Powieść osadzona w ponurej rzeczywistości rozkładającego się Nowego Jorku w 25. wieku, gdy ludzie nie czytają już książek a roboty rządzą niepiśmiennymi, odurzonymi narkotykami, ludźmi, a w związku ze spadkiem liczby urodzeń koniec gatunku wydaje się nieunikniony.


W umierającym świecie, w którym ludzie są odurzeni narkotykami i pogrążeni w elektronicznej błogości, gdzie nie ma sztuki, literatury i nie rodzą się dzieci, gdzie niektórzy wolą dokonać samospalenia niż dalej żyć, Spofforth jest najdoskonalszą maszyną, jaką kiedykolwiek stworzono.

I ma tylko jedno, niemożliwe do spełnienia pragnienie – chce przestać istnieć.

Jednak nawet w tych ponurych i przygnębiających czasach pojawia się iskierka nadziei, którą stanowią namiętność i radość, jakie pewien mężczyzna i pewna kobieta odkrywają w miłości i książkach.

To nadzieja na lepszą przyszłość, a może nawet nadzieja dla Spoffortha.

Książka była nominowana do nagrody Nebula za najlepszą powieść w 1980 roku.

Walter Stone Tevis (ur. 29.02.1928 – zm. 8.08.1984) – pisarz amerykański. Trzy z jego powieści zostały sfilmowane: The Hustler (Bilardzista – z udziałem Paula Newmana (1961)), The Color of Money (Kolor pieniędzy – reż. Martin Scorsese, z udziałem Paula Newmana i Toma Cruisa (1986)) i The Man Who Fell to Earth (Człowiek, który spadł na ziemię – z udziałem Davida Bowie (1976)). Jego ksiązki przetłumaczono na 18 języków.

Walter Tevis
Przedrzeźniacz
Przekład: Robert Waliś
Seria: Artefakty
Wydawnictwo MAG
Premiera: 15 lipca 2015


Spofforth

Idąc Piątą Aleją o północy, Spofforth zaczyna pogwizdywać. Nie zna tytułu tego utworu ani go on nie obchodzi; to złożona melodia, którą często gwiżdże w samotności. Jest nagi od pasa w górę i bosy, ubrany tylko w spodnie w kolorze khaki; czuje pod stopami starą zniszczoną nawierzchnię. Chociaż idzie środkiem szerokiej alei, po obu stronach widzi kępy trawy oraz wysokie chwasty w miejscach, gdzie chodnik dawno temu popękał i się powykruszał, czekając na naprawy, których nikt nigdy nie wykona. Pośród traw odzywa się zróżnicowany chór owadów, rozlegają się odgłosy postukiwania i pocierania skrzydłami. Te dźwięki go niepokoją, jak zawsze o tej porze roku, wiosną. Chowa masywne dłonie do kieszeni spodni. Potem, jako że jest mu niewygodnie, ponownie je wyciąga i rusza truchtem, potężny i lekki, wysportowany, kierując się ku ogromnej bryle Empire State Building.

***

Drzwi do budynku miały oczy i głos, a także durny mózg – ograniczony i nieczuły.
– Zamknięte na czas remontu – oznajmiły, gdy Spofforth się zbliżył.
– Bądź cicho i otwieraj – odparł Spofforth, po czym dodał: – Jestem Robert Spofforth. Marka Dziewięć.
– Przepraszam pana – odpowiedziały drzwi. – Nie widziałem…
– Tak. Otwieraj i powiedz ekspresowej windzie, żeby po mnie zjechała.
Drzwi przez chwilę milczały.
– Winda nie działa, proszę pana.
– Cholera – parsknął Spofforth. – No to pójdę schodami.
Drzwi się otworzyły, a Spofforth wszedł i ruszył przez ciemny hall w stronę klatki schodowej. Przytłumił obwody bólu w nogach i płucach, po czym zaczął się wspinać. Już nie pogwizdywał; jego złożony umysł skupił się wyłącznie na dorocznym postanowieniu.
Kiedy dotarł do krawędzi platformy, czyli najwyżej w mieście, jak tylko dało się stanąć, wysłał polecenie do nerwów w swoich nogach, a wtedy przeszył je ból. Lekko się zachwiał, samotny pośród czarnej nocy, wysoko pod bezksiężycowym niebem, które rozświetlały tylko blade gwiazdy. Pod nogami miał gładką, wypolerowaną powierzchnię; kiedyś, przed laty, niemal się na niej poślizgnął. Wtedy od razu pomyślał, zawiedziony: „Gdyby to się stało ponownie, ale na krawędzi”. Nic z tego.
Zbliżył się na dwie stopy do skraju platformy, a wtedy, bez żadnego mentalnego sygnału, wbrew jego woli i pragnieniu, jego nogi znieruchomiały i jak zwykle zatrzymał się zwrócony twarzą ku Piątej Alei biegnącej w stronę przedmieść, ponad tysiąc mrocznych stóp nad jej twardą, kuszącą nawierzchnią. Próbował zmusić się do ruchu naprzód, przepełniony smutną, ponurą desperacją, skupiając się na pragnieniu spadnięcia z platformy, chcąc tylko wychylić swoje silne i ciężkie ciało zbudowane w fabryce: na zewnątrz, z dala od budynku, z dala od życia. Krzyczał w myślach, domagając się ruchu, wyobrażając sobie, jak spada w zwolnionym tempie, elegancko i pewnie, na ulicę w dole. Pragnął tego.
Ale ciało – z czego od początku zdawał sobie sprawę – nie było jego własnością. Spoffortha zaprojektowali ludzie i tylko człowiek mógł doprowadzić do jego śmierci. Krzyknął donośnie, wyciągając ręce na boki, wrzask furii poszybował nad cichym miastem. Jednakże nie mógł się ruszyć.
Spofforth stał samotnie na szczycie jednego z najwyższych budynków na świecie, unieruchomiony, przez resztę tej czerwcowej nocy. Od czasu do czasu widział światła myślobusów, niewiele większe od gwiazd, powoli przemierzające ulice opustoszałego miasta. Światła w budynkach były wygaszone.
W końcu, kiedy słońce rozświetliło niebo nad East River po jego prawej stronie oraz nad Brooklynem, do którego nie prowadziły żadne mosty, zaczęła w nim wzbierać frustracja. Gdyby obdarzono go kanalikami łzowymi, właśnie teraz zalałby się łzami, ale nie potrafił płakać. Światło stało się jaśniejsze; pod sobą dostrzegał zarysy pustych myślobusów. Widział malutką sylwetkę pojazdu Wykrywaczy jadącego Trzecią Aleją. A potem słońce, blade na czerwcowym niebie, wybuchło nad opustoszałym Brooklynem i zamigotało na powierzchni rzeki, z równą świeżością jak u zarania dziejów. Spofforth cofnął się o krok, dalej od śmierci, której szukał przez całe swoje długie życie, a uzupełniający go gniew zaczął słabnąć pod wpływem wschodzącego słońca. Będzie dalej żył i jakoś to zniesie.
Ruszył w dół po zapylonych schodach, początkowo powoli, kiedy jednak dotarł do hallu, jego kroki były żwawe, pewne i pełne sztucznego życia.
Wychodząc z budynku, odezwał się do głośnika na drzwiach:
– Nie pozwól na naprawę windy. Wolę się wspinać po schodach.
– Tak, proszę pana – odrzekły drzwi.
Słońce jasno świeciło, a na ulicy było kilkoro ludzi. Czarnoskóra staruszka w wyblakłej niebieskiej sukience przypadkiem otarła się o jego łokieć i uniosła rozmarzony wzrok ku jego twarzy. Kiedy zobaczyła oznaczenie robota Marki Dziewięć, od razu odwróciła głowę i wymamrotała:
– Przepraszam. Przepraszam pana.
Stanęła obok niego, zakłopotana. Zapewne nigdy wcześniej nie widziała egzemplarza Marki Dziewięć i słyszała o nich tylko podczas szkolenia.
– Proszę iść dalej – powiedział łagodnie. – Nic się nie stało.
– Tak jest, proszę pana – odrzekła. – Sięgnęła do kieszeni sukienki, wyciągnęła sopor i zażyła go. Potem się odwróciła i odeszła, powłócząc nogami.
Spofforth szedł szybkim krokiem w blasku słońca, wracając ku placowi Waszyngtona i Uniwersytetowi Nowojorskiemu, gdzie pracował. Jego ciało nigdy się nie męczyło. Tylko jego umysł – złożony, pogmatwany i przytomny – rozumiał znaczenie wycieńczenia. On zawsze był zmęczony.

***

Metalowy mózg Spoffortha został zbudowany, jego ciało zaś wyhodowano z żywej tkanki, dawno temu, gdy inżynieria podupadała, ale wytwarzanie robotów uznawano za wysoką sztukę. Ta gałąź sztuki również miała wkrótce uschnąć i zaniknąć; Spofforth był jej najwyższym osiągnięciem, ostatnim z serii setki robotów oznaczonych jako Marka Dziewięć, najsilniejszych i najinteligentniejszych tworów człowieka. Był także jedynym zaprogramowanym tak, by pozostawał przy życiu wbrew własnej woli.
Istniała technika pozwalająca na zapis każdej ścieżki nerwowej, każdego schematu w mózgu dorosłego człowieka i przeniesienie ich do metalowego mózgu robota. Korzystano z niej wyłącznie w przypadku Marki Dziewięć; wszystkie roboty tej serii wyposażono w zmienione kopie żywego mózgu konkretnego człowieka. Tym człowiekiem był genialny i melancholijny inżynier nazwiskiem Paisley – chociaż Spofforth miał się tego nigdy nie dowiedzieć. Sieć informacji i połączeń, która tworzyła mózg Paisleya, została zapisana na magnetycznych taśmach i umieszczona w skarbcu w Cleveland. Nikt nie wiedział, co się stało z Paisleyem, gdy już skopiowano jego umysł. Osobowość, wyobraźnię i wszystko, czego się nauczył, zarejestrowano na taśmach, gdy miał czterdzieści trzy lata, a następnie o nim zapomniano.
Taśmy zostały poddane montażowi. Postarano się w miarę możliwości usunąć z nich osobowość, nie uszkadzając przy tym „użytecznych” funkcji. Decyzję o tym, co jest „użyteczne” w mózgu, podjęli inżynierowie mniej twórczy od samego Paisleya. Skasowano wspomnienie życia, a przy tym większość zgromadzonej wiedzy, choć na taśmach pozostały angielskie składnia i słownictwo. Po zakończonym montażu, taśmy zawierały niemal idealną kopię ewolucyjnego cudu: ludzkiego mózgu. Zachowało się na nich kilka niechcianych elementów pochodzących od Paisleya, na przykład umiejętność gry na pianinie, której wykorzystanie wymagało ciała z rękami i dłońmi. Ale gdy stworzono ciało, na świecie nie było już żadnego pianina.
Niechciane przez inżynierów, którzy dokonali zapisu, ale nieuniknione były również fragmenty dawnych snów, pragnień oraz lęków. Nie dało się ich usunąć bez uszkodzenia innych funkcji.
Zapis elektronicznie przeniesiono do srebrzystej kuli o średnicy dziewięciu cali, wykonanej z tysięcy warstw niklowanadu, utkanej i ukształtowanej przez automaty. Kulę umieszczono w głowie ciała, które specjalnie do tego celu sklonowano.
Ciało starannie wyhodowano w stalowym zbiorniku w niegdysiejszej fabryce samochodów w Cleveland. Efekt był nieskazitelny – wysoki, silny, sprawny, piękny. To był czarnoskóry mężczyzna w kwiecie wieku, wyposażony w mocne mięśnie, silne płuca i serce, czarne kręcone włosy, jasne spojrzenie, piękne usta o mięsistych wargach oraz duże, krzepkie dłonie.
Zmieniono niektóre ludzkie cechy: proces starzenia miał się zatrzymać po osiągnięciu stopnia rozwoju charakterystycznego dla trzydziestolatka – co nastąpiło po czterech latach spędzonych w stalowym zbiorniku. Ciało mogło kontrolować własne reakcje bólowe, a także do pewnego stopnia podlegać autoregeneracji. W razie potrzeby mogły mu odrastać zęby, a także palce u dłoni oraz stóp. Nie groziło mu łysienie, pogorszenie wzroku ani katarakty, stwardnienie tętnic ani artretyzm. Stanowiło, jak lubili mawiać genetyczni inżynierowie, udoskonalone dzieło Boga. Ale ponieważ żaden z inżynierów nie wierzył w istnienie Boga, ich przechwałki były bezzasadne.
Ciało Spoffortha nie posiadało organów reprodukcyjnych. „Żeby go nie rozpraszać”, stwierdził jeden z inżynierów. Płatki uszu po obu stronach imponującej głowy były czarne jak smoła, dzięki czemu każdy, kogo zachwyciła ta imitacja człowieka, mógł się przekonać, że to tylko robot.
Tak jak twór Frankensteina, on również zbudził się do życia za sprawą wstrząsu elektrycznego; wyłonił się ze zbiornika w pełni wyrośnięty i zdolny do mówienia, początkowo nieco niewyraźnego. W rozległym i zagraconym pomieszczeniu fabrycznym, w którym zbudziła się jego świadomość, powiódł wkoło ciemnymi oczami, podniecony i pełen życia. Leżał na noszach, kiedy po raz pierwszy doświadczył siły świadomości, która niczym fala zalała jego rodzącą się istotę i stała się nim. Zakrztusił się, a następnie krzyknął pod wpływem potęgi tego doświadczenia – potęgi istnienia na świecie.

***

Imię Spofforth nadał mu jeden z niewielu ludzi, którzy jeszcze potrafili czytać. Wybrał je na oślep z wiekowej książki telefonicznej miasta Cleveland: Robert Spofforth. Był robotem Marki Dziewięć, najbardziej wyrafinowanym urządzeniem, jakie kiedykolwiek stworzył ludzki geniusz.

***

Część szkolenia podczas pierwszego roku upłynęła mu na pilnowaniu korytarzy oraz wykonywaniu drobnych prac w szkole z internatem przeznaczonej dla ludzi. Tam młodzi uczyli się życia: Refleksji, Prywatności, Samorealizacji, Rozkoszy. Właśnie tam zobaczył dziewczynę w czerwonym płaszczu i się zakochał.

***

Przez całą zimę i początek wiosny dziewczyna zawsze wkładała szkarłatny płaszcz z aksamitnym kołnierzem, czarnym jak antracyt i jak jej włosy na tle białej skóry. Czerwona szminka pasowała do płaszcza. W tamtych czasach już prawie nikt nie używał szminki i Spofforth zastanawiał się, skąd dziewczyna ją wzięła. Pięknie w niej wyglądała. Kiedy zobaczył ją po raz pierwszy, trzeciego dnia pobytu w internacie, miała prawie siedemnaście lat. Jego umysł natychmiast ją sfotografował i zachował na zawsze. To zdjęcie miało się stać ważnym elementem smutku, który nawiedził go wiosną, w czerwcu, i osiadł głęboko w jego sztucznej, potężnej istocie.
W wieku jednego roku Spofforth rozumiał fizykę kwantową, robotykę oraz historię państwowych korporacji w Ameryce Północnej – wszystkiego nauczył się z materiałów audiowizualnych oraz od robotów-nauczycieli – nie potrafił jednak czytać. Nie posiadał także żadnej świadomej wiedzy na temat ludzkiej seksualności, chociaż w tym, co kiedyś nazywano by jego sercem, pojawiały się niejasne pragnienia. Czasami, gdy był sam w ciemności, przez chwilę odczuwał niepokojące drżenie w żołądku. Zaczynał zdawać sobie sprawę, że gdzieś w jego wnętrzu kryje się życie wypełnione uczuciami. Kiedy przyszły pierwsze ciepłe wieczory, zaczął odczuwać niepokój. Był wczesny czerwiec w Ohio, a on spacerował późną porą między budynkami, słysząc odgłosy pasikoników na drzewach i odczuwając w piersi dziwny, niewygodny ucisk. Ciężko pracował w internacie, oddając się w ramach „szkolenia” rutynowym zajęciom, jednakże praca rzadko go angażowała i w końcu na jego ducha spadła melancholia.
Niektórzy robotnicy Marki Cztery od czasu do czasu się psuli; wydawało się, że stale brakuje sprzętu do wykonywania na bieżąco drobnych napraw. Zatrudniano kilku starszych mężczyzn mających się tym zajmować. Jednym z nich był włóczęga Arthur, który zazwyczaj śmierdział syntetycznym ginem i nigdy nie nosił skarpet. Zawsze zwracał się do Spoffortha częściowo przyjacielskim, a częściowo kpiącym tonem, kiedy mijali się na korytarzach internatu albo na żwirowych ścieżkach wokół budynków. Pewnego razu, gdy Spofforth opróżniał popielniczki w kawiarni, a Arthur zamiatał, włóczęga przerwał pracę i oparł się o miotłę.
– Bob – zagadnął, a Spofforth podniósł wzrok. – Bob, markotny z ciebie gość. Nie wiedziałem, że produkują markotne roboty.
Spofforth nie był pewien, czy Arthur się z nim drażni. Dalej nosił sterty plastikowych popielniczek, wypełnionych poranną kolekcją wypalonych skrętów z marihuaną, do śmietnika w kącie dużego pomieszczenia. Uczniowie niedawno wyszli, udając się na transmisję wykładu o jodze.
– Nigdy wcześniej nie widziałem smutnego robota – rzekł Arthur. – Czy to z powodu tych czarnych uszu?
– Jestem robotem Marki Dziewięć – odrzekł Spofforth, jakby chciał się wytłumaczyć. Wciąż był bardzo młody i rozmowy z ludźmi czasami go onieśmielały.
– Dziewięć! – zawołał Arthur. – To całkiem wysoki numer, prawda? Do diabła, Andy, który prowadzi tę szkołę, to tylko Siódemka.
– Andy? – spytał Spofforth, trzymając stertę popielniczek.
– Tak, android. Nazywaliśmy was Andy, kiedy byłem dzieciakiem. Wtedy nie było was aż tylu. No i nie byliście tacy mądrzy.
– Czy to ci przeszkadza? Że jestem mądry?
– Nie – odparł Arthur. – Ni cholery. Ludzie są obecnie tak kurewsko durni, że chce się płakać. – Odwrócił wzrok, a potem lekko pchnął miotłę. – Inteligencja zawsze jest w cenie. Cieszę się, że całkiem nie zaginęła. – Przestał zamiatać i wskazał obszernym gestem wielkie puste pomieszczenie, jakby uczniowie wciąż w nim byli. – Nie chciałbym, żeby ta banda analfabetów wszystkim rządziła po opuszczeniu internatu. – Jego pomarszczona twarz była pełna pogardy. – Zahipnotyzowane dziwaki. Palanty. Powinni ich trzymać w śpiączce i faszerować pigułami.
Spofforth nie odpowiedział. Coś go pociągało w tym staruszku – wyczuwał między nim a sobą jakąś nutę pokrewieństwa. Nie miał jednak żadnej opinii o młodych ludziach, których tutaj szkolono i poddawano akulturacji.
Nie myślał o nich, o pozbawionych wyrazu, powolnych i cichych uczniach, którzy spokojnie wędrowali całymi grupami między salami albo samotnie przesiadywali w salach Prywatności, paląc trawkę, oglądając abstrakcyjne wzory na swoich telewizorach o ekranach wielkości ścian i słuchając otępiającej hipnotycznej muzyki dobiegającej z głośników. A jednak w jego umyśle niemal zawsze znajdował się obraz jednej z nich: dziewczyny w czerwonym płaszczu. Nosiła to stare ubranie przez całą zimę, a potem wiosennymi wieczorami. Nie tylko to ją wyróżniało. Czasami na jej twarzy pojawiało się coś zalotnego, narcystycznego i próżnego, czego darmo by szukał u reszty. Uczniom powtarzano, by rozwijali się „indywidualnie”, ale wszyscy wyglądali i zachowywali się tak samo; mówili cicho i mieli oblicza pozbawione wyrazu. Ona, gdy szła, kołysała biodrami i czasem śmiała się głośno, gdy inni milczeli, pochłonięta sobą. Miała skórę białą jak mleko i włosy czarne jak węgiel.
Spofforth często o niej myślał. Kiedy widział, jak idzie do klasy, otoczona ludźmi, ale samotna, nierzadko miał ochotę do niej podejść i delikatnie jej dotknąć, położyć swoją dużą dłoń na jej ramieniu i przez chwilę ją tam trzymać, czując ciepło dziewczyny. Czasami miał wrażenie, że ona też obserwuje go spod przymkniętych powiek i śmieje się do niego, rozbawiona. Ale nigdy nie rozmawiali.
– Do diabła – ciągnął Arthur. – Wy, roboty, za trzydzieści lat będziecie wszystkim rządzić. Ludzie już gówno potrafią.
– Jestem szkolony do kierowania korporacjami – odrzekł Spofforth.
Arthur posłał mu ostre spojrzenie, a potem zaczął się śmiać.
– Poprzez opróżnianie popielniczek? – spytał. – Cholera jasna! – Ponownie zaczął zamiatać, energicznie przesuwając miotłą po podłodze z permoplastiku. – Nie wiedziałem, że można okpić robota. I to Marki Dziewięć.
Spofforth przez chwilę wpatrywał się w niego nieruchomo, trzymając popielniczki. Nikt mnie nie okpił, pomyślał. Mam przed sobą całe życie.

***

Był czerwcowy wieczór, mniej więcej tydzień po rozmowie z Arthurem. Spofforth właśnie przechodził w blasku księżyca obok Budynku Audiowizualnego, gdy nagle usłyszał szelest za gęstymi zaroślami, które rozrosły się wzdłuż ściany. Jakiś mężczyzna jęknął, a potem znów rozległ się szelest.
Spofforth zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać. Coś się poruszało, teraz nieco ciszej. Odwrócił się i zrobił kilka kroków, a kiedy stanął przed wysokim krzewem, dyskretnie odchylił go w bok. Nagle zrozumiał, co się dzieje po drugiej stronie, i zamarł.
Za krzewem jego znajoma dziewczyna leżała na plecach z sukienką podciągniętą powyżej pępka. Przed nią klęczał różowawy, nagi, pulchny młodzieniec; Spofforth widział skupisko brązowych znamion na różowej skórze pomiędzy jego łopatkami. Widział włosy łonowe dziewczyny pod udem mężczyzny – kręcone i czarne na tle śnieżnobiałych nóg i pośladków, równie czarne jak włosy na jej głowie, czarne jak kołnierzyk czerwonego płaszcza, na którym leżała.
Zobaczyła go, a jej twarz wykrzywiła ponura pogarda. Odezwała się do niego, po raz pierwszy i ostatni.
– Wynoś się stąd, robocie. Pierdolony robot. Zostaw nas w spokoju.
Spofforth przycisnął dłoń do swojego sklonowanego serca, odwrócił się i odszedł. To właśnie wtedy doszedł do wniosku, który miał mu towarzyszyć przez resztę jego dni; tak naprawdę nie chciał żyć. Został oszukany – straszliwie oszukany – gdyż pozbawiono go prawdziwego ludzkiego życia; coś w jego wnętrzu buntowało się przeciwko losowi, jaki mu zgotowano.

 
Wesprzyj nas