Judith Lennox, autorka wielu bestsellerowych romansów historycznych, przedstawia porywającą powieść o namiętności, ambicjach i intrygach.


Cambridge, rok 1952. Ellen Kingsley z optymizmem rozpoczyna karierę naukową pod kierownictwem słynnego uczonego Marcusa Pharoaha, wkrótce jednak zostaje schwytana w sieć rywalizacji i ambicji, musi się także opierać charyzmatycznemu szefowi, który w pogoni za sukcesem nie cofa się przed niczym.

Ellen przeprowadza się do Londynu, gdzie przypadkiem spotyka dawną znajomą. Kolejny przypadek sprawia, że przedstawia ją Pharoahowi. Z plątaniny oszustw i pożądania wyłaniają się długo skrywane tajemnice. Zanim obie kobiety ujrzą ścieżkę wiodącą ku przyszłemu szczęściu, muszą stawić czoło demonom przeszłości.

Judith Lennox – urodzona w Salisbury autorka wielu bestsellerowych romansów historycznych, które zawsze cieszyły się uznaniem krytyków i czytelników na całym świecie. Debiutowała w połowie lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, a jej powieści zyskały wierne grono fanów również w Polsce, gdzie ukazały się między innymi „Duchy przeszłości”, „Ślady na piasku”, „Wszystkie moje siostry”, „Serce nocy”, „Florenckie lato” czy „Ostatni taniec”.

Judith Lennox
Punkt zwrotny
Przekład: Agnieszka Sylwanowicz
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 9 lipca 2015


Część I
Gildersleve
1952

Rozdział 1

Nastał pierwszy zimny poranek września.
Od głównej drogi odgałęziała się wąska dróżka i zagłębiała w leszczynowy zagajnik. Chłodne jesienne powietrze pachniało początkiem, nowym rokiem akademickim, czymś, w co można się wgryźć po odrętwieniu, jakie przyniósł schyłek lata. Z gałęzi spadło kilka liści, zdobiąc skraj dróżki plamkami złota i szkarłatu.
„A więc będziesz człowiekiem Pharoaha”. Jadąc pod górę na rowerze, Ellen Kingsley przypomniała sobie tę uwagę wypowiedzianą przez znajomego z uczelni wkrótce po tym, jak sześć tygodni temu odbyła rozmowę kwalifikacyjną. W jej pamięci słowa te były zabarwione rozbawieniem i może protekcjonalnością. Odpowiedziała wtedy: „Będę pracować w Gildersleve Hall, jeśli o to ci chodzi”, i mówiąc to, poczuła przyjemny dreszczyk.
Na szczycie wzniesienia zahamowała i rozejrzała się po płytkiej dolinie. Żywopłot i drzewa zostały niżej; łagodnie pofalowany teren pokrywały pola przywodzące na myśl kołdrę pozszywaną ze złocistych i brązowych kawałków. Jedno ze ściernisk orał mały szary traktor. Na błękitnym niebie krążyło stado białych ptaków, a potem przysiadło na skibach ziemi.
Za polami widać było Gildersleve Hall; na tle skromnego krajobrazu budynek wyglądał na wielki i bardzo solidny. Rosło przy nim kilka topoli białych, ich bujne korony lśniły srebrzyście na wietrze. Ku drodze zakrzywiał się łukiem rząd cyprysów. Z jednej strony budynku wystawała opleciona bluszczem wieża. Ciężkie okapy nad dwoma dużymi oknami wykuszowymi sprawiały wrażenie, że dom marszczy brwi, a jego mury z czerwonej cegły i łupkowy dach wchłaniały blask jesiennego słońca. Wyglądał tajemniczo, niemal groźnie. Gdyby Ellen wierzyła w duchy, mogłaby sobie wyobrazić, że jest nawiedzony.
Wszystko jednak zawsze miało jakieś wyjaśnienie. Ellen wiedziała, że ciężka wiktoriańska architektura sprzyja skojarzeniom z tajemnicami i siłami nadprzyrodzonymi, a okna wydają się ślepe, bo naukowcy na pewno spuścili w laboratoriach rolety, żeby odgrodzić się od jaskrawego słonecznego blasku.
Była podekscytowana pierwszym dniem w nowej pracy. To okazja, na którą sobie zapracowała i za którą tęskniła. To początek jej przyszłości.

***

Laboratorium, gdzie miała hodować kryształy, znajdowało się na najwyższym piętrze Gildersleve Hall.
Wpuściła ją sekretarka. Na schody wbiegał mężczyzna mniej więcej w wieku Ellen; zatrzymał się, obejrzał przez ramię i powiedział:
– Pewnie jest pani nową asystentką naukową.
Przedstawił się jako Martin Finch i zaproponował, że ją zaprowadzi do laboratorium. Po drodze na kolejne piętra zerkała do pokojów. Minął ich pośpiesznie wysoki, ciemnowłosy mężczyzna, który skinął głową i mruknął coś na powitanie.
Martin miał zwykłą twarz o długim, kartoflowatym nosie, pełnych ustach i grubych czarnych brwiach. Pod rozpiętą tweedową marynarkę włożył sweter i koszulę z krawatem. Krótkie brązowe włosy nosił z przedziałkiem z boku. Wciąż poprawiał okulary w szylkretowych oprawkach, które zsuwały mu się z nosa.
Otworzył przed Ellen drzwi.
– Zimą można tu zamarznąć – rzekł. – Ale będzie panią rozgrzewać namiętność do nauki.
To i kilka swetrów, pomyślała Ellen. W niedużym pokoju świstał zimny przeciąg. Pod dwiema ścianami stały stoły, a na nich mikroskopy, palniki Bunsena i stojaki na retorty. Pośrodku ustawiono tyłem do siebie dwa biurka; na jednym znajdowały się tylko lampa i kałamarz, drugie zawalały papiery, pióra, dzienniki badań i suwak logarytmiczny. W kąt wcisnęła się czarna metalowa szafa na dokumenty z półkami zapełnionymi przez książki i pudełka z fiszkami. Na ścianie wisiał kalendarz z miesiącami wypisanymi po francusku.
– Moje ostatnie laboratorium nie było zbyt luksusowe, panie doktorze. Czworo nas w pomieszczeniu wielkości schowka na szczotki, a za drzwiami lej po bombie.
– Proszę mówić mi po imieniu, panno Kingsley. I nie jestem żadnym doktorem, tylko zwykłym panem. Opowiedzieć pani o pozostałych?
– Tak, chętnie posłucham.
– W Gildersleve Hall pracują dwie grupy naukowców. Nazywam je alfa i beta.
– Kto jest w grupie alfa?
– Oczywiście my. Jest nas mniej, ale jesteśmy bystrzejsi. Stanowimy grupę proteinową. Grupa fagowa, beta, znajduje się po drugiej stronie budynku. Jest nas dwadzieścioro naukowców i innych – techników i sekretarek, wie pani. Będzie pani dzieliła to laboratorium z Mademoiselle.
– Mademoiselle?
– Andrée Fournier. Nazywamy ją Mademoiselle. To Francuzka. Urządziła tu kanciapę, w której parzy sobie kawę. Nie ma tam wstępu żaden mężczyzna pod groźbą śmierci. Jest tu jakiś rok. Przyjechała kilka tygodni po mnie, robi coś sprytnego z cząsteczkami mioglobiny. Niektórzy ze starszych mężczyzn są tu dużo dłużej. Kto rozmawiał z panią o pracy?
– Doktor Kamiński.
– Jest w Gildersleve całe wieki. Przyjechał podczas wojny, kiedy zajmowano się tu tylko ściśle tajnymi sprawami. To Polak, mądry gość, był w RAF-ie, został zestrzelony i wylądował tutaj.
Podczas rozmowy kwalifikacyjnej Ellen widziała tę stronę twarzy doktora Kamińskiego, która stanowiła pobliźnioną maskę – jak się domyślała, dziedzictwo czasu wojny. Trudno było na niego patrzeć bez uczucia litości.
– Kamiński zastępuje Pharoaha pod jego nieobecność – ciągnął Martin. – Pharoah poleciał na konferencję do Stanów, więc teraz rządzi tu Kamiński. Padfield i Farmborough też są byłymi żołnierzami. Padfield jest kapitanem drużyny krykieta i pierwszorzędnie wybija piłkę. W lecie rozgrywamy mecze z niektórymi laboratoriami z Cambridge. To świetna zabawa. Ale ty się chyba nie interesujesz krykietem, Ellen.
Uśmiechnęła się.
– Mój brat bardzo go lubi, więc i ja się nim interesuję.
– Padfield i Farmborough są chemikami, krystalografami. Będziesz robiła kryształy dla nich i dla Jana Kamińskiego. Na tym piętrze pracuje też Toby Dorner, biochemik, Żyd, który przyjechał z Austrii w latach trzydziestych, kiedy był dzieckiem.
– A ten, który minął nas na schodach? Ten wysoki, ciemnowłosy?
– Mówisz o Jocku? Nazywa się Alec Hunter, ale wszyscy nazywamy go Jockiem.
– Pochodzi ze Szkocji?
– Doskonała dedukcja.
Nie umiała określić, czy Martin powiedział to z sarkazmem.
– Nasza grupa chyba wyda ci się przyjazna – dodał. – Oczywiście poza doktorem Redmondem. On też pracował tu w czasie wojny. Farmborough powiedział mi kiedyś, że wtedy był zwierzchnikiem Pharoaha. To dziwny gość.
– Dlaczego?
Martin podszedł do okna.
– Tam jest jego domek.
Ellen wyjrzała. Okno wychodziło na teren leżący za Gildersleve Hall. Stało tam kilka budynków gospodarczych, w tym szopa, gdzie Ellen postawiła swój rower. Dalej rosły te wysokie topole, które widziała wcześniej z dróżki, a za nimi rozciągały się zaorane pola i żywopłoty. Powiodła wzrokiem za palcem Martina, pokazującym na horyzont, i zobaczyła domek na skraju zagajnika.
– Stoi na pustkowiu – rzekł Martin. – Ale Redmondowi to odpowiada. Biedaczysko. Jego laboratorium znajduje się w wieży. Nabzdycza się, jeżeli ktoś do niego przychodzi.
– Może nie lubi, jak mu się przeszkadza.
– Może nie lubi towarzystwa. Moim zdaniem nie ma ani jednego przyjaciela.
– Jest żonaty?
Finch prychnął.
– Dobry Boże, skąd! Rodziny mają Padfield i Farmborough. Reszta to wolne ptaki.
Zdjął okulary i zaczął je wycierać krawatem. W jego odsłoniętych oczach Ellen dostrzegła przenikliwość.
– Pochodzisz z tych stron? – zapytał.
– Zewsząd. Mój ojciec jest wojskowym. Studiowałam na uniwersytecie w Bristolu.
– Ha, czyli w nowszej uczelni, tak jak ja. Gdzie mieszkasz?
– W Copfield. Uznałam to za bardzo wygodne, tylko pięć kilometrów rowerem.
– W Copfield jest bardzo przyzwoity pub, Pod Zielonym Ludem. – Martin z powrotem włożył okulary i zamrugał. – Niektórzy z nas wpadają tam na jednego po pracy. Powinnaś do nas dołączyć. Jak mówiłem, jesteśmy przyjazną grupą.
Otworzyły się drzwi i Martin Finch zamilkł. Do pokoju weszła niewysoka, szczupła kobieta. Lśniące włosy upięła starannie na karku, a ubranie skryła pod białym laboratoryjnym fartuchem. W ręku trzymała przykrytą spodeczkiem filiżankę z kawą. Postawiła ją na stole i powiedziała:
– Witaj, Martinie. A pani to pewnie panna Kingsley. Jestem Andrée Fournier.
Kobiety uścisnęły sobie dłonie.
– Dziękuję, Martinie. Mogę pokazać pannie Kingsley, gdzie co jest – rzekła Francuzka i Martin wyszedł.
Andrée Fournier była uderzająco ładna. Miała twarz w kształcie serca i złocistą, nieskazitelną cerę. Ciemnobrązowe oczy podkreśliła delikatną kreską i tuszem, a pod fartuchem miała schludną granatową spódnicę i sweter.
– Napije się pani kawy, panno Kingsley? – zapytała. – Jest jeszcze trochę w dzbanku.
– Chętnie.
– Proszę ze mną. Pokażę, gdzie może pani powiesić płaszcz.
Andrée Fournier wyszła z pokoju i otworzyła drzwi po drugiej stronie podestu. To pomieszczenie było bardzo małe, niewiele szersze od korytarza. Nieduże, wysokie i wąskie okno wycinało prostokąt nieba, były tam też: goła żarówka, zlew i czajnik. Nad zlewem umieszczono lustro, a obok niego kołki na ubrania. Na jednym z nich wisiał czerwony wełniany szalik i szary płaszcz.
Ellen powiesiła swój na drugim kołku i odetchnęła aromatem kawy.
– Wspaniale pachnie.
– Kawa, którą piją inni, jest obrzydliwa. Matka przysyła mi ziarna z Francji.
Obok czajnika stał dzbanek z kawą; Andrée napełniła nią filiżankę.
– Martin sprawia wrażenie bardzo przyjaznego – zauważyła Ellen.
– A, tak. Chociaż ci mężczyźni i ich niemądre przezwiska… Martin jest bardzo dziecinny. Proszę się poczęstować cukrem.
– Przezwiska mogą być dość przykre.
– Pani zostanie Rudą, panno Kingsley. To nieuniknione – stwierdziła oschłym tonem panna Fournier.
Ellen się uśmiechnęła.
– Byłam Rudą przez całą szkołę i studia, więc jestem przyzwyczajona. Gorsza była Marchewa.
– Ma pani piękne włosy. W dzieciństwie miałam długie kasztanowe włosy jak pani.
Kawa okazała się pyszna, mocna i pobudzająca.
– Co państwo jedzą na lunch? – zapytała Ellen. – Nie wiedziałam, więc wzięłam kanapki.
– Doktor Padfield i doktor Farmborough często wracają do domu, ale większość z nas je kanapki w świetlicy. Jest tam kominek, więc zimą mamy ciepło, ale czasami wolę przychodzić tutaj. W świetlicy bywa głośno. Dla doktora Pharoaha i doktora Kamińskiego gotuje Miriam. Kiedy inni mężczyźni jedzą w jadalni, gotuje też dla nich.
– Tylko mężczyźni?
– Kobiety nie mają wstępu do jadalni. To taka tradycja. Je się tam, kiedy mamy jakiegoś gościa.
Głos panny Fournier brzmiał bezbarwnie, co Ellen przypisała trudności w mówieniu obcym językiem.
– Z jakiej części Francji pani pochodzi? – zapytała.
Idealne rysy Andrée Fournier ożywiły się na mgnienie oka.
– Z Paryża. Zna go pani?
– Trochę. W zeszłym roku spędziłam tam tydzień. Zorganizował to uniwersytet. Było wspaniale – to takie piękne miasto. Zapewne tęskni pani za nim.
– Tak. – Panna Fournier zerknęła na zegarek. – Za kwadrans dziewiąta. Powinnyśmy wziąć się do pracy.

O pierwszej Ellen i Andrée zeszły do świetlicy. Znajdował się tam elektryczny kominek, fotele i kilka stolików, a także drewniane krzesła i stołki. Duże okno wykuszowe wychodziło na żwirowy dziedziniec przed domem. Panowała atmosfera przyjaznego bałaganu – na stołach ogryzki jabłek i papierki po herbatnikach mieszały się z piórami, popielniczkami, gazetami i czasopismami. Z gramofonu rozlegała się piosenka Rosemary Clooney, a w powietrzu unosił się zapach fajkowego dymu i kawy rozpuszczalnej.
Andrée usiadła na stołku i zaczęła rozpakowywać kanapki. Ellen usiadła obok niej.
– Proszę, nowy członek naszej wesołej szajki! – Rosły mężczyzna o czerwonej twarzy odłożył gazetę i podszedł z wyciągniętą ręką. – Farmborough, Bill Farmborough. Witamy w Gildersleve Hall, panno Kingsley.
– Dziękuję. – Ellen uścisnęła mu dłoń.
– Będę czynił honory domu, dobrze? Ten prostak w kącie to Denis Padfield. – Łysiejący mężczyzna w tweedowej marynarce w jodełkę machnął ręką i coś mruknął. – Fincha pani już poznała, prawda? A to jest Toby Dorner. Odstaw ten paskudny napar, Nietoperzu, i przywitaj się z miłą panią.
Toby Dorner był młody, niski i szczupły; miał krótko obcięte, kędzierzawe brązowe włosy i odstające uszy, co nadawało mu zawadiacki wygląd. Wstał i ujął Ellen za rękę.
– Miło mi panią poznać, panno Kingsley. Jestem zachwycony, że przyjechała pani do nas – powiedział z lekkim akcentem.
Ktoś wetknął głowę przez drzwi. Ellen poznała w nim ciemnowłosego mężczyznę, którego spotkała wcześniej na schodach, Aleca Huntera.
– Przywitaj się z panną Kingsley, Jock – zachęcił go Bill Farmborough.
Hunter przedstawił się Ellen. Sprawiał wrażenie, jakby był nieobecny myślami. Machnął papierami trzymanymi w ręce i powiedział:
– Są natychmiast potrzebne Kamińskiemu. Ktoś wie, gdzie on jest?
– Kiedy widziałem go ostatnio, szedł do wieży.
– Dzięki. Przepraszam, panno Kingsley.
Doktor Hunter wyszedł z pokoju. Mimo to wspomnienie jego gładkiego czoła, ciemnoniebieskich oczu w kształcie migdałów, mocnych, dobrze ukształtowanych ust, orlego nosa i zmierzwionych ciemnych włosów wryło się w pamięć Ellen jak powidok jasnego światła.

 
Wesprzyj nas