Wstydliwa tajemnica rozdzieliła przed laty dwie najlepsze przyjaciółki. Czy dawna więź okaże się mocniejsza niż zdrada?


Charlotte i Nicole uwielbiały spędzać wakacje na idyllicznej wysepce Quinnipeague. Jednak szereg lat – i sekretów – skutecznie je rozdzielił. Charlotte jest energiczną dziennikarką i podróżniczką, ciągle na walizkach, zaś Nicole, blogerka kulinarna, wiedzie spokojne życie w Filadelfii u boku męża, neurochirurga Juliana. Kiedy Nicole otrzymuje propozycję napisania książki poświęconej wyspiarskiej kuchni, zaprasza Charlotte do spędzenia ostatniego wspólnego lata w domu rodziców, licząc na pomoc w zbieraniu materiałów.

Żadna z nich nie ma pojęcia, że prawda może całkowicie odmienić ich życie: zniszczyć małżeństwo Nicole, lecz ocalić jej męża. Charlotte boi się stracić przyjaciółkę; nie wie, że dzięki pobytowi na wyspie zyska coś bardzo cennego.

”Przesycona aromatami i smakami urokliwej wyspy w stanie Maine Słodka morska bryza jest bez wątpienia najsilniej oddziałującą na zmysły książką Barbary Delinsky”.
„New York Journal of Books”

Barbara Delinsky – autorka bestsellerów z listy “New York Timesa”. Jej książki sprzedały się do tej pory w ponad 30 milionach egzemplarzy i zostały przetłumaczone na 28 języków. W Polsce ukazały się m.in. Kobieta znikąd, Ogród marzeń, Nie moja córka, Nikt się nie dowie, Kiedy moja siostra śpi. Zakochana w Nowej Anglii absolwentka wydziałów psychologii i socjologii, pasjonatka robienia na drutach, fotografii i kotów.

Barbara Delinsky
Słodka morska bryza
Przekład: Grażyna Woźniak
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 17 czerwca 2015


Prolog

Charlotte Evans była przyzwyczajona do braku luksusów. Jako wolny strzelec podróżowała za niewielkie pieniądze, zbierając materiały do artykułów, których inni nie chcieli pisać. Mogła to robić, ponieważ nie była wybredna, jeśli chodzi o poziom życia. W ciągu ostatnich dwunastu miesięcy zmagała się z kurzem podczas pisania artykułu o hodowcach słoni w Kenii, z mrozem, gdy pisała o białych niedźwiedziach w Kolumbii Brytyjskiej, i z muchami, kiedy zbierała materiały do tekstu o rodzinie nomadów w Indiach.
Wiedziała, że poradzi sobie również z irlandzką mgłą, która przenikała wszystko: dżinsy, buty, a nawet gruby rybacki sweter. Pożyczyła go od kobiety, u której się zatrzymała na tej najsłabiej zaludnionej spośród trzech wysp Aran, i chociaż w sypialni Charlotte znajdował się kominek, ciepła woda była w niewielkim kamiennym domu towarem deficytowym. Charlotte marzyła o gorącym prysznicu, porządnym wypraniu ubrań i chociaż jednym słonecznym dniu.
Przyjechała tu, by zebrać materiały o najmłodszym pokoleniu dziewiarek z wyspy Inishmaan, w mistrzowski sposób wykorzystujących tradycyjne wzory. Patrząc na swój sweter, potrafiła już opisać ścieg ryżowy, powtarzające się motywy, lewe i prawe oczka oraz wzory warkoczowe. Nadszedł czas, żeby się stąd wynieść.
Powinna wrócić do domu i napisać artykuł do „Vogue Knitting” przed wyjazdem do australijskiego buszu i napisaniem tekstu o ręcznie robionej aborygeńskiej biżuterii dla „National Geographic”. Ale jakoś nie mogła się rozstać z wyspą.
Pierwszym powodem była właścicielka domu – Charlotte nigdy wcześniej nie spotkała równie życzliwej osoby – a drugim samo rękodzieło. Chociaż Charlotte nie robiła na drutach,mogła się godzinami przypatrywać tym pogodzonym ze sobą i światem kobietom, które wzbudzały w niej zazdrość, ponieważ ona nie miała korzeni. Były mniej więcej w jej wieku – mogłyby być koleżankami ze szkoły – i próbowały ją nauczyć dziergania. Charlotte tłumaczyła sobie, że już samo to wystarczy, by zostać tu na dłużej.
Ostatecznie jednak to wyspa nie pozwalała jej wyjechać.
Charlotte pokochała wyspy z chwilą, gdy spędziła swoje pierwsze wakacje na jednej z nich. Miała wtedy osiem lat. Jako trzydziestoczterolatka nadal była wrażliwa na aurę wyspiarskiego życia – wrażenie izolacji i oderwania od realnego świata pozwalające nabrać dystansu do zmartwień i pogrążyć się w marzeniach. Charlotte popatrzyła w kierunku horyzontu, czy raczej tam, gdzie zobaczyłaby horyzont, gdyby nie gęsta mgła, która nadawała jej skórze połysk i zwiększała objętość włosów. Zanurzyła palce w wilgotnych ciemnych lokach i przesunęła się na postrzępionym klifie, kierując wzrok nieco na południe.
Właśnie tam, na dalekim krańcu Atlantyku, znajdowało się Maine i chociaż jej wyspa i ta tutaj leżały na tym samym oceanie, dzieliły je lata świetlne. Podczas gdy Inishmaan była szarobrązowa, a na słabych, sztucznie stworzonych przez człowieka glebach rosły tylko najbardziej wytrzymałe niskopienne rośliny, żyzną Quinnipeague porastały strzeliste sosny, nie wspominając już o obfitości warzyw, kwiatów i nieprawdopodobnie rozbuchanych ziół. Charlotte uniosła głowę, zamknęła oczy i zaczerpnęła wilgotnego irlandzkiego powietrza z odrobiną drzewnego dymu przywianego przez zimną bryzę. Quinnipeague również pachniała drzewnym dymem, gdyż wczesnym rankiem bywało tam chłodno nawet latem. Jednak około południa woń dymu ustępowała miejsca zapachowi lawendy, drzew balsamowych i traw. Jeśli wiało od zachodu, czuć było zapach smażonych potraw z Chowder House, jeśli z południa – ziemistą woń kolonii małży, a jeśli z północnego wschodu – czystą woń słodkiej morskiej bryzy.
O tak, po przeciwnej stronie Atlantyku leży Maine, rozmyślała Charlotte, otwierając oczy i próbując przeniknąć tę ogromną odległość mimo gęstej mgły. Był kwiecień i niezależnie od tego, gdzie się znajdowała, myślała o Quinnipeague, planując letnie wakacje.
Tak było kiedyś, ale postanowiła nigdy więcej do tego nie wracać. Spaliła za sobą ten most dziesięć lat temu jednym nieprzemyślanym krokiem.Nie miała odwrotu, chociaż czasami szczerze tego żałowała. Brakowało jej letniej atmosfery Quinnipeague, całkowitego odcięcia się od reszty świata. Tęskniła za bułeczkami z homarem, które nigdzie indziej tak nie smakowały.
Jednak przede wszystkim tęskniła za Nicole, która swego czasu była jej bliska niczym siostra. Pomimo usilnych starań z nikim nie udało jej się nawiązać równie serdecznej przyjaźni. Możliwe, że właśnie to trzymało Charlotte na wyspie. Tutejsze kobiety potrafiły się ze sobą przyjaźnić. Były niezależne i samowystarczalne. Z kilkoma z nich Charlotte nadawała na dokładnie tych samych falach i przeczuwała, że nie stracą ze sobą kontaktu.
Czy na pewno? Być może.
Stąpająca twardo po ziemi cząstka Charlotte musiała przyznać, że pewnie stracą. Chociaż zarabiała na życie piórem, w pisaniu listów była kiepska. Za dzień czy dwa pozostawi za sobą Inishmaan, wróci na Brooklyn, a stamtąd…? Poza Australią miała w planach podróż do Toskanii i Bordeaux. Zbieranie materiałów w tym drugim miejscu było o tyle kuszące, że zamierzała przy okazji odwiedzić Paryż. Mieszkało tam kilkoro jej przyjaciół: pisarz, plastyczka zajmująca się ceramiką i niedoszła projektantka mody, której ubrania były zbyt udziwnione, żeby trafić w masowe gusta, lecz nadrabiała to sympatycznym usposobieniem.
Czy spędzi lato równie przyjemnie jak na Quinnipeague? Nie. Ale sama sobie wybrała takie życie.

*

Nicole Carlysle żyła w stanie błogiej nieświadomości tego, co wydarzyło się dziesięć lat wcześniej. Miała za to mnóstwo bieżących problemów, z których nikomu się nie zwierzała, i na tym właśnie polegał jej największy kłopot. Nikt nie zdawał sobie sprawy z tego, co ją trapi. Nikt nie mógł wiedzieć, co oznacza brak emocjonalnego wsparcia i jakże potrzebnej rady. Julian nalegał, żeby nic nikomu nie mówiła, a Nicole przystała na to z miłości do niego. Była jego podporą, a jaka kobieta nie chciałaby o sobie usłyszeć, że jest podporą swojego mężczyzny? Ciężar, który nosiła na barkach, był jednak ogromny. Zwariowałaby, gdyby nie blog. Niezależnie od tego, czy pisała o lokalnym wytwórcy sera, nowo otwartej ekologicznej restauracji czy wykorzystaniu nowego gatunku egzotycznego owocu, który właśnie pojawił się na rynku, każdego dnia godzinami jeździła po Filadelfii i okolicach w poszukiwaniu materiałów. Wraz z nadejściem wiosny tematów przybywało.
Tym razem jednak, siedząc przed iMakiem w gabinecie Juliana, zajmowała się czymś zupełnie innym. Z tego pokoju – w przeciwieństwie do większości pomieszczeń ich mieszkania w osiemnastopiętrowym apartamentowcu – nie rozciągał się widok na rzekę Schuylkill. W gabinecie nie było okien, ściany pokrywały mahoniowe półki zastawione książkami medycznymi, które Julian odziedziczył po ojcu lub zebrał, zanim zostały wydane w postaci elektronicznej. Nicole też miała swoje półki, chociaż było ich zdecydowanie mniej. Wypełniały je powieści, z którymi nie potrafiła się rozstać, i książki poświęcone sposobom spędzania wolnego czasu, które były dla niej źródłem wiedzy i inspiracji.
Nicole była dobrze zorganizowana, więc papiery leżące po lewej stronie komputera – notatki, wydruki komentarzy od fanów, prośby o wsparcie promocyjne od dostawców – tworzyły schludny stosik. Za nimi leżał aparat fotograficzny podłączony do portu USB, a w ceramicznej miseczce po prawej stronie komputera pysznił się dopiero co sfotografowany bohater jej najnowszego wpisu na blogu: główka kalafiora purpurowego, wciąż otulona zielonymi liśćmi. Skórzana kanapa, fotel i szezlong wypełniały pokój zapachem olejku cytrynowego i staroci.
Jednak to nie ten zapach zaprzątał jej myśli, kiedy przeczytała napisane przez siebie słowa: „Często jeżdżę na targ. Uwielbiam kupować świeże warzywa od rolników, ale oferowane przez nich zioła nie umywają się do tych z wyspy. To właśnie przyprawy tworzą smak jedzenia z Quinnie – przyprawy i świeżość. Wyspiarze z Quinnipeague uprawiali organiczną żywność i gotowali z niej lokalne potrawy na długo przed powstaniem ruchu »z pola prosto na stół«, lecz to właśnie zioła grały pierwsze skrzypce. Nie mogę pisać o wyspiarskiej kuchni, nie wspominając o miejscowych ziołach. I o ludziach.W tym miejscu muszę pomyśleć o Tobie, Charlotte. Jadłaś gulasz z homara Dorey Jewett i smażone małże Mary Landry i zawsze tak lubiłaś kompot Bonnie Stroud, który co roku przynosiła na kolację z okazji Dnia Niepodległości. Ci ludzie nadal tam są. Każdy z nich ma swoją historię. Chciałabym umieścić niektóre z tych postaci w książce, ale lepiej mi wychodzi pisanie o jedzeniu niż o ludziach. Za to Ty robisz to świetnie, Charlotte. Ciągle wyszukuję Twoje nazwisko w Google’u i pojawia się ono w najlepszych czasopismach podróżniczych”.
Nicole przerwała pisanie i zamyśliła się nad tymi artykułami, przypatrując się odbiciu swoich oczu w monitorze komputera. Były zielone jak morze ze zmartwienia i od zastanawiania się, czy przyjaciółka przyjmie jej propozycję. Charlotte była profesjonalną dziennikarką, z pewnością przyzwyczajoną do pisania pod własnym nazwiskiem. Nicole będzie się z nią musiała podzielić zyskami, a zaliczka nie była wysoka. Jeśli książka sprzeda się dobrze, pojawią się pieniądze, lecz na razie mogła jej zaproponować niewielką kwotę plus mieszkanie i wyżywienie w jednym z najładniejszych domów na wyspie – oraz wspólne czytanie i rozmowy, czyli wszystko to, na czym spędzały czas, zanim życie weszło im w paradę.
Nicole kilka razy zmieniała brzmienie listu. W końcu, zmęczona analizowaniem każdego słowa, napisała bez ogródek: „Potrzebuję Cię, Charlotte. Książka kucharska z Quinnie będzie do niczego bez Twojego wkładu. Wiem, że jesteś zajęta, ale mam czas do piętnastego sierpnia, więc w grę nie wchodzi całe lato, poza tym możesz znaleźć na wyspie ciekawe tematy do swoich artykułów. Nie będziesz żałowała, obiecuję”.
Podniosła wzrok znad monitora, dostrzegła stojącego w drzwiach Juliana i od razu poczuła znajome ciepło. Działo się tak za każdym razem, kiedy ją na czymś przyłapywał, odkąd zobaczyła go pierwszy raz w Starbucksie w Baltimore dwanaście lat wcześniej. Była wtedy świeżo upieczoną absolwentką studiów ochrony środowiska w Middlebury i uczyła się zawodu, przygotowując materiały prasowe dla miejscowej organizacji rolniczej.
W nadziei, że uda jej się popracować podczas popołudniowej przerwy, odstawiła swoje duże karmelowe frappuccino z bitą śmietaną na stolik, nie zwracając uwagi na otoczenie. Dopiero gdy otworzyła laptopa, zdała sobie sprawę, że na stoliku obok stoi identyczny komputer, otworzony pod dokładnie takim samym kątem. Julian zauważył to kilka sekund wcześniej i uśmiechał się do Charlotte wyczekująco.
Był chirurgiem, przyjechał z Filadelfii na seminarium na Uniwersytecie Johnsa Hopkinsa i emanował milczącą siłą. Przez ostatnie cztery lata owa siła była wystawiana na ciężką próbę, a mimo to, patrząc na stojącego w drzwiach męża, Nicole wiedziała, że Julian nadal ją w sobie ma. Mimo niewysokiego wzrostu zachowywał królewską prezencję, nawet teraz, pewnie dzięki regularnym ćwiczeniom. W ciągu minionego roku czy dwóch posiwiał, ale nawet po dniu spędzonym w szpitalu był przystojnym czterdziestosześciolatkiem. Zmęczonym, jak zawsze ostatnimi czasy, ale przystojnym.
Julian podszedł do żony, starając się uśmiechnąć.
– Spisujesz wrażenia z wczorajszego wieczoru? – zapytał.
Odwiedzili z przyjaciółmi nową restaurację. Dla Nicole był to służbowy wieczór; poprosiła, żeby każdy z gości zamówił inną potrawę i ocenił ją, a potem skrzętnie notowała ich komentarze. Zanim zdążyła pokręcić głową, stanął nad nią, opierając się biodrem o biurko, tuż przy klawiaturze.
– W takim razie chodzi o książkę kucharską – stwierdził z wszystkowiedzącym uśmiechem. – Zawsze masz tę minę, kiedy myślisz o Quinnipeague.
– I świętym spokoju. Mamy kwiecień. Będziemy tam już za dwa miesiące. Jedziesz ze mną, prawda?
– Przecież ci obiecałem.
– Ale bez entuzjazmu. To dla nas szansa, Jules – dodała, poważniejąc. – Potrzebujemy tego, choćby na tydzień. –Wróciła myślami do przyjemniejszych wspomnień. – Pamiętasz, jak pojechałeś tam po raz pierwszy? Powiedz prawdę, nie cierpiałeś tego miejsca.
Brązowe oczy Juliana pojaśniały z rozbawienia.
– A co tu lubić? Zapomnianą przez Boga i ludzi wysepkę pośrodku Atlantyku…
– Oddaloną niespełna dwadzieścia kilometrów od brzegu.
– Na jedno wychodzi. Skoro nie było tam szpitala, równie dobrze mogła dla mnie nie istnieć.
– Bałeś się, że będą tam same polne drogi i że nie znajdziesz sobie nic do roboty.
Julian cicho się zaśmiał. Pomiędzy żeglowaniem, łowieniem ryb, małży i homarów, wieczorami filmowymi w kościele i porankami w kawiarni, nie mówiąc już o kolacjach jedzonych w domu, na mieście albo u przyjaciół, Nicole nie pozwalała mu się nudzić.
– Pokochałeś to miejsce – podpuszczała go żona.
– Owszem. Jest doskonałe. Zupełnie inny świat. – Jego oczy posmutniały. – Rzeczywiście, wyjazd bardzo nam się przyda, maleńka. – Ujął twarz żony w dłonie i pocałował ją.
To był smutny pocałunek. W nadziei, że uda jej się odpędzić ten nastrój chociaż na kilka chwil – szczególnie że zawsze podniecało ją, kiedy mówił do niej „maleńka” – Nicole wyciągnęła ręce do Juliana, lecz ten chwycił je, przycisnął do ust i zwinnie przesunął się za jej plecy. Obejmując żonę, z policzkiem przy jej włosach, przeczytał słowa na monitorze komputera.
– No nie – westchnął. – Charlotte.
– Tak. Naprawdę jej potrzebuję.
Julian odsunął się, żeby spojrzeć Nicole w oczy.
– Wcale nie, Nicki. Możesz napisać tę książkę sama.
– Wiem o tym – powtórzyła po raz kolejny. – Ale Charlotte jest uznaną dziennikarką i jej historia też wiąże się z Quinnipeague. Jeśli dołączymy jej opowieści o mieszkańcach do moich o jedzeniu, książka będzie dużo lepsza.
– Przecież Charlotte od dziesięciu lat nie postawiła stopy na wyspie – odparł Julian ze spokojem, który świadczył o jego dobrym rozeznaniu w sytuacji. Och, Julian posiadał rozległą wiedzę, był pionierem w swojej dziedzinie i świetnie znał się na ludziach. Jednak Nicole nie zamierzała tak łatwo ustąpić.
– Znasz lepszy pretekst, żeby ją tam ściągnąć? Poza tym skoro ty wyjedziesz po tygodniu, a mamy w ogóle nie będzie, niech przynajmniej Charlotte dotrzyma mi towarzystwa.
Julian milczał przez chwilę.Nicole wiedziała, co powie, zanim jeszcze padły te słowa:
– Charlotte okazała się kiepską przyjaciółką. Nazywała twojego tatę swoim przybranym ojcem, a nawet nie pofatygowała się na jego pogrzeb.
– Była wtedy w Nepalu. Nie zdążyłaby wrócić na czas. Ale zadzwoniła. Była równie przybita jak my wszyscy.
– A czy później też do ciebie dzwoniła? – zapytał, chociaż oboje znali odpowiedź.
– Mejlujemy.
– Często? Nie. Poza tym to ty do niej piszesz. Odpowiedzi Charlotte są krótkie i zdawkowe.
– Ma mnóstwo pracy.
Julian dotknął jej policzka.
– Nie widziałyście się od dziesięciu lat. Wasze drogi się rozeszły. Jeśli chcesz ją ściągnąć na wyspę, żeby odbudować waszą przyjaźń, możesz się bardzo rozczarować.
– Brakuje mi jej. – Julian sprawiał wrażenie nieprzejednanego, więc dodała: – Nie chodzi o to. Przyrzekłam ci, że jej nie powiem. – Przybrała błagalny ton. – Pomyśl o tych wszystkich zbiegach okoliczności, Jules. Piszę książkę kucharską, ty wyjeżdżasz na miesiąc do Północnej Karoliny, mama nie chce przyjechać do Quinnipeague i potrzebuje kogoś, kto spakuje rzeczy. Jakbym miała na to ochotę… Już sama ta czynność będzie okropna, ale przebywanie tam samotnie, bez ciebie? To ostatnie lato, kiedy dom należy do nas, a Charlotte jest dla mnie częścią związanych z nim wspomnień.
Julian milczał.
– Nawet nie wiesz, gdzie jej szukać.
– Nikt nie wie. Charlotte żyje na walizkach.Właśnie dlatego piszę e-mail.Może go przeczytać wszędzie. I zawsze mi odpisuje.
Julian miał jednak rację co do długości odpowiedzi. Charlotte niewiele pisała o swoim życiu. Jednak od samego początku tego projektu Nicole wyobrażała sobie, że jej przyjaciółka weźmie w nim udział. O tak, Charlotte znała Quinnipeague jak własną kieszeń. Ale znała też Nicole, a ta pilnie potrzebowała się z nią zobaczyć. Przeżywali z Julianem trudne chwile. Czułe momenty, dawniej tak częste, zdarzały się im coraz rzadziej.
Miesięczne szkolenie lekarzy z Duke w technice, w której Julian był ekspertem, pozwoli mu się oderwać od zmartwień. A Nicole? Ona potrzebowała towarzystwa Charlotte. Łączyły je miłe wspomnienia; przyjaciółki zawsze nadawały na tych samych falach. Charlotte była jedyną nadzieją Nicole na odrobinę rozrywki tego lata.
Julian założył żonie długi kosmyk włosów za ucho. Na jego twarzy malował się ból. Nicole ponownie wyciągnęłaby do niego ręce, gdyby nie objął dłońmi jej twarzy.
– Nie chcę, żebyś cierpiała – powiedział, pocałował żonę w czoło i lekko się odsunął. – Myślisz, że Charlotte przyjmie zaproszenie?
Nicole się uśmiechnęła. Przynajmniej tego była pewna.
– Oczywiście. Nieważne, ile czasu minęło. Charlotte uwielbia Quinnipeague. Nie oprze się tak silnej pokusie.

Rozdział 1

Quinnipeague leżała osiemnaście kilometrów od lądu. Przy populacji liczącej mniej niż trzysta osób do zaopatrzenia wyspy wystarczała przypływająca codziennie łódź pocztowa, która transportowała również produkty spożywcze i garstkę pasażerów, bez samochodów. Jako że Charlotte po raz pierwszy w życiu była dumną posiadaczką samochodu, wykupiła miejsce na promie.
Na pokład wsiadła w Rockland we wtorek, czyli jeden z trzech dni w tygodniu, kiedy kapitan przepływał obok Vinalhaven i zawijał do wysepek takich jak Quinnipeague. Nicole zaproponowała, że zapłaci za jej bilet lotniczy, ale Charlotte latała wszędzie, a to lato miało być inne.
Jeździła starym jeepem wranglerem, kupionym od znajomej znajomego za ułamek pierwotnej ceny. Drżąc z podniecenia, złożyła dach i rozkoszowała się podmuchami ciepłego czerwcowego powietrza w drodze z Nowego Jorku. Cieszyła się na tę podróż. Po pracowitych dwóch miesiącach wreszcie miała wolne, mogła się wyciszyć, ochłonąć i może nawet znaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego zgodziła się spędzić ostatnie lato na Quinnipeague. Przecież obiecała sobie, że ze względu na bolesne wspomnienia nigdy więcej tam nie pojedzie.
Miała jednak i dobre wspomnienia, które wróciły do niej, gdy przeczytała w Irlandii wiadomość od Nicole.

 
Wesprzyj nas