Profesor Bralczyk kocha język jako zjawisko samo w sobie. A skoro go kocha, kocha się nim posługiwać i uczyć innych posługiwania się nim.


Bo wbrew pozorom nie jest to sprawa prosta: czy zawsze wiemy, jak zmienia się znaczenie najprostszego, nawet często używanego słowa w zależności od kontekstu, w jakim je zastosujemy?

Profesor jednak nie poucza, lecz gawędzi cudownie, swe językoznawcze pogwarki przeplatając osobistymi wspomnieniami, refleksjami. I choć sam autor przyjął dla swych rozważań formę słownika, dał czytelnikom najciekawszy literacki esej.

***

Cieszę się, że jestem językoznawcą. O czymkolwiek jest rzecz, językoznawca zawsze ma tam miejsce, bo rzecz ta zwykle jest wyrażana słowami. Inżynierowie i lekarze, biznesmeni i księża, politycy i reklamiarze – wszystkim się zdarza potrzebować językoznawcy, który lubi się przydać. Toteż się przydać próbuję, daję porady i ekspertyzy, wyrokuję językowo, redaguję i konsultuję. Najdłużej konsultowałem tekst ustawy zasadniczej, czyli konstytucji RP a i tak parę rzeczy musiałem przepuścić, bo mnie przegłosowano. Przez to dziesiąty artykuł ma takie brzmienie, jakie ma.

Jerzy Bralczyk (ur. 23 maja 1947 w Ciechanowie) – językoznawca, specjalista w zakresie języka mediów, reklamy i polityki.

Jerzy Bralczyk
Mój język prywatny
Wydawnictwo Iskry
Wydanie II poprawione i uzupełnione
Premiera: 18 sierpnia 2015

Początek

Wychowywałem się wśród ludzi mówiących. Moi rodzice byli nauczycielami, ich rodzice też. Dla mnie wszyscy rodzice byli nauczycielami, zresztą tak po trosze pewnie jest. Byli nauczycielami wiejskimi, uczyli wszystkiego. Wszystko wiedzieli. Ojciec na ogół wiedział, że wie, co budowało jego autorytet, matka nie była pewna, co też budowało autorytet. Matka lubiła i umiała mówić – pod warunkiem, że słuchały jej tylko bliskie osoby. Była świetnym mówcą prywatnym. Podobnie jej matka, moja babka. Ojciec publicznie mówił znakomicie. Trafnie, mądrze i dowcipnie, zwłaszcza kiedy go dobrze słuchano. Prywatnie mówił mniej, a były osoby, do których nie mówił.
Jego ojciec, mój dziadek, prawie w ogóle nic nie mówił, posługiwał się tylko groźnymi (dla mnie) monosylabami. Przez to się go bałem i niezwykle szanowałem. Ale był nauczycielem, podobno dobrym, więc pewnie mówił wtedy, kiedy było trzeba. Jego drugi syn, mój stryj, był księdzem. Miał dobre kazania, a prywatnie był jednym z najdowcipniejszych ludzi, jakich znałem.
Byłem (ciągle jestem) dzieckiem wiejskich nauczycieli. To był przywilej, ale i obciążenie. Gdybym był jako dziecko duży i silny, gdybym się źle uczył, miałbym może jakiś mir u kolegów, mimo że byłem dzieckiem nauczycieli. Ale byłem mały i słaby, a do tego (a może przez to?) dobrze się uczyłem. Miałem kompleksy wynikające z odrzucania. Dlatego tak mi zależało, żeby się podobać.
Podobało się innym, zwłaszcza dorosłym, także ojcu (matce mniej), kiedy się podobałem przez mówienie. Mówiłem różne rzeczy od dzieciństwa. Najczęściej recytowałem wiersze. Na szkolnych akademiach zawsze i chętnie. Kiedyś, gdy zaniemogła koleżanka od okolicznościowego wiersza, na akademii z okazji rocznicy rewolucji październikowej powiedziałem Redutę Ordona, co było moim pierwszym (i jednym z ostatnich) aktem sprzeciwu wobec reżimu komunistycznego.
Cieszyłem się, kiedy dawano mi mówić, ale tylko w świecie dorosłych. Wobec rówieśników, dużo silniejszych ode mnie, a więc dużo mądrzejszych, byłem niepewny i skrępowany.
Nie wiedziałem, co trzeba mówić. Niezdarnie kląłem, żeby się przypodobać. Nie umiałem mówić gwarą, chociaż próbowałem.
Odbijałem sobie w szkole, gdzie byłem przemądrzały. Odbijałem sobie na młodszej siostrze, którą wprowadzałem w językowe rytuały i wymuszenia. Tworzyłem systemy zaklęć, którym ochoczo ulegała, a nawet przejawiała własną inwencję.
Słowa mnie zajmowały. Podobno jako trzylatek biegałem wokół stołu, wykrzykując świeżo poznane słowo „cycek”. Gdy moja kuzynka mnie skarciła, zapytałem naiwnie, co mogę wykrzykiwać, biegając wokół stołu. Podsunęła mi dwa pierwsze z brzegu wyrazy, „kartofelek” i „różyczka”. Jak głupi, wykrzykiwałem je z równym entuzjazmem. Pewnie chodziło o to, żeby wykrzykiwać. O Obywatelu Kane nie mogłem jeszcze wtedy słyszeć.
Z polskiego byłem oczywiście najlepszy. Nie robiłem błędów ortograficznych i pisałem najlepsze wypracowania. Wszystko czytałem, co trzeba. Miałem takie przymusowe działanie, żeby czytać całe książki. Jeśli opuściłbym jakąś literę, nie liczyłoby się.
Pamiętam, jak czytałem jako dziesięciolatek Quo vadis. To była straszna męczarnia, czytałem po parę razy każdą stronę, a potem wracałem, bo przecież mogłem coś przeoczyć. Do dziś uważam, że to jedna z najlepiej napisanych po polsku książek. Znam jej fragmenty na pamięć.
Wiedziałem chyba od początku, że najlepszą polską książką jest Pan Tadeusz. Czytałem go w kółko od wczesnego dzieciństwa i uczyłem się na pamięć. Efekt jest taki, że nie tylko znam go w większości na pamięć do dziś (nawet chyba coraz więcej i lepiej, bo ciągle go czytam), ale jeszcze zbieram jego egzemplarze i mam jeden z największych zbiorów w Polsce. Na świecie oczywiście też.

Kiedy miałem piętnaście lat, mierzyłem może metr pięćdziesiąt. Przeziębiłem się wtedy i wstałem z choroby za wcześnie. Grali western w kinie, bardzo się spieszyłem, biegłem i spociłem się. Ale zatrzymał mnie pan Jankowski, przyjaciel rodziców, i musiałem z nim porozmawiać. Wiał wiatr i zziąbłem. Następnego dnia położyłem się, jak się potem okazało – na parę miesięcy. Dostałem zapalenia stawów. Miałem w domu komplet dzieł Słowackiego. Przeczytałem wszystko, od deski do deski, z odmianami tekstu. Niewiele zrozumiałem, ale miałem poczucie czegoś ważnego. Po paru miesiącach leżenia osiągnąłem swój obecny wzrost – metr sześćdziesiąt osiem (ale mówiłem zawsze, że dziewięć). I polubiłem serdecznie Słowackiego. Byłem nastrojony romantycznie. Do dziś jestem.
I romantycy rzeczywiście mają udział w moim języku. Częściej ironiczno-zabawowi, z Pana Tadeusza i Beniowskiego, z autotematycznych żartów – niż podniośli. Jakkolwiek mam głęboką świadomość, że język jest tym, co nam dane najbardziej poważnie, co jest najprawdziwsze, bo nie podlega kwestii, to wiem też, że jego prawdziwość najbardziej ujawnia się w jego operacyjnej możliwości tak potwierdzania, jak zaprzeczania, tak mówienia serio, jak ironizowania, tak przekazywania prawdy, jak kłamania. Język jest dla świata, ale jest ponad niego. Najwyraźniej to widać wtedy, gdy jego użycie wiąże się z żartem, dowcipem, zwłaszcza językowym – w każdym razie z dystansem do świata. A także z dystansem do samego językowego opisywania świata. Dlatego oprócz ironicznych romantyków wchłaniałem humorystycznego Sienkiewicza z Trylogii, groteskowego Gombrowicza z Transatlantyku i Ślubu, jawnie już dowcipkujących językiem Tuwima, Gałczyńskiego i Brzechwę. Specjalny wpływ na moje mówienie i myślenie językiem miał (i ma) Stefan Themerson, którego uczniem chciałbym być, z jego precyzyjnym i zarazem luźnym stosunkiem do tego, co można by powiedzieć i co trzeba mówić. Pędrek Wyrzutek i Profesor Mmaa, ale też Kardynał Polatuo i Bayamus to wprawdzie nie wzorce językowe, ale dobre przyrządy do ostrzenia języka.

Poza większą częścią Pana Tadeusza znam na pamięć kilkadziesiąt wierszy Mickiewicza, drugą część Dziadów i znaczną część trzeciej, wiele wierszy Słowackiego i wielkie fragmenty jego dramatów, Maraton Ujejskiego, niemal w całości Zemstę i Wesele, wiele Tuwima, w tym szczególnie przeze mnie ulubione jego tłumaczenie Słowa o pułku Igora, mnóstwo Brzechwy, 120 przygód Koziołka Matołka i wiele jeszcze rzeczy, których w tej chwili sobie nie przypominam. Mój syn cieszył się tym jako dziecko. Moja wnuczka dzisiaj już mniej.

Uważam za ważne językowo własne identyfikacje:
jak wygląda data mojego urodzenia, jak nazywa się jego miejsce, jak sam się nazywam.
Bardzo mnie bawiło, uważałem to zresztą za specjalnie oryginalne, że moja metrykalna data urodzenia różni się od tej prawdziwej. Urodziłem się 23 maja, a w metryce, a potem w dowodzie osobistym mam zapisaną datę 5 czerwca. Czasem się mylę i zamiast piątki piszę szóstkę, przed chwilą też się tak pomyliłem. Urodziłem się w Ciechanowie, metryka i za nią dowód podają, że w Kobylinie. Ta mała wioska niedaleko Opinogóry nazywa się Kobylin, ale, jak to bywa, lokalnie miała i inną nazwę, mianowicie Kobylino, i w tej formie funkcjonuje jako miejsce mojego urodzenia. Nie tylko nieprawdziwe, ale jeszcze przekręcone.
Najdawniejsi przyjaciele mówią do mnie raczej „Bralczyk” niż „Jurek”. Nawet żona tak o mnie do nich czasem mówi. Sama mojego nazwiska nie nosi. Twierdzi, że dodałaby sobie do własnego, notabene bardzo oryginalnego, nazwiska „Bralczykowa”, ale „Bralczyk” – nie.
Jestem bardziej przywiązany do nazwiska niż do imienia. Myślę o sobie jako o Bralczyku. To raczej rzadkie nazwisko, część mojej rodziny zresztą przemianowała się dawno temu na Bralskich, pewnie dlatego, żeby z zamożnych chłopów stać się przynajmniej w ten sposób szlachtą. Niestety Bralczykowie herbu nie mają, czego żałuję o tyle, że jeszcze jakaś nazwa by się ze mną łączyła. Moja matka za to była herbu Kościesza, jako Gołaszewska, a jej matka, Turska z Turskich z Turzy, miała herb Dołęga. Ja nie jestem Kościesza, tym bardziej nie Dołęga, a swoje nazwisko lubię. Wydaje mi się ono z jednej strony oryginalne, z drugiej – bardzo swojskie. Dla mnie rzeczywiście jest swojskie.

Na studiach, gdy trzeba było wpisywać się na listy obecności, przez pewien czas pomijałem imię. Wydawało mi się banalne – w moim pokoleniu chyba tylko Andrzejów więcej było niż Jerzych. Teraz Jerzych mało. Ten zwyczaj pomijania imienia tłumaczyłem tym, że imienia nie używam. Było to na tyle oryginalne, że przyciągało uwagę wykładowców i w sumie się opłacało. Ale nie robiłem tego z wyrachowania.

Studiowałem oczywiście polonistykę. Chciałem być dziennikarzem, wcześniej aktorem. Po części jestem aktorem, moje programy telewizyjne i wykłady mają w sobie coś z aktorstwa. Dziennikarzem też bywam, pisuję felietony, przez rok byłem (trochę malowanym, trzeba przyznać) redaktorem naczelnym ogólnopolskiego dziennika, którego dziś nikt nie pamięta. Ale zostałem polonistą. I językoznawcą, co na początku było mniej oczywiste. Ale kiedy okazało się, że jestem dobry z łaciny (od razu czytałem heksametr heksametrem), że znam język staro-cerkiewno-słowiański (tajemnica była taka, że nauczyłem się na pierwsze zajęcia czytać tę osobliwą cyrylicę), że lubię i znam gramatykę – wybrałem specjalizację językoznawczą.
Najwięcej kłopotu na studiach miałem ze szkoleniem wojskowym. Począwszy od drugiego roku, ze wszystkich egzaminów miałem piątki. Ale nie na Studium Wojskowym. Tu ze wszystkich egzaminów miałem dwójki, nawet musiałem zdawać tak zwany egzamin komisyjny, z przedstawicielem rektoratu. Nie byłem i nie jestem pacyfistą, lubiłem Sienkiewicza i filmy wojenne, starałem się, jak mogłem, i uczyłem, czego trzeba – nic nie pomagało. Po latach obwiniam o to moje podejście komunikacyjne. Na jednym z egzaminów pułkownik zwrócił się do mnie: „zachowujcie się bojowo!”, ale powiedział to tak, że struchlałem. Byłem z pewnością ofermą wojskową, choć wtedy wolałem tak o sobie nie myśleć. Język wojskowy był częstym przedmiotem drwin studenckich – dobrze było mieć jakieś gorsze, śmieszniejsze języki. Niektórzy jednak z wykładowców mieli ciekawe wyczucie językowe. Pamiętam, jak jeden z nich długo szukał, jakie określenie najlepiej by pasowało do mnie, zajmującego właśnie pozycję strzelecką leżąc. W końcu, zrezygnowany, powiedział: „No pizda, pizda! Inaczej nie można powiedzieć”. Zabrzmiało to tym smaczniej, że zaciągał.
Innym śmiesznym, gorszym językiem był język organizacji młodzieżowych, trochę przypominający język partyjny. Działałem w Związku Młodzieży Socjalistycznej – raczej ze względów towarzyskich niż koniunkturalnych – ale i od wewnątrz był ten język, w którym się „towarzyszyło”, dość zabawny. Kiedy potem, już bardziej koniunkturalnie, choć bez ideologicznego wstrętu, zapisałem się do Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, jej język brzmiał mi jeszcze śmieszniej nienaturalnie, ale, wprawdzie z pewnym masochizmem i dwój myśleniem, używałem go, świadom śmieszności, także na zebraniach partyjnych.

Wreszcie jeszcze jednym językiem czasem obśmiewanym, ale już niejednoznacznie i z pewnymi kompleksami, był tak zwany „żargon iblowski”, stosowany przede wszystkim przez uczonych z Instytutu Badań Literackich, ale także przez ich bardziej erudycyjnych niż inteligentnych studenckich akolitów. Ten język było w dobrym tonie znać, ale dobrze też było mieć do niego dystans. Inna moja aktywność organizacyjna wiązała się z Kołem Polonistów, w ramach którego prowadziłem Sekcję Językoznawczą, przekształconą potem w Koło Językoznawcze. Sam już ledwo pamiętam, że byłem jego pierwszym przewodniczącym.

Moja językoznawczość rozwijała się wesoło i atrakcyjnie pod okiem wielu najwybitniejszych. Chodziłem na wykłady i seminaria do wszystkich: do Mayenowej i Wierzbickiej, do Doroszewskiego i Bogusławskiego, do Puzyniny i Weinsberga, do Pelca i Bellertowej. A głównie do Haliny Kurkowskiej, mojej najważniejszej nauczycielki, której potem byłem drugim doktorem, po Salonim, a przed Markowskim. Najpierw byłem stylistykiem (różne roczne prace), potem gramatykiem-semantykiem (magisterium), potem pewnie pragmatykiem (doktorat), następnie socjolingwistą i politolingwistą (habilitacja), wreszcie praktycznym retorykiem – i wszystkiemu temu przypisywałem głębokie treści.

Kiedy zostałem na uniwersytecie jako asystent-stażysta z pensją mniejszą od stypendium naukowego, byłem szczęśliwy i pełen zapału. Potem jednak się ożeniłem i zacząłem wędrować po Polsce i nie tylko. W Białymstoku uczyłem gramatyki opisowej i pisałem doktorat, w Sosnowcu uczyłem językoznawstwa ogólnego i pisałem habilitację, w Uppsali uczyłem po prostu polskiego i więcej wypiłem dżinu niż napisałem czegokolwiek, wreszcie w Krakowie badałem prasę, uczyłem retoryki i kończyłem habilitację.

Z doktoratem kłopotów nie było – byłem przez prawie trzydzieści lat najmłodszym doktorem warszawskiej polonistyki, ten rekord pobito parę tygodni temu (piszę to w lutym 2004). Miał długi, bardzo językoznawczy tytuł.
Z habilitacją było gorzej. Pomyślałem po doktoracie, że jest pewien rodzaj tekstów, charakteryzujący się osobliwą paradoksalnością. Są one najbardziej eksponowane, a nikt ich nie czyta ani nie słucha. Język propagandy partyjnej, który obserwowałem także z wewnątrz, wydał mi się niezwykle atrakcyjny jako temat głównie przez swoją napuszoną śmieszność i nielogiczność. Wygłaszałem referaty, pisałem teksty – niestety najczęściej nie do druku. Habilitacyjna książka została zatrzymana w ostatniej chwili przez cenzurę – nawet mały nakład i naukowa oficyna nie pomogły. Był to podobno jeden z bardzo niewielu przypadków, kiedy kolokwium habilitacyjne odbyło się na podstawie nie oficjalnie wydanej książki, ale tekstu powielonego, na prawach rękopisu, przez moich przyjaciół z Ośrodka Badań Prasoznawczych, którego ówczesny szef, Walery Pisarek, był moim mentorem i przyjaznym zwierzchnikiem, a jest językoznawczą instancją i najbardziej wymarzonym rozmówcą nie tylko językoznawczym.

 
Wesprzyj nas