Szósta powieść amerykańskiego pisarza Johna Irvinga, wydana w 1985 roku, zekranizowana w 1999 roku, porusza tematy aborcji, prostytucji, skutków gwałtu i wychowywania dzieci w sierocińcu.


Sierociniec prowadzony przez doktora Wilbura Larcha to nietypowa placówka. Kobiety przyjeżdżają tu, żeby urodzić i zostawić niechciane dzieci lub poddać się zabiegowi przerwania ciąży.

Jest to zarazem dom Homera Wellsa, który po kilku nieudanych próbach zamieszkania z rodziną zastępczą postanawia zostać w ośrodku i kształcić się pod okiem ukochanego opiekuna.

Jednak przyjazd dwójki młodych ludzi wszystko odmieni. Da początek dramatycznej inicjacji, która pozwoli chłopcu w pełni ukształtować swoją osobowość i pogląd na świat.

„Regulamin tłoczni win” posłużył za kanwę głośnego filmu The Cider House Rules (tyt. polski „Wbrew regułom”, 1999) szwedzkiego reżysera Lasse Hallströma. Główne role zagrali Tobey Maguire i Charlize Theron, scenariusz napisał autor powieści i otrzymał za niego Oscara.

John Irving (ur. 1942) – jeden z najwybitniejszych amerykańskich pisarzy. Debiutował w 1968 roku powieścią „Uwolnić niedźwiedzie”, a jego czwarta książka, „Świat według Garpa”, przyniosła mu rozgłos na skalę światową, została też z sukcesem sfilmowana.

John Irving
Regulamin tłoczni win
Przekład: Jolanta Kozak
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 14 lipca 2015

1
Chłopiec, którego miejsce było w St. Cloud’s

Szpital sierocińca w miejscowości St. Cloud’s w stanie Maine zatrudniał na oddziale chłopięcym dwie pielęgniarki odpowiedzialne za nadawanie noworodkom imion i nazwisk oraz doglądanie ich obowiązkowo obrzezanych penisków. W tamtych czasach (rok 192–) obrzezaniu poddawano wszystkie niemowlęta płci męskiej urodzone w St. Cloud’s, a to dlatego, że doktor z sierocińca miał przykre doświadczenia w związku z leczeniem tego i owego u nieobrzezanych żołnierzy podczas pierwszej wojny światowej. Doktor, a zarazem dyrektor oddziału chłopięcego, nie był religijny i nie traktował obrzezania w kategoriach rytualnych – pojmował je jako rutynowy zabieg chirurgiczny, stosowany dla higieny pacjenta. Doktor nazywał się Wilbur Larch. Słysząc to nazwisko – które w języku angielskim znaczy „modrzew” – jedna z sióstr zawsze wyobrażała sobie twardą solidność wspomnianego drzewa, zmąconą nieco wonią eteru, która zawsze towarzyszyła doktorowi. Ta sama pielęgniarka nienawidziła wprost komicznego imienia Wilbur: czuła się osobiście dotknięta bezmyślnością połączenia głupkowatego słowa „Wilbur” z wzniosłą tężyzną strzelistego drzewa.
Druga pielęgniarka wyobrażała sobie, że się kocha w doktorze Larchu, więc kiedy wypadała jej kolej nazywania dzieci, nazywała je zazwyczaj John Larch, John Wilbur (jej ojciec miał na imię John) albo Wilbur Walsh (jej matka była z domu Walsh). Chociaż kochała się w doktorze Larchu, nazwisko Larch nie kojarzyło jej się z niczym – myśląc o doktorze, nigdy nie myślała o drzewach. Za to przepadała za Wilburem, gdyż nadawał się i na imię, i na nazwisko; a kiedy znudził jej się John albo koleżanka narzekała, że za dużo Johnów, potrafiła zdobyć się najwyżej na Roberta Larcha albo na Jacka Wilbura (zapewne nie wiedziała, biedactwo, że imieniem Jack bardzo często nazywają potocznie Johna).
Gdyby ta nudna, zakochana siostra wybierała mu imię i nazwisko, zostałby pewnie jakimś Larchem czy Wilburem, a do tego Johnem, Jackiem albo Robertem, żeby było jeszcze nudniej. Ale wypadła właśnie kolej drugiej pielęgniarki, więc nazywał się Homer Wells.
Ojciec drugiej siostry trudnił się wierceniem studni – zajęciem ciężkim, solidnym, niebezpiecznym i wymagającym nie lada precyzji. Te właśnie cechy składały się w pamięci siostry na obraz ojca, przez co słowo wells – a well to po angielsku „studnia” – miało dla niej swoistą głębię i przyziemną solidność. Imię Homer należało do jednego z rozlicznych kotów z jej rodzinnego domu.
Pielęgniarka ta – dla prawie wszystkich siostra Angela – bardzo rzadko powtarzała się w nazywaniu dzieci, za to biedna siostra Edna miała na swoim koncie już trzech Johnów Wilburów juniorów i dwóch Johnów Larchów Trzecich. Siostra Angela znała mnóstwo praktycznych rzeczowników, którymi hojnie wzbogacała kolekcję nazwisk: Maple, Fields, Stone, Hill, Knot, Day, Waters (że wymienimy tylko skromną garść przykładów) oraz nieco mniej imponującą liczbę imion, zapożyczonych z rodowej kartoteki nieżyjących już, lecz zachowanych w czułej pamięci ulubionych kotów (Felix, Fuzzy, Smoky, Sam, Snowy, Joe, Curly, Ed i tak dalej).
Dla większości sierot imiona i nazwiska nadane przez siostry były, naturalnie, tymczasowe. Oddział chłopięcy górował nad dziewczęcym w statystyce liczby dzieci umieszczonych w rodzinach zastępczych, zanim wyrosły z okresu niemowlęcego, a więc zanim zdążyły poznać imiona otrzymane od dobrych siostrzyczek. Większość maleństw nie pamiętała wcale siostry Angeli ani siostry Edny – pierwszych kobiet, które je pielęgnowały i hołubiły. Doktor Larch przestrzegał żelaznej zasady nieinformowania rodzin adopcyjnych o imionach i nazwiskach, które siostry z takim zaangażowaniem nadawały podopiecznym. Chodziło o to, aby dziecko, opuszczając sierociniec, zaznało radosnego uczucia, że życie rozpoczyna się na nowo – w praktyce jednak (zwłaszcza w odniesieniu do tych chłopców, którym trudno było znaleźć rodziny zastępcze i którzy w związku z tym długo pozostawali w St. Cloud’s) siostrze Angeli i siostrze Ednie, a nawet doktorowi Larchowi, nie było łatwo pamiętać, że ich Johnowie Wilburowie i Johnowie Larchowie (a także Felixowie Hillowie, Curly’owie Maple’owie, Joe’owie Knotowie, Smoky’owie Watersowie) nie noszą swoich sierocych imion na zawsze.
Homer Wells pozostał przy swoim pierwszym imieniu i nazwisku, ponieważ po kolejnych niefortunnych adopcjach tyle razy wracał do St. Cloud’s, że wreszcie sierociniec musiał uznać wolę Homera i stać się jego domem. Nikomu nie było łatwo się z tym pogodzić, ale i siostra Angela, i siostra Edna – i, po długich oporach, sam doktor Wilbur Larch – stwierdzili ostatecznie, że „miejsce Homera Wellsa jest w St. Cloud’s”. Chłopak się uparł i dopiął swego: nie proponowano go już do adopcji.
Siostra Angela, miłośniczka kotów i sierot, doszła do wniosku, że Homer Wells musi wręcz ubóstwiać imię, które mu nadała, skoro tak zawzięcie walczył o jego utrzymanie.

Miejscowość St. Cloud’s w stanie Maine była przez cały prawie wiek dziewiętnasty obozowiskiem drwali. Obóz z czasem rozrósł się w miasteczko. W dolinie rzeki, gdzie teren był płaski i dawał możliwość budowy pierwszych dróg i dostarczenia nimi ciężkiego sprzętu, urządzono warsztaty. Pierwszym budynkiem był tartak. Osiedlili się tam z początku francuscy Kanadyjczycy – leśnicy, drwale, pracownicy tartaku; potem ściągnęli wozacy i flisacy, trudniący się transportem drewna; za nimi prostytutki, włóczędzy i złodzieje. Na ostatku pobudowano kościół. Pierwotny obóz drwali nazywał się zwyczajnie – Clouds, czyli „chmury”, bo nad głęboką doliną chmury rozstępowały się bardzo niechętnie. Do późnych godzin przedpołudnia nad wartką rzeką wisiała gęsta mgła, a ryczące z odległości kilku kilometrów od obozu wodospady nieustannie rozpylały dokoła misterną mżawkę. Pierwszym drwalom w bezkarnym gwałceniu puszczy przeszkadzały jedynie gzy i komary: uciążliwe insekty przedkładały żywot pod rzadko unoszonym baldachimem chmur w słabo wentylowanych dolinach środkowego Maine nad ostre górskie powietrze okolicznych szczytów i suchy, słoneczny brzeg krystalicznego morza w tymże stanie.
Doktor Wilbur Larch był nie tylko lekarzem sierocińca i dyrektorem oddziału chłopięcego (który zresztą założył), lecz również z własnej woli kronikarzem miasteczka. Zdaniem doktora Larcha, osada drwali zwana Clouds przeistoczyła się w St. Clouds z powodu „nieposkromionej skłonności prowincjonalnych katolików do stawiania przymiotnika »święty« przed czym się tylko da – jak gdyby chcieli na siłę uszlachetnić to, co naturalną drogą nigdy nie dostąpiłoby szlachectwa. Nazwa St. Clouds utrzymała się przez blisko pół wieku, dopóki ktoś nie wcisnął w nią apostrofu – musiał to zrobić ktoś nieświadomy genezy osady i jej miana. Jeszcze nim St. Clouds stało się St. Cloud’s, osada zmieniła charakter i z dawnego obozowiska drwali stała się miasteczkiem-papiernią. W promieniu wielu kilometrów lasy były już do cna wykarczowane; zamiast kłód tamujących nurt na rzece i obozowego rozgardiaszu, wśród którego kuśtykali inwalidzi okaleczeni wskutek upadku z drzewa albo przywalenia przez upadający pień, widziało się tam teraz schludne sterty świeżo przyciętych desek, schnące w otulonym mgiełką słoneczku. Wszędzie unosił się drzewny pył, niewidoczny dla oka, lecz objawiający się powszechnym kichaniem, świstami w oskrzelach, wiecznym katarem i kaszlem mieszkańców osady. Inwalidzi nowej generacji zamiast kul i lasek nosili szwy chirurgiczne i głębokie blizny (dokonywali cudów w rekompensowaniu sobie brakujących fragmentów ciała) po piłach mechanicznych, których w tartaku pracowała moc. Natarczywy wizg pił panował tu nieprzerwanie, jak mgła i mżawka, która wilgotną płachtą wisi nad całym obszarem środkowego Maine – czy to mokrą, długą, śnieżną zimą, czy mokrym, dusznym, cieplarnianym latem – z rzadka tylko szarpana gwałtownymi burzami.
Te okolice Maine nie znają wiosny, chyba że wiosną nazwiemy marcowo-kwietniowe roztopy, w czasie których ciężkie maszyny drwali stały unieruchomione i praca w miasteczku zamierała. Nieprzejezdne drogi więziły ludzi po domach, a co do rzeki na wiosnę, to tak wzbierała i przyspieszała nurt, że nikt nie odważyłby się na nią wypłynąć. Wiosna była w St. Cloud’s porą rozróby: kwitło pijaństwo, awanturnictwo, prostytucja i gwałty. Wiosną przychodził sezon na samobójstwa. Wiosną siało się gęsto ziarno dla sierocińca.
A jesień? Doktor Wilbur Larch pisał o jesieni w swojej kronice, a zarazem pamiętniku, gdzie codziennie notował, co zdarzyło się w sierocińcu. Każdy kolejny wpis rozpoczynał doktor Larch słowami: „U nas w St. Cloud’s…” – wyjątkowo: „Wszędzie indziej na świecie…”. O jesieni doktor Larch miał do powiedzenia, co następuje: „Wszędzie indziej na świecie jesień przeznacza się na żniwa: człowiek zbiera owoce wiosennych i letnich prac. Owoce te zapewnią mu utrzymanie na okres uśpienia wegetacji, zwany zimą. Ale u nas w St. Cloud’s jesień trwa zaledwie pięć minut”.
Dziwne? A jaki klimat kojarzy się przeciętnemu człowiekowi z sierocińcem? Może uzdrowiskowy, co? I kto sobie wyobraża sierociniec kwitnący w mieście o nieposzlakowanej reputacji?
Pisząc swój dziennik, doktor Larch demonstracyjnie oszczędzał papier. Drobną, ściśniętą kaligrafią zapełniał szczelnie obie strony kartki. Nie należał do ludzi pozostawiających marginesy. „U nas w St. Cloud’s – zgadnijcie, kto jest wrogiem lasów Maine, podłym ojcem niechcianych dzieci, przyczyną blokowania rzeki butwiejącym drewnem, jałowienia nieuprawianej, erodującej po powodziach gleby – któż to, któż, zgadnijcie, jest tym nienasyconym niszczycielem (najpierw drwala z pokiereszowanymi palcami, potem niewolnika ręcznego tartaku, o wysuszonych, spękanych dłoniach, przy których część palców jest tylko wspomnieniem); cóż to za żarłok nigdy nie ma dość świeżego drewna… zgadnijcie, kto to taki?”.
Największym wrogiem doktora Larcha był papier – a ściśle mówiąc: wytwórnia papieru Ramses Paper Company. Dla drwali – rozumował doktor Larch – drewna w lesie zawsze wystarczy, ale nie wystarczy go na produkcję takiej ilości papieru, o jakiej zdaje się marzyć spółka Ramses Paper. Zwłaszcza jeżeli się nie sadzi nowych drzew. Gdy już dokładnie ogołocono z lasów okolice St. Cloud’s, a drugi porost (w postaci karłowatej sosny i, gdzieniegdzie, innych zdeformowanych iglaków) rozprzestrzenił się dziko jak na bagnach, i gdy zabrakło wielkich kłód do spławiania rzeką z Wodospadu Trzy Mile do St. Cloud’s – bo nic tam już nie rosło – wtedy spółka Ramses Paper zainaugurowała w stanie Maine dwudziesty wiek, zamykając nadrzeczną papiernię i tartak w St. Cloud’s i przenosząc się z interesem dalej, z biegiem rzeki.
Co pozostało? Pogoda jak zawsze, drzewny pył, poharatany brzeg rzeki (tam, gdzie ciężkie kłody, wrzynając się w nabrzeże, wyszarpały nową jego linię na podobieństwo świeżej rany) i budynki: tartak, w którym ktoś wytłukł wszystkie szyby, hotelik dla prostytutek z tancbudą na dole, pokojem do gry w bingo na pieniądze, z okna którego roztaczał się widok na krnąbrną rzekę; parę typowych domów mieszkalnych z grubych bali i kościół – katolicki, bo służył kanadyjskim Francuzom – zdecydowanie zbyt czysty i mało zniszczony jak na St. Cloud’s, bo nigdy nie mógł konkurować pod względem popularności z domem publicznym, tancbudą, a nawet z grą w bingo na pieniądze. (Doktor Larch zanotował w dzienniku: „Wszędzie indziej na świecie grywa się w tenisa lub w pokera, ale u nas w St. Cloud’s gra się w bingo na pieniądze”).
A kto został? Nikt ze spółki Ramses Paper, to jasne, ale jacyś ludzie przecież zostali: najstarsze i najbrzydsze prostytutki oraz ich pociechy. Z zaniedbywanych przez lud duszpasterzy kościoła katolickiego w St. Cloud’s nie ostał się ani jeden: idąc za spółką Ramses Paper, zawsze mieli więcej duszyczek do zbawienia.
W „Krótkiej historii St. Cloud’s” doktor Larch wspomina, że co najmniej jedna z pozostałych w miasteczku prostytutek umiała czytać i pisać. Ostatnią barką, która w ślad za spółką papierniczą Ramses Paper podążyła z biegiem rzeki na spotkanie nowej cywilizacji, ta w miarę piśmienna prostytutka wysłała list, adresowany DO DOWOLNEGO URZĘDNIKA W STANIE MAINE, KTÓREGO OBCHODZĄ SIEROTY!
O dziwo – list znalazł adresata. Wielokrotnie przekazywany z rąk do rąk („jako pismo tyleż kuriozalne, co pilne” – relacjonował w swej kronice doktor Larch), dotarł w końcu do stanowej komisji zdrowia. Najmłodszemu członkowi rzeczonej komisji – „żółtodziobowi ledwo po studiach medycznych”, jak sam siebie scharakteryzował doktor Larch – wręczono list prostytutki dla kawału. W oczach reszty komisji Larch uchodził bowiem za „skrajnie naiwnego demokratę i liberała”. Oto treść listu: TU, CHOLERA, POTRZEBA DOKTORA I, CHOLERA, SZKOŁY I PRZYDAŁBY SIĘ JESZCZE, CHOLERA, POLICJANT I JAKIŚ, CHOLERA, ADWOKAT, TU U NAS, W ST. CLOUD’S, BO WSZYSTKIE CHŁOPY, CHOLERA, OD NAS WYJECHAŁY (MAŁA STRATA), WIĘC NIECH KTOŚ POMOŻE SŁABYM KOBIETOM I SIEROTOM!
Przewodniczący stanowej komisji zdrowia, emerytowany lekarz, uważał, że na świecie żyje dwóch ludzi, którzy nie wypadli sroce spod ogona: on sam i prezydent Teddy Roosevelt.
– A może byś tak zajrzał w ten bigos, Larch? – zaproponował naszemu doktorowi przewodniczący, któremu nawet w głowie nie postało, że z tak skromnego zaproszenia wyrośnie kiedyś solidna placówka państwowa – sierociniec! – którą z czasem zechce wesprzeć nie tylko fundusz federalny, ale nawet ci najbardziej kapryśni i zmienni dobroczyńcy – „sponsorzy prywatni”.

 
Wesprzyj nas