Zabawna, a zarazem gorzka opowieść o matce i córce, które nieustannie walcząc ze sobą, nie potrafią bez siebie żyć.


Najsłynniejsza książka Larry’ego McMurtry’ego, w której powołał do życia dwie niezapomniane bohaterki: Aurorę Greenway i jej córkę Emmę. Aurora to typ egocentryczki, wokół której musi kręcić się cały świat, ze sznurkiem jej wielbicieli włącznie. Jest wdową, która uzurpuje sobie prawo do decydowania o wszystkim, również o życiu własnej córki, która z kolei za wszelką cenę pragnie wyzwolić się spod nadopiekuńczych skrzydeł matki.

Powieść otwiera nową serię książek, które stały się inspiracją dla uznawanych dziś za kultowe adaptacji filmowych. „Czułe słówka” w 1983 roku przeniósł na wielki ekran James L. Brooks. W obsypanym nagrodami filmie wystąpili między innymi Shirley MacLaine, Debra Winger i Jack Nicholson.

Wkrótce nakładem wydawnictwa Prószyński Media ukażą się „Co się wydarzyło w Madison County” Roberta Jamesa Wallera i „Mały wielki człowiek” Thomasa Bergera.

***

Wyjątkowa powieść. Będziecie na przemian płakać ze wzruszenia i ze śmiechu.
„The New York Times”

Świetna powieść o nas samych i o tych, których kochamy.
„The New Republic”

Jedna z najlepszych powieści McMurtry’ego! Jest jednym z niewielu piszących mężczyzn, którzy w tak przekonujący sposób potrafią pisać z kobiecej perspektywy.
„Newsday”

Larry McMurtry (ur. w 1936) – amerykański powieściopisarz, eseista, księgarz i scenarzysta. Autor kilkudziesięciu powieści i książek non-fiction.

Powieść otwiera nową serię filmową

Larry McMurtry
Czułe słówka
Przekład: Jolanta Mach
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 16 lipca 2015


ROZDZIAŁ I

1

– Tylko od kobiety zależy, czy małżeństwo będzie udane – powiedziała pani Greenway.
– Nieprawda – zaprzeczyła Emma, nie podnosząc wzroku. Siedziała na podłodze w saloniku, sortując ogromny stos upranej bielizny.
– Ależ tak, z pewnością – upierała się pani Greenway. Zacisnęła wargi i zmarszczyła brwi. Emma znów zaczynała kłótnię, jak zwykle buntowała się przeciw normom, a ona, Aurora Greenway, zawsze starała się reagować na bunt surowo, przynajmniej w pierwszej chwili.
Wiedziała, że surowość nie jest jej cechą – w każdym razie nie była surowa z natury, nie lubiła również udawać, chyba że wymagał tego obowiązek. Obie, Aurora i Emma, dziwiły się czasem, że są matką i córką. Fakt pozostawał jednak faktem i Aurora jako matka poczytywała sobie za obowiązek czuwać nad zachowaniem córki.
Aurora miała twarz dość pulchną i dzięki nieustannym wysiłkom – pogodną. Przeżyła 49 lat, które jej zdaniem były jednym pasmem przykrości i rozczarowań, lecz mimo to ukazywała ludziom twarz osoby zadowolonej. Mięśnie niezbędne do wyrażania surowości zaprzęgała do pracy tak rzadko, że stawiały pewien opór, ale w nagłych wypadkach potrafiła zmusić je do posłuszeństwa. Miała wysokie czoło, wydatne kości policzkowe, a jej błękitne oczy patrzyły na świat marzycielsko i sennie – tępo, jak czasem myślała Emma – jednakże w razie potrzeby rozbłyskiwały gniewem.
Dziś Aurora uznała, że wystarczy lekkie zmarszczenie brwi.
– W całym tym stosie nie ma chyba ani jednej porządnej koszuli – rzuciła właściwym sobie, odrobinę aroganckim, wzgardliwym tonem.
– Racja, nie ma – przytaknęła Emma. – Same łachy. Okrywają jednak naszą nagość…
– Wolałabym, żebyś nie mówiła przy mnie o nagości, akurat ten temat wcale mnie nie interesuje – powiedziała Aurora. Zmęczyło ją już marszczenie brwi i zaciskanie ust, odprężyła się więc w poczuciu dobrze spełnionego matczynego obowiązku. Niestety, córka była zbyt uparta, żeby to zauważyć. Nigdy niczego nie zauważała w porę, taka już była.
– Dlaczego mam nie mówić o nagości? – spytała.
Matka zanurzyła dwa palce w szklance z resztką mrożonej herbaty, wyciągnęła kostkę lodu i zaczęła ją ssać, obserwując równocześnie córkę. Wzbudzanie w Emmie poczucia winy nie przychodziło łatwo, ale było jedynym zadaniem, które pozostało Aurorze jako matce, dlatego oddawała mu się z przyjemnością.
– Masz dar pięknego słowa, moje dziecko – powiedziała, kiedy kostka lodu się rozpuściła. – Osobiście jestem o tym święcie przekonana. I szkoda marnować taki piękny dar na gadanie o nagich ciałach. Poza tym, jak wiesz, przed trzema laty owdowiałam i nie życzę sobie, żeby mi przypominano o pewnych rzeczach.
– To śmieszne – rzekła Emma.
Matka spokojnie sięgnęła po drugą kostkę lodu. Oklapła – jak by się wyraziła – i leżała wygodnie na staromodnej niebieskiej kanapce Emmy. Ubrana w luźną i powłóczystą elegancką różową suknię, którą sprawiła sobie z okazji niedawnej podróży do Włoch, wyglądała jak zwykle uroczo. Omdlewająca i szczęśliwa drobnomieszczanka – szczęśliwsza niż ona lub ktokolwiek na świecie ma prawo być, pomyślała Emma.
– Naprawdę powinnaś zastosować dietę, kochanie – powiedziała Aurora. – Uparciuch z ciebie. To dosyć irytujące.
– Dlaczego? – zapytała Emma, grzebiąc w stosie bielizny.
Oczywiście brakowało kilku skarpetek.
– Dosyć irytujące – powtórzyła Aurora na wypadek, gdyby córka nie dosłyszała. Wypowiedziała swoje „dosyć” z bostońskim akcentem i wcale nie miała ochoty, żeby ten wielkopański ton przebrzmiał bez echa. Emma, która przywiązywała wielką wagę do ścisłości wypowiedzi – co było męczące i mało kobiece, zresztą Emma nie tylko pod tym względem różniła się od damy – otóż Emma uściśliłaby, że był to akcent z New Haven; ale kalambury tego rodzaju nie wywierały wrażenia na Aurorze. Odwołała się do Bostonu, żeby olśnić i spiorunować córkę. Gdyby mieszkały w Bostonie albo choćby w New Haven, gdziekolwiek, gdzie życie nie jest wegetacją, o tak, tam efekt byłby większy.
Ale obie, matka i córka, siedziały w dusznej, gorącej klitce-saloniku Emmy w mieście Houston w stanie Teksas, gdzie świetność Bostonu nie znaczyła nic. Emma dalej w roztargnieniu liczyła skarpetki.
– Za bardzo sobie pobłażasz – ciągnęła Aurora. – Zupełnie o siebie nie dbasz. Dlaczego nie zastosujesz diety?
– Lżej mi na duszy, kiedy sobie podjem – odparła Emma. – A dlaczego ty wciąż kupujesz ubrania? Nie znam drugiej osoby, która tak jak ty miałaby po siedemdziesiąt pięć sztuk wszystkiego.
– Kobiety z naszej rodziny zawsze lubiły i potrafiły się ubrać – stwierdziła Aurora. – Poza tobą naturalnie. A ja nie jestem szwaczką. Nie zamierzam brać się do igły.
– Wiem, że nie jesteś – zgodziła się Emma. Była w dżinsach i mężowskiej koszulce z krótkimi rękawami.
– To, co masz na sobie, jest tak okropne, że po prostu brak mi słów – nie ustępowała Aurora. – Za grosz gustu… Jak jakiś wycieruch, a nie jak moja córka. Oczywiście, że kupuję suknie. Ubierać się elegancko to obowiązek, a nie strata czasu.
Mówiąc to, zadarła podbródek. Gdy usprawiedliwiała się przed córką, lubiła przybierać majestatyczne pozy. Emma pozostawała na ogół niewzruszona jak głaz. Również w tej chwili wyraz jej twarzy zdradzał przekorę.
– Siedemdziesiąt pięć sukien w dobrym guście to przesadna rozrzutność – oświadczyła. – Pomijając fakt, czy rzeczywiście są w dobrym guście. À propos, co z twoimi dolegliwościami kobiecymi?
– Przestań! Ani słowa o tym! – Aurora z oburzenia niemal podskoczyła, aż jęknęły sprężyny w starej kanapce. Ucieleśniała nie tylko świetność Bostonu, ucieleśniała moralność.
– W porządku, nie musisz zaraz łamać kanapy – powiedziała Emma. – Dobry Boże, mówiłaś, że wybierasz się do doktora, więc po prostu spytałam.
– Niepotrzebnie – skarciła córkę Aurora, naprawdę zdenerwowana. Jej dolna warga drżała. Nie była kobietą pruderyjną, ale ostatnio każda wzmianka o seksie wytrącała ją z równowagi. Uprzytamniała jej, że nie miała udanego życia, a świadomość tego nie była miła.
– Śmieszne jest to twoje przewrażliwienie – zrewanżowała się Emma. – Czy mamy korespondować na ten temat?
– Skoro już zapytałaś, to wiedz, że jestem zupełnie zdrowa – rzekła z naciskiem Aurora i odstawiła szklankę. – Najzupełniej zdrowa. Ale napiłabym się jeszcze mrożonej herbaty.
Emma westchnęła, wzięła szklankę, wstała i wyszła z pokoju. Aurora znowu się położyła. Czuła, że ogarnia ją przygnębienie. Miała swoje dobre i złe dni, teraz wyraźnie nadchodził zły. Emma w najmniejszym stopniu nie spełniła jej oczekiwań. Dlaczego dzieci nie potrafią zdobyć się na to, żeby pomyśleć o rodzicach? Była gotowa zapłakać nad swoim losem, ale córka – ta córka, która z zasady robiła jej na przekór – wróciła właśnie z herbatą. Ozdobiła szklankę listkiem mięty i – może w akcie skruchy – przyniosła mały talerzyk cukierków sasafrasowych; jednych z tych, które jej matka najbardziej lubiła.
– Jak ładnie! – pochwaliła Aurora, biorąc cukierek.
Emma uśmiechnęła się. Zauważyła, że matka zaczyna popadać w niedobry nastrój – smutek samotnej wdowy, niedocenianej matki. W takiej sytuacji cukierek był znakomitym lekarstwem. Przed tygodniem Emma wydała dolara i sześćdziesiąt osiem centów na różne słodycze, których część schowała, a część już zjadła. Flap – jej mąż – patrzyłby krzywym okiem na taką rozrzutność. Miał surowe poglądy, jego zdaniem cukierki niszczyły zęby i niewątpliwie wolał wyrzucać pieniądze na własne przyjemności, czyli piwo i tanie powieścidła. Emma mawiała: „Do diabła z zębami!”, i lubiła mieć pod ręką cukierek – na otarcie łez, swoich lub matki.
Przezwyciężywszy chwilę słabości, Aurora pogrążyła się z powrotem w błogim lenistwie i rozglądała się po pokoju w nadziei, że znów dostrzeże coś do skrytykowania.
– Wspomniałam o doktorze – podjęła Emma, sadowiąc się na podłodze – bo sama wczoraj byłam u niego. Może się ucieszysz…
– Przekonał cię chyba, że powinnaś stosować dietę – przerwała Aurora. – Nikomu nie wolno lekceważyć rad lekarza, każdy rozsądny człowiek ci to powie. Doktor Ratchford ma długoletnią praktykę i zauważyłam, że z wyjątkiem mojej osoby, wszystkim pacjentom udziela doskonałych rad. Im szybciej zaczniesz stosować dietę, tym bardziej będziesz zadowolona.
– Dlaczego zawsze robisz z siebie wyjątek? – zapytała Emma.
– Dlatego, że sama znam siebie najlepiej – poważnie odpowiedziała Aurora. – Żaden lekarz tak mnie nie zna, nie pozwoliłabym na to.
– Może ci się tylko tak wydaje – szepnęła Emma. Widok bielizny doprowadzał ją do rozpaczy. Flap nie miał ani jednej porządnej koszuli.
– Nie sądzę – zaprzeczyła Aurora. – Nie ulegam złudzeniom. Nigdy na przykład nie próbuję się oszukiwać, że dobrze wyszłaś za mąż.
– Och, przestań – nastroszyła się Emma. – Wyszłam za mąż dobrze. Tak czy owak sama przed chwilą powiedziałaś, że tylko od kobiety zależy, czy małżeństwo będzie udane. To twoje własne słowa. Może mi się poszczęści.
Aurora zmieszała się.
– Przez ciebie zgubiłam wątek – odezwała się po chwili. – Myśl mi uciekła.
– Pewnie złota! – zachichotała Emma.
Aurora sięgnęła po następny cukierek. Nie podniosła rękawicy. Nie zawsze potrafiła okazać surowość, ale co do powściągliwości i chłodu – pod tym względem była mistrzynią. Samo życie nauczyło ją takiej postawy. Jeśli zdarzyło się podczas któregoś z licznych spotkań towarzyskich, że urażono jej wrażliwość, unosiła brwi i mroziła rozmówcę spojrzeniem. Mały odwet, konieczny jej zdaniem. Czasami myślała, że jeśli ktoś ją zapamięta, to właśnie za te lodowate spojrzenia.
– Nieraz chwalono mnie, że wyrażam się jasno – powiedziała.
– Ale nie dajesz mi dojść do słowa. Nie chcesz usłyszeć dobrej nowiny?
– Chcę, oczywiście. Tylko że już się domyśliłam. Zdecydowałaś się przejść na dietę, tak? To naprawdę dobra nowina.
– Cholera! – zaklęła Emma. – Nie poszłam do doktora Ratchforda w sprawie diety. Wcale nie chcę się odchudzać. Poszłam dowiedzieć się, czy jestem w ciąży, i wygląda na to, że jestem. Od godziny usiłuję ci to powiedzieć.
– Co?! – zachłysnęła się Aurora, patrząc na Emmę. Piła akurat herbatę i nie zdążyła jej przełknąć. Uśmiechnięta córka wymówiła słowo „ciąża”. – Emma! – krzyknęła, kiedy już przestała się krztusić. Życie znów wymierzało cios, i to w chwili, gdy zaczęło się układać.
Aurora zerwała się jak ukłuta szpilką, ale opadła ciężko z powrotem, tłukąc spodek. Szklanka sturlała się i jak dziecięcy bąk wirowała po niepokrytej dywanem podłodze.
– Nie jesteś! – szlochała Aurora.
– Sądzę, że jestem – powiedziała Emma. – Co ci się stało?
– O Boże! – jęknęła Aurora, uciskając obiema rękami żołądek.
– Co się stało, mamuś? – dopytywała się Emma, gdyż matka rzeczywiście sprawiała wrażenie chorej.
– Nic, nic, chyba zakrztusiłam się herbatą – wyjaśniła Aurora. Krew uderzyła jej do głowy, z trudem łapała powietrze. – To cudowna nowina, kochanie – powiedziała wreszcie. Czuła się okropnie. Był to szok, niesprawiedliwość, na którą nie zasłużyła. W głowie Aurory narastał zamęt. Zawsze walczyła o jakiś ład, a jednak na każdym kroku spotykała ją niesprawiedliwość.
– O Boże – westchnęła i gwałtownym ruchem wróciła do pozycji siedzącej. Włosy, zazwyczaj mniej lub bardziej starannie zebrane w węzeł, rozsypały się, rozpięła kołnierzyk, żeby swobodniej oddychać.
– Uspokój się, mamo, po prostu jestem w ciąży! – krzyknęła Emma, wściekła, że matka nie panuje nad nerwami mimo tylu sasafrasowych cukierków.
– W ciąży! Po prostu! – zaskoczenie Aurory przerodziło się nagle w furię. – Ty, ty… bezmyślna…
Ale język odmówił jej posłuszeństwa i ku irytacji Emmy zaczęła grzbietem dłoni uderzać się w czoło. Aurora wychowała się w epoce teatrów amatorskich i zgromadziła spory zapas tragicznych gestów. Klepała się zatem energicznie w czoło, jak zwykle, gdy była bardzo zdenerwowana, krzywiąc się z bólu przy każdym klepnięciu.
– Przestań! – wrzasnęła Emma, wstając. – Wiesz, że tego nienawidzę.
– A ja nienawidzę ciebie – odparowała Aurora, tracąc resztki rozsądku. – Nie jesteś dobrą córką. Nigdy nią nie byłaś, nigdy!
– Cóż ja takiego zrobiłam? – rozpłakała się Emma. – Dlaczego nie mogę mieć dziecka? Jestem mężatką!
Aurora podniosła się z wysiłkiem i stanęła naprzeciw córki. Płonęła chęcią okazania jej pogardy, jakiej tamta dotychczas nie odczuła.
– Nazywaj to sobie małżeństwem – syknęła. – Dla mnie to brud i ubóstwo.
– Nic na to nie poradzimy – oświadczyła Emma. – Na nic więcej nas nie stać.
Wargi Aurory zaczęły drżeć. Pogarda ulotniła się, wszystko się ulotniło.
– Emmo, nie o to chodzi. Nie powinnaś… Chodzi o coś zupełnie innego – Aurora była bliska łez.
– O co? – spytała Emma. – Powiedz mi. Bo ja nie wiem.
– O mnie! – krzyknęła Aurora z furią. – Nie rozumiesz? Moje życie jest nieustabilizowane. Moje!
Emma skrzywiła się jak zawsze, kiedy matka krzyczała światu o sobie i swoim życiu. „Ja, ja, ja” – dźwięk prymitywny jak odgłos uderzeń. Ale kiedy matczyny podbródek zaczął się trząść, a furia rozpłynęła się we łzach, zaczęła rozumieć i objęła matkę.
– Kto mnie teraz zechce? – płakała Aurora. – Który mężczyzna zechce ożenić się z babką? Gdybyś zaczekała, póki sobie kogoś nie znajdę.
– Przestań, mamuś kochana – powiedziała Emma i sama zaczęła płakać, ale tylko ze strachu, że się roześmieje. Jedynie matka doprowadzała ją do nagłych wybuchów śmiechu i to zawsze w nieodpowiednich momentach. Wiedziała, że właśnie ona, a nie matka, powinna odczuwać gniew czy ból i zapewne doznałaby ich, gdyby zdążyła zebrać myśli. Matka natomiast nigdy nie musiała się namyślać. Wpadała w gniew lub doświadczała bólu od razu, bez zastanowienia, i przeżywała je w czystej postaci, w sposób, na jaki Emma nigdy nie potrafiła się zdobyć. Zawsze tak było.
Emma spasowała. Znowu pogodziła się z przegraną. Otarła oczy dokładnie w chwili, w której matka zalała się łzami. Cała ta kłótnia była śmieszna, ale nie to było ważne. Wyraz twarzy matki – przekonanie o całkowitej klęsce – był aż nadto szczery. Mógł być przelotny, nie trwać nawet pięciu minut, ale kiedy się zjawiał, Emma nie miała wątpliwości, że ogląda najbardziej bezradną, najżałośniejszą ludzką twarz, jaką ktokolwiek kiedykolwiek oglądał. Każdy, kto akurat był w pobliżu i spojrzał na tę blednącą z rozpaczy twarz, śpieszył z pociechą. Każdy mobilizował zapasy serdeczności, nikt bowiem, a szczególnie Emma, nie mógł znieść tego wyrazu, który zmywała jedynie miłość. Zatem córka zdobyła się natychmiast na czułe słówka, a matka, jak zwykle, usiłowała ją odepchnąć.
– Odejdź – mówiła Aurora. – Płody, taak… – rozkaszlała się. Odzyskała zdolność ruchu i biegała po pokoju, wymachując rękami, jakby opędzała się od chmary maleńkich skrzydlatych, podobnych do nietoperzy embrionów. Nie wiedziała, w czym tkwi zło, wiedziała tylko, że dokonano zamachu na jej życie.
– Stracę wszystkich konkurentów! – krzyknęła w ostatnim porywie buntu.
– Cii, mamo, cicho, nie będzie tak źle – raz zacząwszy, Emma nie mogła przestać.
Kiedy wreszcie wprowadziła matkę do sypialni, Aurora zrobiła jedyną rzecz, jaka jej pozostała: bez sił rzuciła się na łóżko, a razem z nią zwiotczała i opadła jak żagiel jej różowa suknia. Szlochała gwałtownie przez pięć minut, w ciągu następnych pięciu z lepszym lub gorszym skutkiem próbowała się opanować, córka zaś, siedząc na brzegu łóżka, głaskała ją po plecach i powtarzała, jaką wspaniałą, kochaną istotą jest Aurora.

 
Wesprzyj nas