Outsiderzy, alkoholicy, wyłudzacze, kolekcjonerzy cudzych żyć, nieznośni sąsiedzi, niespełnieni kochankowie – to właśnie oni zaludniają rzeczywistość Kalina Terzijskiego. Obyczajowy obrazek sąsiaduje tu z przełamanym przekorną puentą symbolizmem, przed melancholią i powagą życia chronią zaś ironia i zgryźliwy humor.


Bohaterowie „Czy jest ktoś, kto cię kocha” przypominają nas samych tak bardzo, że być może lektura jest tylko złudzeniem i to my sami odgrywamy w opowiadaniach sofijskiego pisarza główne role. Bo przecież „nie radzimy sobie szczególnie dobrze” i do złudzenia przypominamy Antona K., który mógłby bez trudu zamienić się miejscami z Kafkowskim Józefem, gdyby tylko sławniejszego K(olegę) wzięły w obroty i przemieliły tryby codzienności.

Ale jest u Terzijskiego tęsknota za miłością, jej fizyczna wręcz potrzeba, która nawet w chwilach cynizmu przebija na wierzch i przynosi nadzieję.

***

W dzisiejszych czasach nikt nie chce pisać, nikomu się nie chce pracować. Smutne jest to, że pracować nie ma po co. Gdzie się podziała ta wspaniała pewność siebie młodych lwów, pracujących po dwanaście godzin na dobę? Pewność, że jutro, kiedy się obudzą, przed japiszonami otworzą się drzwi do raju, w którym będą mogli pracować po osiemnaście godzin na dobę.

fragment książki

Kalin Terzijski – urodził się w 1970 r. w rodzinie inżyniera i urzędniczki. W swoim rodzinnym mieście – Sofii – ukończył liceum o kierunku przyrodniczo-matematycznym, a następnie medycynę. Jednocześnie pracował jako stolarz, ankieter, sanitariusz i pielęgniarz. Po skończeniu studiów przez cztery lata był lekarzem szpitala psychiatrycznego, po czym poświęcił się wyłącznie twórczości literackiej. Wydał sześć tomów opowiadań, trzy tomiki wierszy i cztery powieści. Jest też autorem scenariuszy radiowych i telewizyjnych. Jego tom opowiadań Има ли кой да ви обича (Czy jest was komu kochać) został w 2011 r. wyróżniony nagrodą literacką Unii Europejskiej.

Hanna Karpińska – absolwentka slawistyki na UJ i dziennikarstwa na UW, tłumaczka tekstówliterackich, naukowych i słowa żywego. Tłumaczy głównie z języka bułgarskiego, a także macedońskiego, rosyjskiego i francuskiego. Przełożyła i opublikowała ponad dwadzieścia książek z zakresu literatury pięknej, a przełożone przez nią sztuki grane były w kilkunastu polskich teatrach. W jej translatorskim dorobku znajdują się takie książki jak Wężowe jajo Jordana Radiczkowa, Matki Teodory Dimowej, Pożegnanie z Szanghajem Angela Wagensteina czy Rozmowy ze Spinozą Goce Smilevskiego i Bilet w jedną stronę Didier Cauwelaerta, a także sztuki Jordana Radiczkowa, Georgiego Gospodinowa, Christo Bojczewa czy Daniela Souliera i Thierry’ego Debroux. Jest autorką artykułów poświęconych literaturze bułgarskiej oraz problemom przekładu literackiego, publikowanych w Polsce i Bułgarii; zorganizowała i prowadziła warsztaty przekładowe dla studentów UŁ i UMCS.

Książka inicjuje serię „Bułgarskie Klimaty”.

Kalin Terzijski
Czy jest ktoś, kto cię kocha?
Przekład: Hanna Karpińska
Wydawnictwo Książkowe Klimaty
Premiera: 7 sierpnia 2015


CZY JEST KTOŚ, KTO CIĘ KOCHA

Na dworze pada deszcz, nadchodzi wieczór, z balkonowych odpływów z pluskiem leje się woda. Z ulicy dobiega ostry, niezrozumiały kobiecy krzyk. Jest lato, pod wieczór odgłosy ulicy brzmią w szczególny sposób. Nic się nie dzieje, tylko pada deszcz i odświeża powietrze.
Jesteśmy razem z E.J. Siedzimy w biurze, w którym pracuję. Nie wiem dokładnie, co to za praca.
Po prostu zauważyłem, że w biurach kręcą się zazwyczaj ludzie wykonujący jakąś pracę. Ze mną jest trochę inaczej. Na ogół siedzę, pstrykam w game boya i czekam, aż ktoś skończy swoją pracę, żebym ja mógł zacząć moją. Z tego punktu widzenia przypominam sprzątaczkę lub dozorcę budowy. A tak naprawdę jestem lekarzem. Obydwaj z E.J. jesteśmy lekarzami. Obydwaj niemal w tym samym czasie zraziliśmy się do medycyny. Nie do medycyny w ogóle, tylko do tego, co w Bułgarii jest określane jako medycyna. Za dużo świństw w tej przeklętej bułgarskiej medycynie. Teraz siedzimy w biurze na kanapie i nie robimy nic. Pijemy piwo. To lepiej niż nic.
Słowo „kanapa” przywodzi mi na myśl kanciapę w naszej szkole, w której sprzątaczki trzymały miotły, wiadra i szmaty do mycia kibli. Siedzimy i pijemy piwo, rozmawiając o nieważnych sprawach. Gdybyśmy umieli rozmawiać o ważnych, to pewnie rozmawialibyśmy i o nich.
E.J. spaceruje po pokoju i bębni palcami po meblach.
– Wczoraj wieczorem widziałem się z Martinem K. – mówi.
Obracam się na krześle i pytam:
– Był zdołowany?
– Nie, był pijany… właściwie jedno i drugie… trochę zdołowany i bardzo pijany.
Martin K., znany dziennikarz i medialny strzępiozór, jest naszym kumplem. Razem chodziliśmy na dziewczyny, popijaliśmy i prowadziliśmy dyskusje o życiu przez ponad dziesięć lat. Ostatnio stał się złośliwy, awanturuje się o głupoty, łatwo wpada w zły nastrój.
– Zadzwonił do mnie wczoraj wieczorem i powiedział, że jestem mu potrzebny – powiedział E.J.
Wczoraj Martin K. zadzwonił także do mnie. Poprosił, żebyśmy pojechali razem na lotnisko odprowadzić Długą Lili Marlene Hammer. Spytałem: „Po co?”. Odpowiedział: „Jesteś mi potrzebny. Będziemy razem krzyczeć i śpiewać, dopóki samolot nie wystartuje”. – „E tam, krzyczeć i śpiewać. Jestem zmęczony. To jakieś bzdury. Pojedź sam i odprowadź ją do. no tam, dokąd ma lecieć. To tymczasem”.
Po kilku godzinach Martin K. znów zadzwonił:
„Jesteś mi potrzebny”. – „Nie, nie, padam ze zmęczenia. Odprowadziłeś ją?” – „Tak, ale nie chcę o tym mówić, przyjedź, muszę kogoś przy sobie mieć.” -„Napij się, to ci przejdzie” – odpowiedziałem i chciałem się rozłączyć, żeby dokończyć oglądanie głupiego filmu, takiej wieczornej zapchajdziury. A Martin K. wybuchł pijackim, chamskim krzykiem: „Ty kretynie, ty żałosny pederasto, łajzo, głu-polu jeden, ty porąbany ćwoku.”. I rozłączył się. Najwyraźniej nie było z nim dobrze.
Muszę opowiedzieć, kto to jest Długa Lili Marlene Hammer. Poznaliśmy ją prawie dziesięć lat temu nad morzem, była jeszcze smarkulą. Teraz jest piękną, wysoką, smagłą kobietą o egipskiej urodzie. Ma bliznę na górnej wardze, białe zęby i czarne włosy. Jest promienna i pełna dobroci. Leciutko szpanuje, akurat tyle, żeby nikt nie myślał, że to zwykła gęś z blokowiska, zatrudniona w wypożyczalni kaset. Mieszka w USA z jakimś Włochem. Pracuje w Banku Światowym. Pojęcia nie mam, co to znaczy „Bank Światowy”, ale na co mi znać wszystkie wspaniałe legalne miejsca przeznaczone do ograbiania ludzi?
To, że mieszka teraz z Włochem, od samego początku wydawało mi się perwersyjne. Aż dostałem zgagi. Już samo słowo „Włoch” kojarzy mi się z czymś kosmatym i pedziowatym, z romansami w męskich kiblach, jedzeniem żab i makaronów. Może oglądałem nieodpowiednie filmy.
Długa Lili Marlene Hammer przyjechała do Bułgarii po pięciu latach nieobecności i zaraz odszukała Martina K. Nie wiem, czy przedtem się nim szczególnie interesowała. W ogóle nie mogę zrozumieć, jak Martin K. to robi, że babki tak na niego lecą. Hipnotyzuje jak pyton. One są gryzoniami, a on pytonem. Podobno zadzwoniła do niego już z lotniska i spotkali się, jeszcze zanim zobaczyła się z rodzicami.
Przez kilka tygodni Martin K. spacerował tam i z powrotem nerwowo jak wyżeł i opowiadał wszystkim, jak ona wspaniale robi loda i jak podczas robienia loda krzyczy w języku angielskim. W jej światowobankowym angielskim, specjalnie przeznaczonym do krzyczenia podczas robienia loda. I jeszcze – jak bardzo ją kocha za to, że krzyczy po angielsku, i za całą resztę. Jak bardzo chce się z nią ożenić, jak jest jej ochroniarzem, służącym, żigolakiem, jak bardzo chce rozpierdzielić w cholerę tego jej Włocha i wszystkich Włochów. Opowiadał takie rzeczy, jakby był naprawdę zakochany. Brał ją do restauracji, wydawał forsę, upijał się i proponował małżeństwo.
Po tygodniu poszła do szpitala na angioplastykę tętnicy nerkowej. W Bułgarii to jest tanie, a skubanemu Włochowi szkoda było kasy na zrobienie zabiegu w USA, tak!
Wtedy Martin K. urządził jej serenadę. Pod oknem szpitala przez cały wieczór śpiewał jakieś głupie piosenki. Ona może naprawdę go kocha, pomyślałem sobie tego wieczora, kiedy wystąpił z serenadą. A może on ją też. Potem, dokładnie wczoraj, poleciała do Ameryki, żeby krzyczeć po angielsku podczas robienia loda sknerowatemu Włochowi. A także pilnować, żeby Bank Światowy nie przepuścił szansy ograbienia kogoś.
Teraz Martin K. siedzi i zapija poczucie pustki i cierpienia. Znam to.
Pięć czy siedem lat temu my, starzy kumple, też siedzieliśmy, piliśmy piwo i rozmawialiśmy o tym samym, co teraz. O miłości i o kobietach, o kobietach i o tym, jak robią loda. Nasze życie mija na mówieniu jednych i tych samych rzeczy. Dziwne pokolenie patałachów, którzy nie chcą zrobić w swoim życiu nic ważnego. A może się mylę – jest tak wiele trzydziestoletnich mężczyzn i kobiet, którzy zajmują się takimi rzeczami jak piar, zarządzanie i inne gówna, chodzą odstawieni i pracują po dwanaście godzin na dobę. Na przykład w Banku Światowym. Pewnie to oni są prawdziwymi przedstawicielami swojego pokolenia. My, starzy kumple, nie zazdrościmy im. A gdybyśmy im mieli czegokolwiek zazdrościć, to niezachwianej pewności, że jutro znów wstaną i będą pracować dwanaście czy więcej godzin, i jeszcze większej pewności, że to czyni ich czymś więcej od zwykłych neptków.
Siedzimy i rozmawiamy, deszcz pada, odświeża powietrze. Czuję się spięty; czasem najtwardsi łajdacy odczuwają niewytłumaczalną chandrę, coś, co z tureckiego określamy jako syklet – bolesny dyskomfort, wywołany bezmyślnym lenistwem. Siadam przed komputerem i mówię do E.J.:
– Chodź, weźmy się do jakiegoś pisania.
E.J. kieruje na mnie spojrzenie swoich głęboko osadzonych mongoidalnych oczu i podszytym drwiną śpiewnym głosem zaczyna dyktować:
– .i wtedy Anna Karenina powiedziała: En ten tinus, sabaraka minus, hej przeleciał ptaszek, a nie żałuj grosza.
Ja:
– Powinniśmy pisać. No bo po co tu jesteśmy?
E.J. kręci się po biurze, coś sobie taktuje, kopie krzesła.
– Prawdę mówiąc, nie mam pojęcia. dlaczego tu jesteśmy. Ja w ogóle nie mam pojęcia, dlaczego żyję…
My z E.J., podobnie jak Martin K., zajmujemy się pisaniem. To dobry sposób na usprawiedliwienie własnego nieróbstwa, na popisanie się przed dziewczynami, na wytłumaczenie chronicznego kaca i na zarabianie pieniędzy w celu zapewnienia tegoż.
Martin K. zajął się pisaniem na poważnie, a my – nie bardzo. On bierze wszystko na poważnie, pije na poważnie i na poważnie śpi ze wszystkimi kobietami znajdującymi się w promieniu stu metrów od niego. A teraz na poważnie cierpi.
Musimy się wziąć do pisania. Nie możemy tak po prostu siedzieć.
Odkąd wielki Douglas Adams użył komputera z edytorem tekstu do pisania swoich utworów, pisanie stało się pracą w sam raz dla półtechnokratów. Shift, insert, format, numlock i ecie pecie. Ale my nie jesteśmy półtechnokratami i nie lubimy pisać. Właśnie dlatego zajmujemy się pisaniem. W dzisiejszych czasach nikt nie chce pisać, nikomu się nie chce pracować. Smutne jest to, że pracować nie ma po co. Gdzie się podziała ta wspaniała pewność siebie młodych lwów, pracujących po dwanaście godzin na dobę? Pewność, że jutro, kiedy się obudzą, przed japiszonami otworzą się drzwi do raju, w którym będą mogli pracować po osiemnaście godzin na dobę. Pisanie jest pracą dla ludzi samowystarczalnych, którzy mieszkają w jaskiniach, żywią się porostami i jeżdżą raz w miesiącu na światowe konferencje, żeby walczyć z AIDS czy czymś w tym guście.
Spoglądam na podłogę, upijam piwa i mówię do E.J.:
– A co ty chcesz robić, sieroto nieszczęsna, skoro ci się nie chce pisać? Czemu nie chcesz pisać?
– Nie chcę pisać. Chcę iść na dziwki. Mam ochotę iść na dziwki. Ja nie jestem pisarzem, jestem dziwkarzem.
W gruncie rzeczy wcale tak nie jest. E.J. ma szczególny stosunek do kobiet. Właściwie my wszyscy, poeci i nieroby, mamy szczególny stosunek do kobiet. Przykład: kiedy zdarzy mi się przeczytać „.rzucili się na siebie z dziką, niepowstrzymaną, zwierzęco seksualną namiętnością”, robi mi się niedobrze. Czy po to – pytam sam siebie – ludzie od dziesięciu tysięcy lat rozwijają swoją cywilizację, żeby się teraz napawać zwierzęcą dzikością? Czy nie lepiej by było, gdyby człowiek leżał nieruchomo w chłodnym łożu, podczas gdy spokojna i mądra kobieta cicho i ze skupieniem obciąga mu penisa? – tak myślę ja, tak myśli także E.J.
Dziki, agresywny, wulkaniczny seks jest wymyślony po to, by zdrowo myślący praktyczni ludzie mogli się rozładować po pracy. Wzmacnia naczynia krwionośne. Dla tych zdrowo myślących, praktycznych skurwieli seks jest po prostu jedną więcej rzeczą do zrobienia. Robią seks, robią dzieci, robią pieniądze, robią miłość, a nie wojnę, a kiedy trzeba, robią i wojnę. Piją soki, nektary, izotoniki, biegają, podnoszą ciężary, pływają, surfują, wszędzie ich pełno, jeżdżą drogimi samochodami, rozmawiają o nich, mają po troje dzieci, mają cele, mają zadania, mają wszystkich w dupie, oczekują za to wdzięczności itd.
My z E.J. widzimy sprawy inaczej.
E.J.:
– Nie chodzi mi o pieprzenie, po prostu poszedłbym gdzieś z kumplami i z kobietami. w jakieś przyjemne miejsce. ot tak, na luzie.
E.J. zawsze lubił rozmawiać z kumplami i żeby kobiety go słuchały. Każdy mężczyzna lubi rozmawiać z kolegami o sztuce, samochodach, wojsku i kobietach, i jeszcze żeby go inne kobiety słuchały.
Aprobuję i cenię poglądy E.J. na życie, moje są podobne.
E.J.:
– .kobiety służą tylko do ozdoby.
Czy rzeczywiście kobiety służą do ozdoby? – zastanawiam się.
Przychodzi mi na myśl Długa Lili Marlene Hammer. Tak, to jest kobieta do ozdoby. Ona ci nie pomoże posprzątać piwnicy. Nie powynosi kartonów pełnych mysiej mierzwy i bobków. Nie weźmie się do posprzątania twojej duszy.
Co też robi Martin K.? Z pewnością próbuje coś robić, żeby się nie czuć pusto i samotnie. Pije czy pracuje? Może ogląda programy o zwierzętach. Zauważyłem, że ludzie oglądają wiele programów o zwierzętach, kiedy się czują pusto i samotnie. Może do niego zadzwonić? Ale kiedy człowiek ma doła, to lepiej mu nie zawracać głowy. Po co go zmuszać do udawania, że wszystko jest okej. Mam rację?
E.J. pluje za okno i jakby wyczuwa, że myślę o Martinie K.

 
Wesprzyj nas