Kiedy Maude Pichon ucieka z rodzinnej Bretanii do Paryża, jej marzenia szybko się rozwiewają, a oszczędności topnieją w zastraszającym tempie. Młoda prowincjuszka, rozpaczliwie pragnąc pracy, odpowiada na nietypowe ogłoszenie.


Agencja pana Durandeau świadczy swoim klientkom osobliwe usługi – brzydotą podkreśla piękno. Wystarczy wynająć dziewczynę o pospolitej urodzie, by natychmiast stać się przy niej urodziwą damą.

Monsieur Durandeau dorobił się fortuny, odpowiadając na potrzeby wyższych sfer. Kiedy hrabina Dubern poszukuje odpychającej towarzyszki dla swojej upartej córki Isabelle, Maude wydaje się idealną kandydatką.

Isabelle nie ma pojęcia, że jej nowa przyjaciółka jest jedynie wynajętą z agencji pracownicą, a los Maude zależy wyłącznie od umiejętności dochowania wstydliwej tajemnicy. Tymczasem im lepiej poznaje Isabelle, tym częściej jej uczciwość wystawiana jest na próbę. A z każdym kolejnym kłamstwem może stracić coraz więcej.

Elizabeth Ross studiowała język francuski na uniwersytecie w Glasgow (Szkocja). W przerwach między semestrami pracowała dorywczo w Paryżu oraz Bretanii. Mieszka w Los Angeles. Kiedy nie pisze, montuje filmy pełnometrażowe.

Elizabeth Ross
Belle époque
Przekład: Ernest Kacperski
Dom Wydawniczy PWN
Premiera: 10 lipca 2015


– Idealna, po prostu idealna – oświadczył tęgi mężczyzna i zmierzył mnie wzrokiem; marynarka uciskała jego opasły tułów. Domyślałam się, że to pan Durandeau, choć sam nie raczył się przedstawić. Zamiast tego krążył wokół mnie, zakłopotanej, stojącej nieruchomo na środku salonu. W powietrzu unosiła się mdląca woń jego perfum.
„Idealna” – nigdy wcześniej nikt nie ocenił mnie w ten sposób. Zerknęłam w dół na ubłocony rąbek sukienki, na zdarte buty… I zobaczyłam jedynie przybłędę, uciekinierkę, jeszcze jednego podrzutka z paryskich ulic.
Młodszy mężczyzna, przystojny i wysoki, z kwadratową szczęką i falami brązowych włosów, wychylił głowę zza drzwi.
– Laurent, chodź. – Durandeau przywołał go gestem dłoni, po czym skinięciem głowy wskazał w moją stronę. – Co o tym sądzisz? – Młodzieniec podszedł bliżej i przyjrzał mi się, jakby oceniał wartość rynkową jałówki.
Miałam przyjść na rozmowę w sprawie posady, ale nikt nie zadawał mi żadnych pytań. Czy potrafię ciężko pracować? Czy umiem gotować, szyć? Nie interesowało ich nawet, jak mam na imię. Przypomniałam sobie treść ogłoszenia, które leżało teraz zmięte w mojej kieszeni.

Młode kobiety do prostej pracy.
Wymagane dobre wychowanie.
Zgłoszenia osobiste w agencji Durandeau,
27, Avenue de l’Opéra, Paryż.

Spodziewałam, że będzie to praca jak każda inna, którą oferuje się młodym kobietom niemającym żadnych znajomości – pranie pościeli, krochmalenie kołnierzyków, szorowanie garnków i patelni. Teraz jednak wątpliwość, niczym mucha brzęcząca nad uchem, nie dawała mi spokoju.
– Nic nadzwyczajnego – wyraził swoją opinię młodszy. – Może na kontrakt z hrabiną Dubern? – dodał po chwili milczenia.
– Właśnie tak! – wykrzyknął Durandeau. – Hrabina prosiła o jakąś skromną ozdóbkę, pamiętasz? Nie chcesz chyba przyodziać nowicjuszki na podobieństwo salonowej matrony?
Hrabina? Ozdóbka? Spoglądałam na twarze obu mężczyzn, próbując pojąć, do czegóż właściwie jestem tak idealna. Doszłam do wniosku, że chyba musiałam zgubić wątek.
Burczało mi w brzuchu, wzrok uciekał przed ich spojrzeniami, czułam zawroty głowy, byłam zdezorientowana. W ostatnich dniach zaczęłam oszczędzać na jedzeniu. Do Paryża przyjechałam zaledwie kilka tygodni temu, a większość franków wydałam na obskurny pokój na poddaszu. Okazało się, że sama ucieczka to bułka z masłem, prawdziwe wyzwanie stanowiła walka o każdy następny dzień. Może powinnam była zostać na wsi i pogodzić się z wolą ojca? Wtedy na pewno nie byłabym głodna. Nie jako żona rzeźnika. Na myśl o gęsiach, bażantach i kaczkach wiszących w sklepie pana Thierry pociekła mi ślinka. Po chwili jednak przypomniałam sobie swego niedoszłego męża, człowieka co najmniej czterdziestoletniego, z przerośniętymi przedramionami i ze złowrogim uśmiechem.
– Tak, myślę, że będzie przyzwoita – orzekł Durandeau, po czym klasnął decydująco w dłonie, aż zadrżał jego podwójny podbródek. – Pokażemy ją w południe i zobaczymy, co powie hrabina.
Stojąc w milczeniu, mogłam tylko sama ocenić pana Durandeau. Przypominał gołębia: jego krótkie nogi z trudem podtrzymywały beczkowate ciało, a opasła klatka piersiowa rozpychała się pod perłową kamizelką z satyny.
Po wyjściu Laurenta pan Durandeau nareszcie odzyskał dobre maniery.
– Jak ci na imię, młoda damo?
– Maude Pichon. – Mój głos był ochrypły, długo nic nie mówiłam.
– Pichon… Co to za nazwisko? – zapytał. – Skąd pochodzisz?
– Z Poullan-sur-Mer – odparłam. – To wieś w Bretanii – dodałam, widząc jego niepewną minę.
– To wyjaśniałoby twój akcent, ale możemy nad tym popracować.
Czułam, jak zadrżała w posadach moja bretońska duma.
– Co złego jest w moim akcencie?
– Ile masz lat? Szesnaście, siedemnaście? – odpowiedział pytaniem na pytanie.
– Szesnaście, proszę pana.
Pokiwał głową.
– A co z twoimi rodzicami?
– Nie żyją. – Nie do końca mówiłam prawdę, ale dla mnie ojciec równie dobrze mógłby nie istnieć. Nie mogłam wrócić do domu. Nie tylko udaremniłam jego plany małżeńskie wobec mnie, ukradłam też wszystkie pieniądze ze sklepu. Wtedy wydawało mi się, że to oszałamiająca suma, ale życie w Paryżu było znacznie droższe, niż myślałam.
– To okropne – oznajmił nieszczerze pan Durandeau. – A więc przeczytałaś jedno z naszych ogłoszeń. Nie mieliśmy do nich szczęścia. Z perspektywy czasu okazało się, że należało zastosować delikatniejsze sformułowania.
Anons był dość ubogi w szczegóły, ale praca to praca. Zresztą jak bardzo kwiecistym stylem powinno być napisane takie ogłoszenie?
– Rekrutacją zajmuje się Laurent. To uroczy, przemiły człowiek. Dzięki niemu osiągamy lepsze efekty.
Jego niejasne wypowiedzi zaczęły mnie niepokoić. W końcu zebrałam się na odwagę.
– Proszę pana, na czym dokładnie polega ta praca?
– Uposażenie jest bardziej niż uczciwe. – Durandeau znów zignorował moje pytanie. – Oczywiście sprawimy ci odpowiedni ubiór. Zajmie się tobą nasza szwaczka madame Leroux. Ona na pewno wymyśli coś odpowiedniego, zanim przyjdą pierwsi klienci.
Po tych słowach sięgnął do kieszeni, wyjął pięciofrankową monetę i mi ją wręczył.
– Witamy w agencji – oznajmił.

 
Wesprzyj nas