Drugi tom ośmioczęściowego cyklu powieści Mroczna wieża łączącej elementy fantasy, horroru i westernu, przez samego autora uważany za ukoronowanie jego twórczości.


Mroczna wieża II: Powołanie trójkiPowołanie Trójki jest drugim tomem długiej opowieści zatytułowanej Mroczna Wieża, a zainspirowanej i w pewnym stopniu opartej na narracyjnym poemacie Roberta Browninga Sir Roland pod Mroczną Wieżą stanął (który z kolei zawdzięcza swe powstanie Królowi Learowi).

Pierwszy tom, Roland, opowiada o tym, jak tytułowy bohater, ostatni rewolwerowiec świata, który poszedł naprzód, w końcu odnajduje człowieka w czerni – czarownika, którego ścigał od bardzo dawna – od jak dawna, jeszcze nie wiemy. Człowiekiem w czerni okazuje się niejaki Walter, podający się za przyjaciela ojca Rolanda z czasów, zanim świat poszedł naprzód.

Celem dążeń Rolanda nie jest człowiek w czerni, lecz Mroczna Wieża. Człowiek w czerni, a ściśle mówiąc, posiadana przez niego wiedza, to pierwszy krok na drodze do tego tajemniczego miejsca.

Po konfrontacji z człowiekiem w czerni rewolwerowiec Roland Deschain budzi się na brzegu Morza Zachodniego i odnajduje troje drzwi. Po przejściu przez każde z nich trafia do tego samego miejsca – Nowego Jorku – ale do innego momentu w czasie.

W spotkanych za drzwiami ludziach – Eddiem Deanie, Odetcie Holmes i Jacku Morcie – widzi sprzymierzeńców w misji rozwikłania Tajemnicy Mrocznej Wieży. Decyduje się zabrać ich do swojego świata.

Dziwna z nich drużyna – narkoman, schizofreniczka i… seryjny zabójca.

Stephen King
Mroczna wieża II: Powołanie trójki
Przekład: Zbigniew A. Królicki
Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.
Premiera: 10 lipca 2015


PROLOG:
ŻEGLARZ


Prolog

Rewolwerowiec zbudził się z dziwnego snu, który zdawał się składać z jednego obrazu: Żeglarza z talii tarota, za pomocą której mężczyzna w czerni przepowiedział mu (a przynajmniej tak twierdził) niewesołą przyszłość.
On tonie, rewolwerowcze – mówił człowiek w czerni – i nikt nie rzuca mu liny. To chłopiec, Jake.
A jednak to nie był koszmar, ale dobry sen. Dobry, gdyż to rewolwerowiec tonął, co oznaczało, że wcale nie był Rolandem, lecz Jake’em, i przyjął to z ulgą, bo byłoby o wiele lepiej utonąć jako Jake, niż żyć dalej jako człowiek, który na zimno zdradził ufającego mu dzieciaka.
Dobrze, w porządku, utonę – pomyślał, słuchając szumu morza. Dajcie mi utonąć. Ale nie był to odgłos otwartych wód, lecz charkot wody dławiącej się na kamieniach. Czyżby był Żeglarzem? Jeśli tak, to czemu ląd był tak blisko? A właściwie, czy nie był na lądzie? Czuł, że…
Lodowato zimna woda wlała mu się do butów i wpełzła po udach do krocza. Szeroko otworzył oczy, gwałtownie wyrwany ze snu… nie z powodu przemarzniętych jąder, które nagle skurczyły się do wielkości orzechów laskowych, ani przez tę szkaradę po jego prawej ręce, lecz na myśl o swoich rewolwerach… Rewolwerach i – co jeszcze ważniejsze – nabojach. Zamoczoną broń można szybko rozłożyć, wytrzeć do sucha, naoliwić, ponownie wytrzeć, znów naoliwić i powtórnie złożyć, natomiast naboje, tak samo jak zapałki, mogły po zamoczeniu nadawać się do użytku lub nie.
Szkarada była jakimś pełzającym stworzeniem, które najwidoczniej zostało wyrzucone na brzeg przez poprzednią falę. Z trudem wlokła swe mokre, błyszczące ciało po piasku. Miała prawie trzy stopy długości i znajdowała się mniej więcej jard na prawo. Spoglądała na Rolanda pustymi ślepiami na ruchomych słupkach. Otworzyła długi, ząbkowany dziób i zaczęła wydawać dźwięki upiornie podobne do ludzkiej mowy: To-to-tak? Tu-tu-tum?
Ta-ta-tam? Ty-ty-tyk?
Rewolwerowiec widywał homary. Nie był to homar, chociaż spośród wszystkich stworzeń, które Roland kiedykolwiek widział, jedynie do homara był trochę podobny ten stwór. Najwyraźniej wcale się nie bał. Roland nie wiedział, czy to stworzenie jest niebezpieczne, czy nie. Nie przejmował się swoim obecnym stanem – to znaczy tym, że chwilowo nie może sobie przypomnieć, gdzie właściwie jest, jak się tu znalazł i czy naprawdę dopadł człowieka w czerni, czy też był to tylko sen. Wiedział jedynie, że musi wydostać się stąd, zanim utonie.
Usłyszał przeciągły, wzbierający ryk wody i oderwał wzrok od stworzenia (przystanęło i wystawiło szczypce, za pomocą których się poruszało, w wyniku czego w absurdalny sposób upodobniło się do boksera przyjmującego pozycję do walki z półdystansu, jakiej uczył ich Cort). Spojrzał na nadciągającą falę, zwieńczoną grzywą piany.
Ono słyszy tę falę – pomyślał rewolwerowiec. Cokolwiek to jest, ma uszy.
Spróbował wstać, lecz zbyt ścierpnięte nogi ugięły się pod nim. Wciąż śnię – przemknęło mu przez głowę, lecz nawet w jego obecnym stanie ta możliwość była zbyt kusząca, aby w nią uwierzyć. Znowu spróbował wstać, co mu się prawie udało, i ponownie upadł. Fala załamywała się. Nie było czasu. Musiał poprzestać na poruszaniu się w taki sam sposób, jak to stworzenie po jego prawej: na rękach przeciągać swój tyłek po drobnych kamieniach, odsuwając się od wody. Nie zdołał całkowicie uciec przed falą, ale nie zmoczyła niczego poza jego butami. Sięgnęła mu prawie do kolan i cofnęła się.
Może ta pierwsza nie dotarła tak daleko, jak myślałem. Może… Na niebie wisiał półksiężyc. Był zasłonięty całunem mgły, a mimo to rzucał dość światła, by rewolwerowiec mógł dostrzec, że olstra są zbyt ciemne. A więc jednak broń się zamoczyła. Nie mógł ocenić jak bardzo ani sprawdzić, czy spotkało to również naboje. Zanim to sprawdzi, musi wydostać się z wody. Musi…
Ty-ty-tu? Tym razem znacznie bliżej. Obawiając się wody, zapomniał o stworzeniu wyrzuconym przez nią na brzeg. Obejrzał się i zobaczył, że znajdowało się już mniej niż jard od niego. Wbijało kleszcze w usiany kamykami i muszlami piach plaży, przemieszczając się. Podniosło swoje pękate, okryte pancerzem ciało, przez chwilę przypominając skorpiona, lecz Roland nie dostrzegł żądła na końcu odwłoka.
Kolejny przeciągły ryk, tym razem o wiele głośniejszy. Stwór natychmiast znieruchomiał i podniósł szczypce, przybierając pozycję do walki z półdystansu.
Ta fala była większa. Roland znów zaczął czołgać się w górę po piachu i kiedy podparł się rękami, stwór zaatakował z szybkością, jakiej nie zapowiadały jego dotychczasowe ruchy. Rewolwerowiec poczuł przeszywający ból w prawej dłoni, ale teraz nie miał czasu o tym myśleć. Odepchnął się obcasami przemoczonych butów, podparł rękoma i zdołał umknąć przed falą.
To-to-tak? – dociekał stwór swym żałosnym głosem. Nie pomożesz mi? Nie widzisz, że jestem zrozpaczony? Roland dostrzegł kawałki swego pierwszego i drugiego palca, znikające w ząbkowanym dziobie stwora. Ten ponownie skoczył i Roland zdołał podnieść broczącą krwią rękę, w ostatniej chwili ratując pozostałe trzy palce.
Tu-tu-tum? Ta-ta-tam?
Chwiejnie stanął na nogi. Stwór rozdarł mu mokre dżinsy, przeciął but z miękkiej, lecz mocnej jak żelazo skóry i wyszarpnął kawałek ciała z łydki. Roland prawą ręką wyjął broń z kabury i dopiero kiedy rewolwer z łoskotem upadł na piach, uświadomił sobie, że brakuje mu dwóch palców potrzebnych do pociągnięcia za spust i zastrzelenia potwora.
Szkarada łapczywie pochwyciła broń szczypcami.
– Nie, draniu! – warknął Roland i kopnął stwora.
Miał wrażenie, że kopnął w kamień… który gryzie. Stwór odciął mu czubek prawego buta, większość palucha i ściągnął but z nogi. Rewolwerowiec pochylił się, chwycił rewolwer, upuścił go, zaklął i w końcu zdołał go podnieść. To, co przedtem było tak łatwe, że nie wymagało zastanawiania się, teraz nagle stało się sztuką podobną do żonglerki.
Stwór zajął się butem, szarpiąc go i zadając bełkotliwe pytania. Fala toczyła się ku plaży, a wieńcząca jej grzbiet piana wyglądała blado i martwo w rozproszonym świetle księżyca. Homarokoszmar zostawił w spokoju but i ponownie ustawił szczypce do walki z półdystansu.
Roland lewą ręką wyciągnął rewolwer z olstra i trzykrotnie nacisnął spust. Klik, klik, klik. Teraz przynajmniej już wiedział, co się stało z nabojami w komorach.
Wsunął broń do kabury. Aby umieścić rewolwer u prawego boku, musiał lewą ręką odwrócić go lufą w dół i dopiero wtedy wepchnąć na miejsce. Krew pokryła wytartą okładzinę z twardego drewna, poplamiła kaburę i stare dżinsy na udzie, do którego było przywiązane rzemieniem olstro. Płynęła z kikutów obciętych palców.
Skaleczona prawa stopa była jeszcze zbyt ścierpnięta, by boleć, lecz prawa ręka paliła go żywym ogniem. Duchy uzdolnionych i długo szkolonych palców, które już rozkładały się w sokach trawiennych tego stwora, wrzaskliwie twierdziły, że wciąż są na swoim miejscu i płoną.
Widzę, że będą poważne kłopoty – pomyślał obojętnie rewolwerowiec.
Fala cofnęła się. Potwór opuścił kleszcze, wyrwał nową dziurę w bucie rewolwerowca, a potem doszedł do wniosku, że właściciel obuwia jest znacznie smaczniejszym kąskiem od kawałka skóry, który z niego zdarł.
– Ty-ty-tu? – zapytał i z niesamowitą szybkością pomknął w kierunku ofiary.
Rewolwerowiec zrejterował, prawie nie czując nóg. Uświadomił sobie, że napastnik jest inteligentnym stworzeniem: ostrożnie podszedł do swej ofiary, być może ze sporej odległości, nie wiedząc, czego można się po niej spodziewać. Gdyby fala nie obudziła rewolwerowca, stwór równie dobrze mógł odciąć mu głowę. Teraz krab doszedł do wniosku, że ofiara jest nie tylko smaczna, ale również bezbronna – łatwy łup.
Już prawie go dopadał, ten stwór długi na trzy stopy i wysoki niemalże na stopę, mogący ważyć nawet siedemdziesiąt funtów i zdecydowanie drapieżny tak samo jak David, sokół, którego rewolwerowiec hodował jako dzieciak… niestety, niewykazujący ani cienia lojalności tego ptaka.
Uciekając, rewolwerowiec zahaczył obcasem lewego buta o wystający z piasku kamień i o mało nie upadł.
– To-to-tak? – wychrypiał stwór, niespokojnie zerkając na rewolwerowca swymi bystrymi ślepiami na ruchomych słupkach i wyciągając szczypce.
Wtedy nadciągnęła kolejna fala i krab znów uniósł je jak bokser pięści. Tym razem jednak szczypce lekko drżały i rewolwerowiec zrozumiał, że reagowały na odgłos fal, odgłos, który teraz – przynajmniej dla tego stworzenia – trochę przycichł.
Rewolwerowiec tyłem przeszedł nad kamieniem, a potem pochylił się, gdy fala ze swym przeciągłym szurgotem załamała się na plaży. Jego twarz znalazła się bardzo blisko kraba, który z łatwością mógłby wykłuć mu oczy, lecz w tym momencie drżące szczypce, tak podobne do pięści, trzymał uniesione po obu stronach papuziego dzioba.
Roland chwycił kamień, o który prawie się przewrócił. Głaz był spory, do połowy zakopany w piasku. Okaleczona ręka protestowała, gdy piach i ostre kamyki wbiły się w otwartą i krwawiącą ranę, ale rewolwerowiec zdołał podnieść kamień, szczerząc zęby z wysiłku.
– To-to… – zaczęła szkarada, opuszczając i rozwierając szczypce, gdy fala opadła i ucichła.
Rewolwerowiec z całej siły cisnął głazem. Segmentowany odwłok stwora pękł z głośnym chrupnięciem. Przygnieciony krab miotał się wściekle, unosząc i z łoskotem opuszczając na piach tylną część ciała… unosząc i opuszczając. Pytające odgłosy przeszły w klekoczące okrzyki bólu. Otwierał i zaciskał szczypce, łapiąc powietrze. Twardym dziobem chwytał piach i kamyki. Mimo to z nadejściem następnej fali znów usiłował unieść szczypce, rewolwerowiec jednak nadepnął mu na łeb tą stopą, na której wciąż miał but. Rozległ się dźwięk przypominający trzask suchej gałęzi. Spod obcasa Rolanda trysnął płyn, rozbryzgując się w dwie strony. Miał czarną barwę. Stwór wygiął odwłok, wijąc się jak szalony. Rewolwerowiec nadepnął mocniej.
Nadeszła fala.
Kleszcze szkarady uniosły się nieznacznie… zadrżały i opadły, rozwierając się i zaciskając.
Rewolwerowiec zdjął obutą stopę. Ząbkowaty dziób, który odciął mu dwa palce prawej ręki oraz paluch nogi, powoli otworzył się i zamknął. Jeden wąs leżał odłamany na piasku. Drugi bezsilnie się trząsł. Roland ponownie nadepnął. I jeszcze raz.
Stęknąwszy z wysiłku, zsunął kamień i zaczął przesuwać się wzdłuż prawego boku paskudy, metodycznie rozdeptując ją butem, rozbijając pancerz i wyduszając blade flaki na ciemnoszary piach. Stwór już nie żył, a mimo to Roland nie przestawał go zabijać. Jeszcze nigdy, przez cały ten długi i dziwny czas, nie został tak poważnie zraniony, a w dodatku tak niespodziewanie.
Deptał, aż w rozduszonych na papkę wnętrznościach stwora ujrzał koniec jednego ze swoich palców i biały pył pod paznokciem, pozostałość z golgoty, gdzie toczył długą rozmowę z człowiekiem w czerni. Odwrócił głowę i zwymiotował.
Potem poszedł z powrotem w kierunku wody, zataczając się jak pijany, przyciskając okaleczoną dłoń do koszuli i od czasu do czasu spoglądając przez ramię, żeby się upewnić, że stwór naprawdę nie odżyje niczym natrętna osa, która – uderzana raz po raz – wciąż się rusza… ogłuszona, lecz nie zabita. Sprawdzał, czy krab nie podąża za nim, zadając dziwne pytania swym okropnie zrozpaczonym głosem.
W połowie drogi do wody zatrzymał się, spoglądając na to miejsce, gdzie był w chwili przebudzenia. Najwidoczniej zasnął właśnie tutaj, nad samą wodą. Podniósł swoją torbę i rozdarty but. W mętnym świetle księżyca dostrzegł inne takie stwory, a w odstępach między jedną a drugą falą mógł słyszeć ich pytające głosy.
Rewolwerowiec cofał się krok za krokiem, aż dotarł do trawiastego skraju plaży. Tam usiadł i zrobił to, co w tej sytuacji mógł zrobić: posypał kikuty palców resztką swego tytoniu, by powstrzymać krwawienie; pokrył je grubą warstewką bez względu na ich gwałtowne protesty (utracony paluch przyłączył się do chóru). A potem tylko siedział, pocąc się mimo chłodu, rozmyślając o zakażeniu, martwiąc się, jak sobie teraz poradzi bez dwóch palców prawej ręki (strzelał jednakowo dobrze z obu rąk, ale większość innych czynności wykonywał prawą ręką), nie wiedząc, czy ten stwór nie wpuścił mu jakiejś wolno działającej trucizny, zastanawiając się, czy kiedykolwiek nadejdzie ranek.

WIĘZIEŃ

Rozdział 1
DRZWI

1

Trzy. To liczba twojego przeznaczenia.
Trójka?
Tak, trójka jest mistyczna. Trójka stoi w sercu mantry.
Jaka trójka?
Pierwszy jest młody, ciemnowłosy. Stoi na krawędzi rozboju i morderstwa. Opętał go demon. A imię tego demona brzmi HEROINA.
Jaki to demon? Nie znam go, nawet z dziecinnych opowieści.
Próbował mówić, ale oba głosy zamilkły, głos wyroczni i gwiezdnej dziwki, kurwy wiatrów. Zobaczył kartę, która, koziołkując, spadała znikąd donikąd, obracając się bez końca w leniwym mroku. Na niej pawian szczerzył kły nad ramieniem ciemnowłosego młodzieńca. Niepokojąco ludzkie palce tak mocno zacisnął na karku młodego człowieka, że ich czubki pogrążyły się w ciele. Przyjrzawszy się dokładniej, rewolwerowiec dojrzał bicz w jednej z tych morderczo zaciśniętych łap. Twarz ciemiężonego młodzieńca zdawała się kurczyć w bezgłośnym przerażeniu. Więzień, szeptał przyjaźnie człowiek w czerni (niegdyś będący mężczyzną noszącym imię Walter, mężczyzną, któremu rewolwerowiec ufał). Trochę denerwujące, prawda? Trochę denerwujące… trochę denerwujące… trochę…

2

Rewolwerowiec gwałtownie się ocknął, machając okaleczoną ręką, przekonany, że za chwilę rzuci się na niego jeden z tych monstrualnych skorupiaków z Morza Zachodniego, rozpaczliwie dopytując się o coś w obcym języku i odcinając mu głowę. Zamiast kraba jakiś morski ptak, zwabiony lśniącymi w porannym słońcu guzikami koszuli, odleciał z krzykiem przerażenia.
Roland usiadł.
Ręka pulsowała boleśnie, miarowo. Prawa stopa również. Oba palce i paluch wciąż uparcie twierdziły, że są na swoich miejscach. Dolna połowa jego koszuli zniknęła, a to, co pozostało, przypominało obszarpaną kamizelkę. Część materiału zużył do zabandażowania dłoni, a resztą owiązał stopę. Idźcie sobie – powiedział do utraconych części ciała. Jesteście tylko duchami. Odejdźcie.
Trochę pomogło. Niewiele, ale trochę. Były duchami, owszem, lecz bardzo żywotnymi.
Zjadł suszone mięso. Jego podniebieniu niezbyt się to podobało, a żołądkowi jeszcze mniej, rewolwerowiec jednak uparł się. Kiedy napełnił brzuch, poczuł się trochę lepiej. Zostało mu jednakże niewiele mięsa. Z tym też będą trudności.
A przecież miał sprawy do załatwienia.
Chwiejnie stanął na nogi i rozejrzał się wokół. Ptaki krążyły i nurkowały, lecz świat zdawał się należeć tylko do niego i do nich. Szkaradzieństwa zniknęły. Może polowały nocą, a może podczas przypływu. W tym momencie nie stanowiło to żadnej różnicy. Morze było ogromne i spotykało się z horyzontem w zasnutym błękitną mgiełką punkcie, którego nie dało się określić. Na dłuższą chwilę rewolwerowiec zapomniał o bólu, kontemplując ten widok. Nigdy nie widział tyle wody. Oczywiście czytał bajki o morzu, a nauczyciele – przynajmniej niektórzy – zapewniali go, że ono istnieje. Mimo to widok tak rozległej, tak zdumiewającej powierzchni wody po latach przebywania na pustynnym lądzie był trudny do zaakceptowania… a nawet trudny do ogarnięcia. Spoglądał przez długi czas w zachwycie, nakazując sobie patrzeć, z podziwu zapominając o bólu.
Był jednak ranek i musiał jeszcze załatwić kilka spraw.
Wymacał żuchwę w tylnej kieszeni spodni, ostrożnie przesuwając po niej nasadą prawej dłoni, nie chcąc dotknąć jej kikutami palców, aby nieustanny szloch dłoni nie zmienił się w krzyk.
Była tam.
W porządku.
Następna sprawa.
Niezdarnie odpiął pasy z rewolwerami i położył je na rozgrzanej słońcem skale. Wziął do rąk rewolwery, odchylił bębenki i wyjął bezużyteczne naboje. Wyrzucił je. Zwabiony błyskiem ptak rzucił się na jeden z nich, chwycił go dziobem, po czym upuścił i odleciał. Teraz powinien zająć się samymi rewolwerami, powinien zrobić to wcześniej, ponieważ jednak na tym czy jakimkolwiek innym świecie wszelka broń palna bez amunicji nadaje się najwyżej na pałkę, rewolwerowiec położył pasy z nabojami na podołku i powoli przesunął lewą dłonią po skórze.
Od klamry i sprzączki aż do miejsca, gdzie skrzyżowane pasy schodziły na biodra, wszystkie naboje były wilgotne. Ostrożnie wyjął te z suchej części pasów. Jego prawa dłoń uparcie próbowała się tym zająć, wciąż zapominając o swoim kalectwie… mimo bólu. Raz po raz musiał z powrotem opuszczać ją na kolano, jakby była psem zbyt głupim lub krnąbrnym, by słuchać pana. Oszołomiony rewolwerowiec raz czy dwa o mało jej nie uderzył. Widzę, że będą poważne kłopoty – kolejny raz przemknęło mu przez myśl.
Usypał z tych naboi, być może jeszcze dobrych, przygnębiająco mały stosik. Dwadzieścia. Niemal na pewno część z nich nie wypali. Nie mógł polegać na żadnym. Wyjął pozostałe i ułożył z nich drugi stosik. Trzydzieści siedem. Cóż, i tak nie miałeś ich za wiele – pomyślał, chociaż zdawał sobie sprawę z różnicy między pięćdziesięcioma siedmioma dobrymi pociskami a dwudziestoma. Lub dziesięcioma. Czy pięcioma. Albo jednym. A może żadnym. Z tych niepewnych naboi ułożył drugi stos.
Wciąż miał swoją torbę. To dobrze. Położył ją sobie na kolanach, a potem przystąpił do rozkładania rewolwerów i rozpoczął rytuał czyszczenia. Zanim skończył, minęły dwie godziny i ból stał się tak okropny, że kręciło mu się w głowie i z trudem zbierał myśli. Chciał spać. Nigdy w życiu niczego bardziej nie pragnął. Na służbie jednak żaden powód nie usprawiedliwia zaniedbania obowiązków.
– Cort – powiedział głosem, którego sam nie rozpoznał, i uśmiechnął się ponuro.
Powoli, powolutku, złożył rewolwery i załadował je nabojami, które uznał za suche. Kiedy skończył, wziął ten przeznaczony dla lewej ręki, odciągnął kurek… a potem stopniowo przywrócił go do pierwotnej pozycji. Chciał wiedzieć, owszem. Chciałby się przekonać, czy po naciśnięciu spustu usłyszy zadowalający huk, czy też tylko rozczarowujący suchy trzask. Trzask jednakże niczego by nie zmienił, a huk wystrzału tylko zmniejszyłby liczbę z dwudziestu do dziewiętnastu… lub dziewięciu… albo do trzech… lub nie pozostałoby nic.
Oddarł kolejny kawałek koszuli, położył na nim pozostałe naboje – te, które zamokły – po czym lewą ręką zawiązał węzełek, pomagając sobie zębami. Schował zawiniątko do torby.
Śpij – domagało się ciało. Śpij, musisz teraz spać, jeszcze przed zmrokiem, nic innego ci nie pozostało, jesteś wykończony… Z trudem wstał i rozejrzał się po pustej plaży. Miała kolor długo niepranej bielizny i była usłana bezbarwnymi muszelkami. Tu i ówdzie z gruboziarnistego piasku wystawały wielkie głazy pokryte solidną skorupą guana, którego starsze warstwy były żółte jak niemyte zęby, a świeższe białe niczym kreda.
Linię przypływu znaczył wysychający morszczyn. Roland dostrzegł leżące tuż za nią resztki swojego buta i bukłaki na wodę. Pomyślał, że to prawie cud, iż wysokie fale nie wciągnęły ich do morza. Idąc powoli, bardzo utykając, rewolwerowiec podszedł do nich. Wziął jeden, podniósł na wysokość ucha i potrząsnął. Drugi był pusty. W tym pozostała jeszcze odrobina wody. Mało kto potrafiłby je rozróżnić, lecz rewolwerowiec znał je tak dobrze, jak matka swoje dzieci-bliźnięta. Podróżował z tymi bukłakami przez długi, długi czas. W środku plusnęła woda. To dobrze – dar losu. Zarówno ten stwór, który go zaatakował, jak i każdy z jego pobratymców mógł przeciąć bukłak jednym kłapnięciem dzioba lub cięciem szczypiec, tymczasem kraby i przypływ oszczędziły oba. Napastnika nigdzie nie było widać, mimo że zakończyli pojedynek spory kawałek od wody. Być może szczątki porwali inni drapieżcy, a może jego pobratymcy wyprawili mu morski pogrzeb, tak jak podobno chowały swoich zmarłych olbrzymie stworzenia, o których opowiadano bajki.
Oparł bukłak na lewym łokciu, napił się i poczuł, że wracają mu siły. Oczywiście prawy but był zniszczony… choć błysnęła mu iskierka nadziei. Sama podeszwa okazała się cała – trochę zadrapana, ale cała, więc może udałoby się wyciąć z niej sandał, który wytrzymałby przynajmniej do czasu, aż…
Nagle ogarnęła go słabość. Walczył z nią, lecz kolana się pod nim ugięły i ciężko usiadł na ziemi, przygryzając sobie język. Nie zemdlejesz – pomyślał ponuro. Nie tutaj, gdzie następny stwór może pojawić się wieczorem i dokończyć robotę. Tak więc wstał i przymocował sobie pusty bukłak do pasa, ale przeszedł zaledwie dwadzieścia kroków w kierunku miejsca, gdzie zostawił broń oraz torbę, gdy znowu upadł, prawie tracąc przytomność. Leżał tak przez chwilę, z policzkiem przyciśniętym do piasku, a ostra krawędź muszli wbiła mu się w szczękę tak mocno, że prawie kaleczyła go do krwi. Zdołał napić się wody z bukłaka, po czym doczołgał się do miejsca, gdzie się poprzednio ocknął. Dwadzieścia jardów w górę zbocza rosło drzewo Jozuego – karłowate, ale rzucające trochę cienia.
Rolandowi ta odległość wydawała się dwudziestoma milami. Mozolnie zataszczył resztki swojego dobytku w tę niewielką kałużę cienia. Położył się tam z głową w trawie, powoli pogrążając się w tym, co mogło być snem, omdleniem lub śmiercią. Spojrzał w niebo i spróbował określić czas. Południe jeszcze nie minęło, ale było tuż-tuż, o czym świadczyły plamy cienia, w którym spoczywał. Leżał jeszcze chwilę, zgiąwszy prawą rękę i przyglądając się jej z bliska, szukając symptomu świadczącego o zakażeniu lub powolnym działaniu jakiejś silnej trucizny.
Dłoń wciąż była ciemnoczerwona. Zły znak. Będę bił konia lewą ręką – pomyślał. Zawsze to coś. Potem zapadł w ciemność i spał przez następne szesnaście godzin, a szum Morza Zachodniego nieustannie wdzierał mu się do uszu.

3

Kiedy się obudził, morze kryło się w mroku, lecz niebo na wschodzie leciutko jaśniało. Nadchodził ranek. Rewolwerowiec usiadł i o mało nie poddał się falom mdłości.
Pochylił głowę i czekał.
Nudności minęły, a on spojrzał na swoją dłoń. Oczywiście rana była zakażona – świadczyło o tym zaczerwienienie i opuchlizna obejmująca całą dłoń aż do nadgarstka. Tam się kończyła, ale już dostrzegł niewyraźne zarysy czerwonych linii, które w końcu dotrą do serca i zabiją go. Był spocony z gorączki.
Potrzebne mi lekarstwo – pomyślał. Tyle że tu nie ma żadnych lekarstw.

 
Wesprzyj nas