Ósma powieść sensacyjna o przygodach detektywa Erasta Fandorina. Kryminał retro wysokiej próby.


Rok 1894. W Moskwie trwają przygotowania do koronacji cara Mikołaja II. Uroczysty nastrój zakłóca dramatyczne wydarzenie: zostaje porwany małoletni syn Wielkiego Księcia Georgija Aleksandrowicza.

Międzynarodowy nieuchwytny przestępca, zwany doktorem Lindem, w zamian za uwolnienie chłopca żąda “Orłowa”, a jest to bezcenny brylant zdobiący carskie berło, a zatem stanowiący narodową świętość.

Fandorin, który ściga Linda od lat, wie, że zbrodniarz nie zwykł zostawiać swych ofiar przy życiu. W tej niebezpiecznej przygodzie niepoślednią rolę odegra wierny sługa dworu, Afanasij Ziukin.

Boris Akunin (Grigorij Czchartiszwili), ur. w 1956 r. w Gruzji, od 1958 r. mieszka w Moskwie. Eseista, tłumacz, autor znanych cykli powieściowych Przygody Erasta Fandorina, Prikluczenija siestry Pielagii (Przygody siostry Pelagii), Prikluczenija magistra (Przygody magistra). Literatura środka, jaką stworzył, wypełniła lukę między wielką literaturą rosyjską a miernymi czytadłami. W 2000 roku ogłoszono go rosyjskim pisarzem roku.

Ósma – po Azazelu, Gambicie tureckim, Lewiatanie, Śmierci Achillesa, Walecie Pikowym , Dekoratorze, Radcy stanu – powieść sensacyjna o przygodach detektywa Erasta Fandorina.

Pamięci wieku XIX, kiedy to literatura była wielka, wiara w postęp – bezgraniczna, a zbrodnie popełniano i wykrywano ze smakiem tudzież elegancją.

Boris Akunin
Koronacja
Przekład: Zbigniew Landowski
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 1 lipca 2015

20 maja

Ten dziwaczny i nieprzyjemny mężczyzna zginął na moich oczach.
Wszystko stało się tak szybko… tak szybko. Równocześnie z trzaskiem wystrzałów rzuciło go na linę. Upuścił swój maleńki rewolwer, złapał się chybotliwej poręczy i zastygł w miejscu, odchyliwszy do tyłu głowę. Błysnęła biała twarz, przekreślona pasemkiem wąsów, i zniknęła, zasłonięta czarnym mnisim welonem.
– Eraście Piotrowiczu! – krzyknąłem, po raz pierwszy nazywając go po imieniu. A może tylko chciałem krzyknąć?
Niepewny pomost chwiał się pod jego nogami. Głowa nagle opadła w przód, jakby od silnego uderzenia, a ciało zaczęło napierać piersią na linę i po kolejnej sekundzie, przewracając się niezgrabnie, już leciało w dół… w dół… w dół.
Drogocenna szkatułka wypadła mi z rąk, uderzyła o kamień i roztrzaskała się. Oślepiającymi iskrami wystrzeliły różnobarwne bryłki diamentów, szafirów, szmaragdów, ale nawet nie spojrzałem na te niezliczone skarby, które rozsypały się po trawie.
Z wąwozu dobiegł miękki, tępy odgłos uderzenia. Jęknąłem. Rozpędzona czarna kula potoczyła się po stromym stoku i zatrzymała w swoim przerażającym pędzie dopiero na brzegu potoku. Jedna ręka bezwładnie upadła w wodę, reszta ciała, twarzą do ziemi, legła na otoczakach.
Nie lubiłem tego człowieka. Może nawet nienawidziłem. W każdym razie chciałem, żeby na zawsze zniknął z naszego życia. Jednak nie życzyłem mu śmierci.
Jego rzemiosłem było ryzyko, cały czas igrał ze śmiercią, ale z jakiegoś powodu nigdy nie pomyślałem, że może zginąć. Wydawał się nieśmiertelny.
Nie wiem, jak długo stałem tak, osłupiały, patrząc w dół. Pewnie niezbyt długo. Ale czas jakby się rozpadł, a ja zanurzyłem się w jego pęknięciu, powracając do poprzedniego, spokojnego życia, które skończyło się dokładnie dwa tygodnie temu.
Tak, wtedy też był poniedziałek. Szósty maja.

6 maja

Do dawnej stolicy państwa rosyjskiego przybyliśmy rankiem. W związku ze zbliżającymi się uroczystościami koronacyjnymi Dworzec Nikołajewski był zatłoczony i nasz pociąg przetoczono po linii przesyłowej na Brzeski, co, delikatnie mówiąc, nie było grzecznym postępkiem ze strony władz miejskich. Można przypuścić, że w ten sposób wyrażono pewne ochłodzenie stosunków między jego wysokością Gieorgijem Aleksandrowiczem a jego wysokością Symeonem Aleksandrowiczem, moskiewskim generałem-gubernatorem. Niczym innym nie mogę wyjaśnić półgodzinnego postoju na rozrządowej, a następnie przetoczenia pociągu specjalnego z dworca głównego na podrzędny.

W dodatku na peronie przywitał nas nie sam Symeon Aleksandrowicz, jak tego wymaga protokół, tradycja, więzy krwi i -w końcu – po prostu szacunek dla starszego brata, tylko przewodniczący komitetu powitalnego – minister dworu cesarskiego, który zresztą natychmiast odjechał na Nikołajewski, aby przywitać księcia Prus. Od kiedy to w Moskwie więcej szacunku okazują następcy pruskiego tronu niż wujowi jego cesarskiej mości, generałowi-admirałowi rosyjskiej floty i drugiemu (wedle starszeństwa) wielkiemu księciu domu panującego? Gieorgij Aleksandrowicz nic po sobie nie pokazał, ale, sądzę, był wstrząśnięty nie mniej niż ja tak jawnie okazanym afrontem.

Dobrze choć, że jej wysokość, wielka księżna Katarzyna Joannowna, została w Petersburgu – jest przecież gorliwą zwolenniczką drobiazgowego przestrzegania subtelności cesarskiego ceremoniału. Epidemia odry, która spadła na czterech synów: Aleksieja, Siergieja, Dymitra i Konstantego Gieorgijewiczów, przeszkodziła jej wysokości, wzorowej kochającej matce, wziąć udział w koronacji, największym wydarzeniu w życiu państwa i rodziny cesarskiej. Mimo to złe języki twierdziły, że nieobecność jej wysokości na moskiewskich uroczystościach można wyjaśnić nie tyle miłością macierzyńską, ile niechęcią do odgrywania roli statystki w tryumfie młodej carycy. Przy okazji wspominano zeszłoroczną historię, kiedy nowa cesarzowa zaproponowała damom z rodziny cesarskiej założenie towarzystwa rękodzielniczego – żeby każda z wielkich księżnych mogła zrobić na drutach ciepłą czapeczkę dla wychowanków Sierocińca Maryjskiego. Możliwe, że Katarzyna Joannowna rzeczywiście niepotrzebnie aż tak surowo odniosła się do tego pomysłu. Niewykluczone także, że właśnie od tej pory stosunki jej wysokości i jej cesarskiej mości stały się niezbyt przykładne. Jednak w nieobecności mojej pani na uroczystościach koronacyjnych nie było żadnej ostentacji, za to mogę ręczyć. Katarzyna Joannowna może odnosić się do jej cesarskiej mości lepiej czy gorzej, ale w żadnym przypadku nie pozwoliłaby sobie zaniedbać obowiązków dynastycznych bez szczególnie ważkiej przyczyny Synowie jej wysokości rzeczywiście byli poważnie chorzy.

To, rzecz jasna, bardzo przygnębiające, ale, jak to się mawia, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, albowiem razem z jej wysokością w stolicy pozostał cały wielkoksiążęcy dwór, co znacznie uprościło moje niełatwe obowiązki. Damy dworu były bardzo zmartwione tym, że nie zobaczą moskiewskich uroczystości i okazywały niezadowolenie (rozumie się, nie przekraczając ram etykiety), lecz Katarzyna Joannowna nie zmieniła zdania: wedle ceremoniału mały dwór powinien znajdować się tam, gdzie przebywa większość członków wielkoksiążęcej rodziny, a większość Gieorgijewiczów, jak nieoficjalnie nazywa się naszą gałąź rodziny cesarskiej, pozostała w Petersburgu.

Na koronację pojechały cztery osoby: sam Gieorgij Aleksandrowicz, jego starszy i najmłodszy syn, a także jedyna córka, Ksenia Gieorgijewna.
Jak już wspomniałem, nieobecność dworu tylko mnie ucieszyła. Zarządzający dworem książę Mietlicki i zarządzający kancelarią dworu tajny radca von Born jedynie by mi przeszkadzali, wsadzając nos w sprawy, o których nie mają pojęcia. Dobry służący nie potrzebuje nianiek i nadzorców, żeby podołać obowiązkom. A co do hofmajstrów i frejlin, to nawet nie wiedziałbym, gdzie ich rozmieścić – tak marną rezydencję przydzielił komitet koronacyjny Zielonemu Dworowi (tak nazywają nasz dom – wedle barwy trenu wielkiej księżnej). Ale o rezydencji opowiem później.

***

Wyjazd z Petersburga minął szczęśliwie. Na pociąg składały się trzy wagony: pierwszym jechała rodzina książęca, drugim służba, trzecim niezbędny sprzęt i bagaż, toteż stale musiałem przechodzić z wagonu do wagonu.

Ledwo ruszyliśmy z dworca, jego wysokość Gieorgij Aleksandrowicz zasiadł popijać koniak z jego wysokością Pawłem Gieorgijewiczem i kamerjunkrem Endlungiem. Kiedy pozwolił sobie wypić jedenaście kieliszków, zmęczył się i udał na odpoczynek – aż do samej Moskwy. Przed snem, już u siebie w „kajucie”, jak nazwał swój przedział, pokrótce opowiedział mi o rejsie do Szwecji, który miał miejsce przed dwudziestu dwu laty i wywarł na jego wysokości ogromne wrażenie. Problem w tym, że choć Gieorgij Aleksandrowicz ma rangę generała-admirała, to w morze wychodził tylko jeden jedyny raz i zachował o tej podróży wyłącznie nieprzyjemne wspomnienia. Dlatego często wzmiankuje francuskiego ministra Colberta, który na statkach nie pływał wcale, mimo to uczynił ze swego kraju wielkie mocarstwo morskie. Historię o rejsie do Szwecji słyszałem już wielokrotnie i zdążyłem nauczyć się jej na pamięć. Najbardziej dramatycznym epizodem opisu był sztorm u brzegów Gotlandii. Po słowach: „I wtedy kapitan jak nie krzyknie: «Wszyscy do pomp!»” – jego wysokość zwykł wybałuszać oczy i z rozmachem uderzać pięścią w stół. I tym razem wszystko odbyło się jak zazwyczaj, ale bez jakiegokolwiek uszczerbku dla obrusa czy nakryć, ponieważ już zawczasu przedsięwziąłem stosowne środki, przytrzymując karafkę i kieliszki.

Kiedy jego wysokość się zmęczył i zaczął mówić niezbyt spójnie, dałem znak lokajowi, aby pana rozebrał i ułożył spać, a sam udałem się w odwiedziny do Pawła Gieorgijewicza i lejtnanta Endlunga. Ponieważ to ludzie młodzi, w pełni sił i zdrowia, znacznie mniej zmęczyli się piciem koniaku. Można by nawet powiedzieć, że zupełnie się nie zmęczyli, gdyż trzeba było stale na nich baczyć, zwłaszcza ze względu na obyczaje pana kamerjunkra.

Ach, ten Endlung! Może nie należałoby tego mówić, ale Katarzyna Joannowna popełniła wielki błąd, kiedy uznała tego pana za opiekuna odpowiedniego dla swego starszego syna. Lejtnant to cwana bestia: wzrok jasny i czysty, różowiutka fizjonomia, idealny przedziałek na złocistej głowie, dziecięcy rumieniec na policzkach – prawdziwy cherubin. Pełen szacunku dla dam dojrzałych, dyga nóżką, umie słuchać z twarzą wyrażającą najwyższe zainteresowanie i o Joanie Kronsztadzkim, i o nosaciźnie u lowchena. Nic dziwnego, że Katarzyna Joannowna wysoko oceniła Endlunga. Taki przyjemny i, co najważniejsze, poważny młodzieniec – nie to, co urwisy elewi z Korpusu Morskiego albo nieroby z Oddziału Gwardii. Też miała komu powierzyć opiekę nad Pawłem Gieorgijewiczem w pierwszym dłuższym rejsie! Przyjrzałem się już temu ptaszkowi.

W pierwszym porcie, w Warnie, Endlung wystroił się jak paw – w biały garnitur, purpurową kamizelkę, krawat w gwiazdki, najszerszą panamę – i skierował kroki do domu publicznego, a jego wysokość, wtedy jeszcze zupełnego młodzika, zaciągnął ze sobą. Próbowałem się wmieszać, na co lejtnant rzekł do mnie: „Obiecałem Katarzynie Joannownie, że nie spuszczę oka z jego wysokości i tam gdzie ja, tam i on”. A ja do niego: „Nie, panie lejtnancie, jego wysokość rzekła: tam gdzie on, tam i pan”. Endlung zaś: „To, Afanasiju Stiepanyczu, kazuistyka. Najważniejsze – będziemy nierozłączni, jak Ajaksowie”. I młodziutkiego miczmana ciągnął tak po wszystkich wertepach aż do samego Gibraltaru. Za to w drodze z Gibraltaru do Kronsztadu obaj – i lejtnant, i miczman – zachowywali się spokojnie i nawet na brzeg nie schodzili, tylko biegali po cztery razy na dzień do lekarza zastrzyki przyjmować. Oto jaki znalazł się opiekun! Przez tego Endlunga jego wysokość mocno się zmienił, nie można go poznać. Nawet samemu Gieorgijowi Aleksandrowiczowi czyniłem aluzje, ale on tylko ręką machnął: to nic, mojemu Paulowi taka szkoła wyjdzie na korzyść, a Endlung, wprawdzie hultaj, ale za to dobry kompan i szczera dusza, poważnego zła nie wyrządzi. Moim zdaniem to jak wpuszczać kozę do ogrodu, jeśli wolno mi skorzystać z ludowego porzekadła. Widzę tego Endlunga na wskroś. Jaka to szczera dusza? Dzięki przyjaźni z Pawłem Gieorgijewiczem otrzymał monogram na pagonach, a teraz jeszcze i tytuł kamerjunkra. To przecież niesłychane – taki szacowny dworski tytuł dla jakiegoś lejtnancika!

Gdy już młodzieńcy zostali sami, zaczęli grać w bezika – na spełnianie życzeń. Zajrzałem do przedziału. Paweł Gieorgijewicz skinął na mnie.
– Siadaj, Afanasij. Zagraj z nami po „amerykańsku”. Przegrasz – zmuszę cię, abyś, u diabła, zgolił do końca swoje cenne bakenbardy.
Podziękowałem za zaproszenie i wymówiłem się pod pretekstem nawału zajęć, chociaż żadnych specjalnych spraw akurat nie miałem. Tego tylko jeszcze brakowało – grać z jego wysokością w „amerykankę”! A Paweł Gieorgijewicz sam doskonale wiedział, że ze mnie żaden dla niego partner i po prostu żartował. Kilka miesięcy temu pojawił się u niego ten niesmaczny kpiarski zwyczaj. A wszystko to przez Endlunga – to jego wpływ. Co prawda, sam Endlung od jakiegoś czasu przestał mnie zaczepiać, ale Paweł Gieorgijewicz wciąż przy tym trwa. Cóż, to nic, jego wysokości wolno, nie mam pretensji.

Teraz też, z najpoważniejszą twarzą, powiedział:
– Wiesz, Afanasij, te fenomenalne zarośla na twym obliczu wywołują zazdrość niektórych wpływowych osób. Na przykład przedwczoraj na balu, kiedy stałeś przy drzwiach, taki ważny, z pozłacaną buławą i z bakenbardami rozczesanymi na dwie strony, wszystkie damy patrzyły tylko na ciebie. A na kuzyna Mikusia nikt nie spojrzał, chociaż on i cesarz. Koniecznie trzeba cię ogolić albo chociaż ostrzyc.
W rzeczywistości te moje „fenomenalne zarośla” niczym nadzwyczajnym się nie wyróżniają: wąsy z bakenbardami – możliwe, że bujne, ale nie przesadnie. I zawsze, w każdych okolicznościach, zadbane, w stosownym porządku. Takie nosili i ojciec, i dziad, tak że nie zamierzałem ani strzyc się, ani golić.
– Starczy, Paul – wystąpił w mojej obronie Endlung. – Nie męcz Afanasija Stiepanowicza. Lepiej graj, twój ruch.
Widać z tego, że jednak muszę wyjaśnić swoje stosunki z lejtnantem. To przecież cała, oddzielna historia.

Już w pierwszy dzień rejsu na korwecie „Mścisław”, kiedy tylko wyszliśmy z Sewastopola, Endlung dostrzegł mnie na pokładzie, położył rękę na ramieniu i patrząc bezczelnymi, zupełnie przezroczystymi od wypitego wina oczyma, rzekł:
– Co ty, Afonia, lokajska duszo, tak swoje szczoty rozpuściłeś? Bryza ci je rozwiała? – Moje bakenbardy od świeżego morskiego wiatru rzeczywiście trochę się roztrzepały i musiałem później skrócić je odrobinę (na czas tej podróży). – Poleć do bufetowego sknery i powiedz, że jego wysokość żąda butelki rumu przeciw morskiej chorobie. To nie polecenie, tylko prośba.
Jeszcze podczas podróży pociągiem do Sewastopola Endlung ciągle się ze mną drażnił i podkpiwał sobie, gdy jego wysokość był obok, ale cierpiałem, czekając okazji, aby porozmawiać z nim w cztery oczy. Teraz właśnie taka okazja się nadarzyła.
Delikatnie, dwoma palcami zdjąłem rękę lejtnanta (wtedy jeszcze nie był żadnym kamerjunkrem) ze swojego ramienia i grzecznie oznajmiłem:
– Jeśli panu, panie Endlung, przyszła do głowy fanaberia zatroszczyć się o definicję mojej duszy, to dokładniej byłoby ją nazwać nie „lokajską”, tylko „hoffirerską”, albowiem za wieloletnią nienaganną służbę otrzymałem tytuł hoffirera przy dworze jego wysokości. Odpowiada on dziewiątej klasie i jest równoważny z rangą radcy tytularnego, kapitana sztabowego armii lub lejtnanta marynarki. – To ostatnie specjalnie podkreśliłem.
Endlung wykrzyknął:
– Lejtnanci nie serwują przy stole!
A ja mu odrzekłem:
– Serwują, panie Endlung, w restauracjach. A w rodzinie cesarskiej – służą. Każdy po swojemu, wedle swoich obowiązków i honoru.
Po tym właśnie spotkaniu Endlung zaczął się do mnie inaczej odnosić: mówił grzecznie, na żarciki sobie więcej nie pozwalał, a zwracał się tylko po imieniu, i to przez „wy”.

Przy okazji chciałbym zauważyć, że ludzie na moim stanowisku mają specjalny stosunek do formy zwracania się przez „wy” i „ty”, ponieważ nasz status – status służby nadwornej – jest osobliwy. Trudno wyjaśnić, jak to się dzieje, że od pewnych ludzi obrazą może być forma „ty”, od innych zaś obraźliwe jest usłyszeć „wy”. Służyć mogę tylko i wyłącznie tym ostatnim, jeśli rozumiecie, co mam na myśli.

Spróbuję wyjaśnić. Zwrot „ty” mogę znieść jedynie z ust członków rodziny panującej. Nie, źle się wyraziłem – nie znieść, ale uznać za przywilej i specjalne wyróżnienie. Zginąłbym, gdyby Gieorgij Aleksandrowicz, jego wysokość albo którekolwiek z jego dzieci, choćby nawet najmłodsze, nagle zwróciło się do mnie przez „wy”. W trzecim roku mojej służby w rodzinie wielkich książąt doszło do pewnej rozbieżności poglądów z Katarzyną Joannowną – z powodu pewnej pokojówki, którą niesprawiedliwie oskarżono o lekkomyślność. Okazałem stanowczość, uparłem się przy swoim i wielka księżna się obraziła: przez cały tydzień mówiła do mnie przez „wy”. Bardzo cierpiałem, nocami nie mogłem spać, zmizerniałem. Później, rzecz jasna, wyjaśniliśmy sobie wszystko. Katarzyna Joannowna, z właściwą sobie wielkodusznością, przyznała, że nie miała racji, ja też przeprosiłem i pozwolono mi ucałować jej dłoń, a ona pocałowała mnie w czoło.
Ale odszedłem od tematu.

Graczom usługiwał młodszy lokaj Lipps, którego specjalnie wziąłem ze sobą, żeby mu się przyjrzeć i ocenić jego prawdziwą wartość. Wcześniej służył w estońskim majątku grafa Benkendorfa i został mi zarekomendowany przez majordomusa jego jaśniewielmożności, mojego dawnego znajomego. Wydaje się, że to roztropny i milkliwy chłopak. Dobrego sługę, w odróżnieniu od złego, nie od razu się rozpozna. W nowym miejscu każdy stara się ze wszystkich sił – w takiej sytuacji trzeba odczekać z pół roku, może roczek, a czasem nawet i dwa. Obserwowałem, jak Lipps dolewa koniaku, jak zręcznie zamienia zaplamioną serwetkę, jak stoi na miejscu – to bardzo, bardzo ważne. Stał prawidłowo: nie przestępował z nogi na nogę, nie kręcił głową. Chyba można go już dopuścić do gości na małych przyjęciach – zdecydowałem.

A gra toczyła się dalej. Najpierw przegrał Endlung i Paweł Gieorgijewicz jeździł na nim wierzchem po korytarzu. Potem fortuna odwróciła się od jego wysokości i lejtnant zażądał, żeby wielki książę, kompletnie goły, pobiegł do kabiny toaletowej i przyniósł stamtąd szklankę wody.
Póki Paweł Gieorgijewicz z chichotem się rozbierał, ja cichcem wysunąłem się za drzwi, wezwałem kamerdynera i poleciłem, żeby nikt ze sług nie zaglądał do salonu wielkiego księcia, sam zaś wziąłem z dyżurnego przedziału pelerynę. Kiedy jego wysokość, rozglądając się i zasłaniając ręką, wybiegł na korytarz, chciałem narzucić na jego ramiona to okrycie, ale Paweł Gieorgijewicz z oburzeniem odmówił, dodając, że słowo jest słowem, i pobiegł do kabiny toaletowej i z powrotem, przy czym głośno się śmiał.
Dobrze, że mademoiselle Declique nie wyjrzała na korytarz, słysząc ten śmiech. Na szczęście jego wysokość Michał Gieorgijewicz, chociaż było już późno, jeszcze się nie położył – zabawiał się podskakiwaniem na siedzeniach, a potem długo się huśtał na portierze. Zazwyczaj o wpół do dziewiątej najmłodszy z wielkich książąt śpi, ale tym razem mademoiselle uznała, że można poluzować rygory, jako że jego wysokość jest zbyt pobudzony podróżą i tak czy siak nie uśnie.

U nas, w Zielonym Domu, traktuje się dzieci nie tak surowo jak w Niebieskim dworze u Kiriłłowiczów. Tam podtrzymuje się rodzinne tradycje cesarza Mikołaja Pawłowicza: chłopców wychowuje się po żołniersku. Od siódmego roku życia uczą ich musztry, hartują zimnymi kąpielami i kładą spać do nieogrzanych łóżek. Gieorgij Aleksandrowicz uchodzi w cesarskiej rodzinie za liberała. Synom pobłaża, na sposób francuski, a jedyną córkę, swoją ulubienicę, zdaniem wszystkich krewnych całkiem rozpuścił.
Jej wysokość, dzięki Bogu, też nie opuszczała przedziału i nie widziała swawoli Pawła Gieorgijewicza. Od samego Petersburga zamknęła się z książką, nawet wiem dokładnie z jaką. Sonata Kreutzerowska, utwór hrabiego Tołstoja. Czytałem ją na wypadek, gdyby służba zaczęła o niej rozmawiać – żeby się nie zbłaźnić. Moim zdaniem czytanie jest nudne, a dla dziewiętnastoletniej panny, zwłaszcza wielkiej księżnej – zupełnie nie na miejscu. W Petersburgu Katarzyna Joannowna w żadnym razie nie pozwoliłaby córce czytać takiego paskudztwa. Można się domyślić, że książka została zapakowana potajemnie. Nie inaczej, tylko frejlina baronessa Stroganowa ją podsunęła – nikomu innemu nie przyszłoby to do głowy.

Marynarze uspokoili się dopiero nad ranem, po czym pozwoliłem sobie trochę się zdrzemnąć, ponieważ, prawdę mówiąc, mocno się zmęczyłem wszystkimi kłopotami związanymi z wyjazdem, a przewidywałem, że pierwszy dzień w Moskwie okaże się nielekki.

 
Wesprzyj nas