Najnowsza powieść Pavla Vilikovskiego, podwójnego laureata najbardziej prestiżowej słowackiej nagrody literackiej Anasoft Litera.


Najnowsza powieść Vilikovskiego, którą przełożył znakomity tłumacz Tomasz Grabiński, to historia mężczyzny, który wkracza w trudny wiek i któremu przyświeca pewna myśl Witolda Gombrowicza.

To męska opowieść o przekraczaniu życiowych Rubikonów, niekoniecznie za pomocą kupowania ferrari.

Pavel Vilikovský (ur. 1941) – słowacki prozaik, tłumacz i redaktor. Jest uznawany za jednego z czołowych słowackich pisarzy współczesnych, laureat wszystkich najważniejszych nagród literackich na Słowacji oraz prestiżowej słoweńskiej Nagrody Vilenica przyznawanej pisarzom z Europy Środkowej. Cenione są również jego tłumaczenia z języka angielskiego, m.in. W. Faulknera, J. Conrada, K. Vonneguta, V. Woolf czy T. S. Eliota.
Vilikovský pracował jako redaktor w słowackich wydawnictwach i czasopismach kulturalnych. W latach siedemdziesiątych nie mógł legalnie publikować, większość z jego kilkunastu książek ukazała się dopiero po 1989 r. Po polsku dostępne są: powieść Ostatni koń Pompei (przeł. P. Godlewski, Pogranicze, Sejny 2005) oraz nowela Wiecznie zielony… (przeł. J. Waczków, Towarzystwo Słowaków w Polsce, Kraków 2004). Każda nowa książka Vilikovskiego stanowi wydarzenie literackie na Słowacji. W 2013 roku ukazał się zbiór dwóch nowel Prvá a posledná laska (Pierwsza i ostatnia miłość).
W Książkowych Klimatach ukazał się wcześniej zbiór opowiadań Vilikovskiego „Okrutny maszynista”. Słowacki prozaik należy do największych gwiazd literackich w swej ojczyźnie, znany jest także m.in. z przekładów anglojęzycznej klasyki (Faulkner, Conrad, Woolf). Jako jedyny słowacki pisarz dwa razy otrzymał nagrodę Anasoft Litera.

Tomasz Grabiński – Absolwent filologii słowackiej na Uniwersytecie Jagiellońskim, w latach 2009–2014 wicedyrektor Instytutu Polskiego w Bratysławie oraz II sekretarz Ambasady RP w Słowacji, wcześniej m.in. dziennikarz (dział zagraniczny „Gazety Wyborczej”, współpraca ze słowackim dziennikiem „Sme”) oraz pracownik Centrum Badań Śląskoznawczych i Bohemistycznych Uniwersytetu Wrocławskiego. Podczas pobytu na Słowacji członek różnych jury – nagrody literackiej Anasoft Litera (2012), festiwalu teatralnego Nová dráma / New Drama (2013), Nagrody Dziennikarskiej (2012–2014). Tłumaczy z jęz. czeskiego i jęz. słowackiego, oprócz literatury także eseje, prace historyczne i napisy filmowe.

Książka Vilikovskiego otwiera projekt K4 (“k” jak “książka” w każdym z czterech języków: polskim, czeskim, słowackim i węgierskim), którego pomysłodawcą jest Petr Minařík z wydawnictwa Větrné mlýny. W projekcie biorą udział wydawcy z Czech (Větrné mlýny), Słowacji (Kalligram), Węgier (Kalligram) i Polski (Książkowe Klimaty). Książki ukazują się w tym samym czasie w każdym z czterech wymienionych krajów. Założeniem projektu K4 jest zapewnienie czytelnikom dostępu do dobrej, współczesnej literatury.

Pavel Vilikovský
Opowieść o rzeczywistym człowieku
Przekład: Tomasz Grabiński
Wydawnictwo Książkowe Klimaty
Premiera: 22 lipca 2015

20 STYCZEŃ

Do tego pióra jeszcze będę musiał się przyzwyczaić.
Ale wygląda pięknie, całe metalowe, dlatego też pomyślałem (co to za pomysł, by kupić mi dziennik, pomyślałem, kiedy Edita podarowała mi takie ładne pióro, a Zdeno ten dziennik), że to wszystko wymyśliła ona, namówiła go, żeby mogła se czytać po kryjomu, co tu napiszę. Po niej można by się tego spodziewać, kobiety są ciekawskie. Ale przysięgała, że nie, że Zdenko najpierw przyszedł z dziennikiem, a ona dopiero potem wymyśliła, że jeszcze pasowałoby pióro. Być może tak było naprawdę, bo ten dziennik da się zamykać, a to by jej nie odpowiadało, zamek nie jest wiele wart, ale gdyby go wyłamała, to od razu bym zauważył. Więc dobrze. Zdeno też tak mówił, a on, myślę, by mnie nie okłamywał.
Kiedy jeszcze był mały, to nie powiem, był zapatrzony w mamusię jak w obrazek, ale już zaczyna zauważać, że w pewnych sprawach faceci muszą trzymać się razem.
Zatem dostałem to na czterdziestkę, dziennik i pióro (bo ja mam tylko takie tanie kulkowe, na tych parę podpisów w zupełności wystarczyło), a od Edity jeszcze koszulę, ale te dostaję też pod choinkę. Albo piżamę. Mówiła, że nie trzeba jej prasować, tak sobie dziewczyna niepostrzeżenie ułatwia robotę. Ma rację, choć dla mnie to bez znaczenia.
Koszula jak koszula. Nie myślałem, że czterdziestka to coś ekstra, tylko może trochę bardziej okrągła, ale taki prezent, dziennik od chłopaka? Musiałem się nad tym zastanowić. Jak mu to przyszło do głowy. Czemu. Mnie by w życiu nie wpadło na myśl, żeby dać coś takiego ojcu. Krawcowi? Co by tam w tym dzienniku zapisywał? Wymiary klientów, ile centymetrów w pasie i jaka długość spodni? Do tego miał taki zeszycik, zwykły, za parę halerzy, w szufladzie maszyny do szycia. Dzienniki piszą znani ludzie, politycy, aktorzy, pisarze i tym podobni, bo ci przeżyli różne wydarzenia, brali w nich udział. To interesuje opinię publiczną, dlatego też publikują je później lub dopiero po śmierci. Tak się nad tym zastanawiałem: jak to Zdeno myślał? Jeśli to rzeczywiście był jego pomysł, co chciał mi przez to powiedzieć? Nie wiadomo, co chłopakowi chodzi po głowie. Żeby mnie uważał za takiego wybitnego człowieka, tego nie zauważyłem, teraz jest w takim wieku, że ciągle pyskuje, ale może ja też nie byłem lepszy, tylko nie mówiłem tego na głos. Wtedy jeszcze obowiązywało „czcij ojca swego i matkę swoją”, takie przykazanie, a jeśli nie czciłeś, w kuchni obok zlewozmywaka wisiał pasek, na którym ojciec ostrzył brzytwę.
Czcić, to jest takie niejasne, bo co właściwie to ma znaczyć, że czcisz? Że pięknie się przywitasz, poprosisz i podziękujesz, a kiedy ci coś każą, to nie odburkniesz i posłuchasz? Może. Jeśli tak, potem czciłem ojca bardziej niż mamę, choćby z powodu tego paska. Z mamą dało się negocjować, żebrać i błagać, aa-a-le-ee mamo, mamusiu, aż pozwoliła, u nas przecież też tak teraz jest. Ojca czciłem, to fakt, ale czy go szanowałem? Bo o to chodzi, według mnie, także teraz, z tym dziennikiem. Czy Zdeno mnie szanuje? Czy chce mi zasugerować, że chciałby mnie szanować tak jak tych, co piszą dzienniki?
Powinienem z nim porozmawiać, ostatnio tylko się mijamy, wcześniej przynajmniej w niedzielę graliśmy razem w piłkę na Železnej Studience, piekliśmy kiełbaski, ale wycieczki już go nie interesują. Tylko koledzy i koledzy. A za chwilę też dziewczyny, dziś to idzie szybciej, nawet się człowiek nie spostrzeże. Będzie trzeba z nim faktycznie porozmawiać.
Rzeczywiście, kiedy tak się zastanowię, czy szanowałem ojca? Krawiec to nie jest popularny, sławny zawód, przynajmniej nie u nas, nie na tyle, żeby się o nich pisało w gazetach, ale według mnie każdy, kto jest majstrem swojego rzemiosła, nieważne jakiego, zasługuje na szacunek. Tylko tego smarkacz nie rozumie, a ojciec i tak tą główną robotę odwalał we Vzorodevie, przy niej go nie widziałem. Podobno był bardzo dobrym krojczym, tak mówiła mama, ale gdy to mówiła, ojca już nie było na świecie. Więc już było za późno. Wieczorami w domu, tylko tak na lewo, jak to mówił, łatał, wydłużał i skracał spodnie, rękawy w marynarkach i płaszczach, bo wszywał kliny z tyłu. Takie rzeczy. Jeszcze na emeryturze, póki miał siłę. Pamiętam, że kiedy byłem mały, lubiłem słuchać, jak rozmawiał z klientami, dowcipkował se z nimi, za to z nami w domu już nie. Dziś tego słowa, znaczy się „dowcipkować”, człowiek nie usłyszy, i właściwie już nawet się nie dowcipkuje, przeważnie złośliwie się czepia. Dowcipkowanie to było wtedy, gdy się żartowało, droczyło, ale w dobrej wierze. Ludzie kiedyś tak sobie nie zazdrościli, nie było czego, po wojnie wszyscy byliśmy biedni. Ale w pewnym czasie – kiedy z zagranicy zaczęło się wozić teksasy, tak je wtedy nazywaliśmy, żadne tam dżinsy, i nie dało się ich wtedy u nas dostać, nawet w Tuzeksie ich jeszcze nie mieli – wszyscy kumple chodzili za mną, żeby mój ojciec im je uszył. Wtedy byłem z ojca, no, nie że od razu dumny… Ale zauważyłem, że i krawiec może być ważny, a dzięki niemu też zyskałem wśród chłopaków na znaczeniu.
Te teksasy nie były z dżinsu, tego nie dało się załatwić, ojciec szył je z popeliny, a po bokach i na kieszeniach przeszywał żółtą nitką, żeby były podobne, to wszystko. Nie wytrzymywały długo, ale chwilę można było w nich poszpanować.
Obawiałem się, co tu będę pisał, i proszę. W szkole też byłem dobry z wypracowań, najmniej miałem czwórkę lub trzy z plusem, ale to przez gramatykę, kiedy narobiłem jakichś błędów. Nawet nie ortograficznych, tylko typu przecinki, zły przypadek, takie tam. Na okładce jest napisane: „dziennik”, ale żeby pisać w nim tyle co dzień, nie będę miał czasu. Tylko kiedy coś się wydarzy lub przyjdą mi do głowy ciekawe myśli. Zdarza się to, a potem o nich zapominam.
Szkoda.

28 STYCZEŃ

Wczoraj wieczorem porozmawiałem sobie ze Zdenem, między nami facetami, Edita była u mamy. Wytłumaczyłem mu, co to znaczy, że jestem administratorem budynku, taka funkcja. Że kiedy coś się gdzieś zepsuje, to mi to zgłoszą, a ja nie idę sam naprawić, ale wysyłam tam konserwatorów, Hegedíša i Končeka. Albo, jeśli to coś większego, wzywam specjalistów z administracji. Niech wie, że nie jestem konserwatorem, ale kierownikiem i dyspozytorem, że to ja decyduję o tym, co i jak będzie się robiło. Powiedziałem mu, że jestem też kontrolerem zakładowym, nie jeśli chodzi o finanse, od tego są inne szychy, ale na odcinku frekwencji w pracy, przestrzegania regulaminu pracy i w ogóle dyscypliny pracy jako takiej. Bo u nas też to jest tak jak z moim ojcem, że dziecko nie widzi mnie przy pracy i może se pomyśleć, że kiedy nie piszę sobie przed nazwiskiem magister czy inżynier, to jestem jakimś chłopakiem na posyłki. Chciałem mu pokazać, że właściwie aż tak bardzo się nie pomylił z tym dziennikiem, że na swój sposób też jestem ważnym człowiekiem, w naszym zakładzie.
Dałem mu taki przykład, kiedy byłem ostatnio na kontroli w magazynie, który mamy osobno, niedaleko Dimitrovki. O ósmej jeszcze tam nikogo nie było, o wpół do dziewiątej doczłapał się w końcu Granecký, główny magazynier, więc poczekałem, aż pojawili się pozostali, i potem dałem im ostrzeżenie. Niech sobie nie myślą, że skoro są schowani na uboczu, to mogą se robić z pracy dom wczasowy, bo to może ich drogo kosztować. Albo, powiedzmy jeszcze, w zeszłym roku przyszedł nam za telefony olbrzymi rachunek, więc zarządziłem, że od tej pory wszystkie rozmowy na miasto muszą iść przez centralę, to da się zrobić. I raz-dwa się dowiedziałem, poszeptali mi, że to jedna paniusia z działu płac, to ona ciągle dzwoni międzymiastową, bo gdzieś w Koszycach ma faceta. Wszystkich to wkurzało, to czekanie, aż zwolni się centrala, ciągle zajęte. W międzyczasie odwołaliśmy to zarządzenie, ale to dobra nauczka. Takie sprawy mam pod kontrolą.
Oczywiście, poważniejsze problemy, jak na przykład z tymi telefonami, konsultuję z dyrektorem, ale porządek u mnie musi być, to wiadomo. Nie wiem, co chłopak z tego zrozumiał. Myślałem, że będzie się dopytywał, ale zachowywał się jakoś tak bezpłciowo, że niby dobrze, no i co z tego. Jest teraz w takim wieku, rodzice to najwięksi głupcy, ale z drugiej strony, musiałem się zastanowić nad tym jego dziennikiem. Bo rzeczywiście, jak się tak na to spojrzy, czterdzieści lat to jest połowa życia, no przecież. Nie mówię, że wiedzie nam się źle, nie mogę się skarżyć, dostaliśmy też piękne mieszkanie zakładowe, wprawdzie w Petržalce, ale w dzieciństwie miałem gorzej, choć mieszkaliśmy w mieście, na Valonskiej. Parterowe mieszkanie w podwórku, ciemne, bez centralnego ogrzewania, a łazienka to klitka. Z domów na tej ulicy pozostał, jak myślę, tylko jeden, inne zburzono. Tego już dzisiejszym dzieciom nikt nie wytłumaczy, darmo będę opowiadał.
Ale połowa życia już minęła i człowiek pyta, co dalej. Jak mówię, nie narzekam, tylko czasem przyjdzie mi do głowy: to ma być już wszystko?

2 LUTY

Krótko, ale muszę, bo to jest ważne. Dziś byłem u dyrektora, żeby go powiadomić, że chciałbym zrobić w piątek imprezę urodzinową, taką porządną, skoro już to jest ta czterdziestka. Od razu też go zaprosiłem, to jasne. Bez problemu. Wiedziałem, że będziemy mogli od drugiej, a wiemy, jak to jest: kiedy u mnie czy w sąsiednich biurach zaczniemy po cichu godzinkę wcześniej, to kto będzie się tego czepiał? Nie będę przecież biegał po piętrach, mogą przyjść później, jeśli będą chcieli.
Ale nie to jest najważniejsze. Kiedy tak siedziałem u dyrektora, on nagle mówi: „Słuchaj, będę miał dla ciebie zajęcie. Stary Chrapa idzie w marcu na emeryturę, ktoś musi po nim przejąć obowiązki referenta do specjalnych poruczeń. Nie ma z tym jakoś dużo roboty, ale to odpowiedzialna funkcja, więc pomyślałem sobie o tobie. Pracujesz tu od lat, znasz ludzi, jesteś rozsądny i można na tobie polegać”.
Dosłownie tak. Że jest przekonany, że poradzę sobie z aktualnymi zadaniami bez problemów, bo jestem zdolny i umiem sobie zaplanować pracę. Zaskoczył mnie, nie będę ukrywał. Co miałem powiedzieć? Podziękowałem za wyrażone zaufanie, a on od razu, że o to właśnie chodzi, o zaufanie. Że musimy sobie nawzajem ufać, a gdyby coś się działo, mam od razu przyjść do niego, „drzwi będę miał zawsze otwarte”.
Więc to był chyba największy prezent urodzinowy, bo takiej niespodzianki naprawdę się nie spodziewałem. Wiem, że koledzy też na coś się składają, zawsze tak robimy, ale to będzie trochę lepsza flaszka i może coś dowcipnego, powiedzmy kubek ze śmiesznym napisem, albo, jak daliśmy Jožowi Čížkowi, długopis z dziewczyną, taki, który jak się go obróci do góry nogami, to ona się rozbiera. Kiedy będę referentem do specjalnych poruczeń, będę siedział na zebraniach kierownictwa, a nie jak teraz, gdy wzywają mnie, tylko kiedy dotyczy to mojego odcinka, frekwencji, albo by przekazać, że na trzecim szwankuje ogrzewanie. Będę chyba też chodził na narady. Ale w domu jeszcze nic nie powiem, póki to nie będzie czarno na białym. Baby to plotkary, Edita mogłaby zaraz komuś wypaplać.

6 LUTY

O tych urodzinach, o czterdziestce, tak łatwo nie zapomnę.
Takiego przyjęcia w zakładzie nie pamiętam. Może wtedy, kiedy dostaliśmy z ministerstwa odznaczenie za wybitne osiągnięcia, ale ono było bardziej oficjalne, były szychy z resortu. Nie piło się tyle, część z nas poszła potem do baru, by się dobić. Teraz o siódmej musiał przyjść portier, żeby nas wygonić, a Béla z Marošem tak się nawalili, że wezwaliśmy im taksówkę. Nalaliśmy też pani Eržice, żeby się nie denerwowała, że jeszcze nie może sprzątać, i tak się rozkręciła, że zaczęła śpiewać, niektórych piosenek nawet nie znałem. Zabawne, że wszyscy w zakładzie jesteśmy towarzyszami i towarzyszkami, tylko sprzątaczka to jest pani. Ale ona naprawdę tak wygląda, chodzi umalowana, jak jakaś aktorka albo te stare lafiryndy, co w niedzielę przesiadują w Grandzie i Savoju. Kiedyś z mężem mieli kawiarnię, winiarnię czy coś podobnego, tak się mówi. Ale nie o to chodzi, to nie jest istotne.
Prezenty były: butelka gazdowskiej śliwowicy, pięćdziesięciodwuprocentowej, to dobrze zgadłem, i nie kubek, ale duża latarka, żebym mógł lepiej przyglądać się uchybieniom w zakładzie, no i od związków zawodowych, tu mnie trochę zaskoczyli, dostałem aktówkę, taką lepszą, ze skóry. Na pamiątkę naszej dotychczasowej współpracy w zakładowej organizacji związkowej. Edicie też się spodobała. Ale nie chodzi nawet o to. Stało się coś, co ciągle chodzi mi po głowie. Zanim to tu napiszę, najpierw muszę wymyślić jakiś schowek, ten zamek jest do niczego, to zabawka dla dzieci.

 
Wesprzyj nas