu o tym teraz. Koszty opieki nad Maxime przez pierwsze lata jej życia zamkną się nie w tysiącach, lecz w dziesiątkach tysięcy franków. Nikt nie da panu żadnej gwarancji, że dziewczynka będzie idealnie zdrowa, może będzie wymagała całe życie dodatkowej opieki medycznej. Może nigdy nie będzie się nadawała do normalnej szkoły. Wszystko jest jedną wielką niewiadomą. Mała jest silna i ma wolę przetrwania, ale życie ma własne pomysły i nikt nie wie, jaka będzie jej przyszłość. Otoczony rodziną, z żoną, babcią, siostrą, miałby pan duże szanse, aby pomóc córce. Ale w pańskiej sytuacji… spójrzmy prawdzie w oczy. Czy mały warsztat ślusarski pozwoli panu zgromadzić środki na utrzymanie dziecka specjalnej troski?
– To moja córka, moja i Sophie, moje dziecko – powiedział stanowczo. – Poradzę sobie.
– Wierzę panu, panie Dupont – odparła spokojnie. – Wierzę, że chce pan sobie poradzić. Kiedy jednak pochowa pan żonę, proszę spokojnie zastanowić się nad przyszłością swoją i Maxime. Dziewczynka jest silna i za dwa tygodnie będzie nadawała się do adopcji. Jest wiele bogatych bezdzietnych małżeństw, których jedynym marzeniem jest zapewnienie szczęśliwego dzieciństwa takim maleństwom jak ona. Nikt nie będzie miał panu za złe, jeśli w obecnej sytuacji zrzeknie się pan praw rodzicielskich…
– Niech pani już nic nie mówi, pani doktor – przerwał jej gwałtownie, podnosząc się z krzesła. – Dziękuję za uratowanie życia mojej córce, ale ja jestem odpowiedzialny za to, jak jej życie będzie dalej wyglądało. To prawda, nie mam nikogo, rodzina Sophie zginęła, ja jestem z domu dziecka. Maxime będzie miała prawdziwego ojca i prawdziwy dom. Sam wychowam moją córkę, nawet jeśli jeszcze nie wiem jak. Do widzenia, doktor Cardeux.
– Do widzenia, panie Dupont. – Lekarka wstała, podeszła do niego i wyciągnęła rękę.
Pochylił się, ucałował szarmancko jej dłoń.
– Wrócę jutro – powiedział. – I będę przychodził co dzień, dopóki Maxime nie wróci do domu.

Rozdział 1

Lizbona, marzec 1502

Zaledwie pół roku minęło od powrotu Miguela Corte Real do Lizbony. Wtedy w październiku wszyscy wiwatowali na jego cześć. Manuel I, król Portugalii i Algawry, pan nowo odkrytych lądów, podróży morskich i handlu z Indiami, Etiopią, Arabią i Persją, z entuzjazmem przyjął daninę nowego świata. Sześćdziesięciu pojmanych dzikich, egzotyczne przyprawy, srebro. Dwa statki po brzegi wypełnione bogactwami nowego lądu obudziły apetyt na więcej. Cała Lizbona z niecierpliwością oczekiwała na powrót reszty wyprawy. Niestety, brat Miguela Gaspar do dziś nie powrócił do domu. Kiedy rozstawali się u wybrzeży Labradoru, Gaspar uparł się odnaleźć nową drogę do Portugalii. Cała ich wiedza żeglarska podpowiadała, że przedsięwzięcie zakończy się sukcesem, jednak Gaspar nie wrócił…
Miguel zamaszystym gestem zmiótł ze stołu plik map, które studiowali z zapałem od dzisiejszego poranka obaj, on i najstarszy brat Anes.
– To wszystko nie ma sensu! – krzyknął wściekle na Bogu ducha winnego Anesa. – Nawet jeśli żeglarze czekają na nasze skinienie, gotowi ruszyć na poszukiwania Gaspara, nawet jeśli całym naszym majątkiem sfinansujemy wyprawę sami, on i tak nie pozwoli nam wypłynąć. Będzie czekał do jesieni, na powrót swojego statku. Teraz, kiedy wreszcie ma wszystko i na wszystko sobie może pozwolić, skąpi swych królewskich łask starym przyjaciołom. Jak on może?! Przecież Gaspar jest jego przyjacielem…
– Nie unoś się, bracie. – Anes położył dłoń na ramieniu Miguela. – Zrozum króla. Wtedy, gdy jeszcze był księciem Beja, jego przyszłość nie była rozstrzygnięta. Mógł marzyć wraz z nami, mógł narzekać, że wielcy i możni zabierają nam wolność i wzbraniają usłuchać zewu morza. Dziś jest królem, wszystkie oczy są zwrócone na niego. To nie jego zła wola, to odpowiedzialność za cały kraj, to polityka, bracie.
– Żadna polityka nie odwiodłaby mnie od ratowania przyjacielowi życia – burknął ponuro Miguel.
Anes pokiwał smętnie głową.
– Dlatego nie ty jesteś królem, mój drogi. Uspokój się. Przypomnij sobie, czego uczył nas ojciec. Słuchaj serca, lecz planuj rozumem. – Dłonie Anesa nieświadomie skierowały się w stronę medalionu, który spoczywał na jego piersi. – Pójdę już, Miguelu. Późno… Jutro przyniesie nową nadzieję, bracie. Ty też powinieneś odpocząć.
Uściskali się krótko, po męsku i Anes opuścił komnatę.
Miguel, wpatrzony w blask zachodzącego słońca, gładził palcami medalion, który od ósmego roku życia nosił na piersi, identyczny jak ten, który nosił Anes. Były tylko cztery takie medaliony na świecie, trzeci zdobił pierś Gaspara, średniego brata, czwarty zaginął wraz z ojcem. Miguel westchnął ciężko, pozbierał z podłogi rozrzucone mapy i starannie rozłożył je na stole. Pochylił się nad najstarszą, tą, która należała do ojca, Joao Corte Real, wielkiego odkrywcy i żeglarza, gubernatora wyspy Terceira, na której urodzili się wszyscy jego trzej synowie. Byłby z nich dumny. Ileż lądów i szlaków dorysowali na tym płótnie! Miguel wyciągnął się wygodnie, opadając na oparcie rzeźbionego fotela. Oddał się wspomnieniom.
Ojca pamiętał doskonale. Chociaż bowiem gubernator jedynie zimy spędzał w domu, były to zimy pełne morskich opowieści, legend, wspólnych wieczorów. Przepadali za nim wszyscy trzej. Ledwie pierwsze wiosenne wiatry przywiały do portu zapach nowej przygody, wyruszał w morze, ale wiedzieli, że jesienią wróci, obsypie ich słodyczami i czułościami. Matkę ustroi w nowe suknie i klejnoty, uspokoi wszelkie spory. Dla innych dzieci zima była okresem ponurym, nielubianym, dla nich była piękna, oznaczała powrót ojca, oznaczała śmiech, miłość i wspaniałe ciekawe opowieści o odległych portach, o dzikich, którzy farbowali swe skóry, o niezmierzonych bogactwach czekających jedynie na śmiałków, którzy odważą się stawić czoło morzu i wyciągnąć po nie rękę. Słuchali tych opowieści z szeroko otwartymi oczami i marzyli tylko o tym, aby móc w końcu popłynąć z ojcem. Pilnie studiowali mapy, uczyli się żeglarskiego rzemiosła na lądzie, fechtowali się dzielnie i nie stronili od ksiąg. Robili wszystko, aby zasłużyć na ojcowskie uznanie i tę jedną, jedyną nagrodę – WYPRAWĘ.

 
Wesprzyj nas