Porywająca opowieść o więzach krwi i serc, lekka, niezobowiązująca lektura na lato.


Marek i Marcin, jak to bliźniacy, byli nierozłączni. Do czasu. Marek rzuca pracę i wyjeżdża bez słowa. Drugi z braci milczy.

Po kilku miesiącach Marek decyduje się wrócić. Przyjeżdża z Anią, dziewczyną, którą uważa za tę jedną jedyną, wymarzoną. Jest przerażony, gdy odkrywa, że jego bratowa jest w ciąży. Nim zdąży podjąć decyzję, co zrobić, ginie w wypadku.

Kilka lat po tym tragicznym wydarzeniu Ania wraca do Poznania i spotyka drugiego z braci. Tylko czy na pewno?

Mila Rudnik (ur. 1978) – ekonomistka z zawodu, freelancer z zamiłowania. Szczęśliwa posiadaczka dwóch kotów i połowy psa. Kocha książki i dobre filmy. Wreszcie nauczyła się pływać. W końcu zaczęła biegać. Kiedyś zacznie podróżować. Zawsze chciała pisać. Nigdy nie myślała, że jej się uda. Jest dowodem na to, że marzenia się spełniają. Nawet te cichutkie.

Mila Rudnik
Miłość przychodzi z deszczem
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 2 lipca 2015

Maj 2012 r.

Anna Wrzos z irytacją spojrzała na zegarek. Za pięć jedenasta. Jeszcze kilka minut i spóźni się na to spotkanie. Punktualnością też nie zrobi dobrego wrażenia, jeśli wejdzie do gabinetu spocona i zasapana. Trzydzieści sekund, pomyślała. Jeżeli winda nie zjedzie za trzydzieści sekund na parter, trzeba będzie wejść po schodach na szóste piętro biurowca. W chwili, kiedy wyznaczyła sobie ten ostateczny czas, strzałka drgnęła i zaczęła wskazywać kolejne piętra, tym razem odliczane w dół.
– Cudownie – szepnęła. – Czwarte, trzecie, wspaniale, kochana, nie zatrzymuj się, pierwsze… Jest! – Odetchnęła z ulgą, gdy cichy brzęk dzwonka obwieścił pojawienie się windy.
Drzwi się rozsunęły, więc zrobiła krok w tył, by przepuścić wysiadających, i nagle stanęła jak wryta. Z kabiny wyszedł Marek. Marek Brzozowski. Wysoki, śniady, przystojny, choć na jego skroniach pojawiły się pierwsze siwe włosy. Pierwsza i jedyna miłość Anny. Mężczyzna, który pojawił się na moment w jej życiu, by mogła się dowiedzieć, jak smakuje prawdziwe uczucie. I przekonać się, że nic tak nie boli jak strata.
Wraz z nim odeszły jej marzenia, nadzieje, ona sama. Życie, które wiodła od tamtej chwili, nie należało do niej. Nie należało do kobiety, jaką była i jaką być chciała. Stała się kimś innym, kogo tak naprawdę nie znała i nie lubiła. Zniknęła cała jej spontaniczność i radość życia. Funkcjonowała jak robot, istota bez uczuć, dobrze naoliwiona maszyna, doskonale wypełniająca powierzone jej obowiązki, ale nie walczyła o swoje marzenia, bo ich nie miała. A teraz oto stał przed nią Marek. Żywy.
W brązowych oczach mężczyzny pojawiło się zaskoczenie, gdy ją rozpoznał.
– Ania – odezwał się pierwszy.
Ona sama nie mogła nawet drgnąć. Miała ochotę krzyczeć z bólu. Od tamtej chwili minęło pięć lat. To dość czasu, by pogodzić się ze stratą. Jednak teraz widok ukochanej twarzy przywołał wszystkie wspomnienia, te dobre i te bolesne. Tylko że to nie była twarz Marka. Marek umarł pięć lat temu, a Anna patrzyła na jego wierne odbicie, należące do innego mężczyzny. Przełknęła ślinę, uśmiechnęła się z trudem i powiedziała:
– Cześć, Marcin. Miło cię widzieć.

Księżniczka elfów. Blada twarz, zbyt duże oczy w zbyt drobnej twarzy, ciemne włosy, gładko zaczesane na bok. Kobieta w lustrze skrzywiła się z irytacją. A ta stojąca przed lustrem odwróciła głowę, by nie widzieć własnego odbicia. Księżniczka elfów. Te słowa rozbrzmiewały w jej głowie od chwili spotkania z Marcinem. Ostatni raz widziała go w szpitalu, kiedy odzyskał przytomność po wypadku, w którym zginął Marek, jego brat bliźniak. Tego samego dnia wróciła do Gdańska.
Nie została na pogrzebie. Nie mogła. Nie chciała. Oznaczałoby to ostateczne pożegnanie z ukochanym, a na to nie była gotowa. I nic się nie zmieniło. Minęło pięć lat, a ona nadal nie pożegnała się z Markiem, mimo że odszedł na zawsze. Czasami zazdrościła kobietom, które wypłakiwały się przyjaciółkom, że ukochany mężczyzna je porzucił, odszedł do innej albo po prostu był obok, ale już dawno przestał je kochać. Czasami myślała, że tamte mogą przynajmniej mieć nadzieję, że wróci albo znów się zakocha. Innym razem mówiła sobie, że jest głupia. Ich przynajmniej rozdzielił los. To odejście było ostateczne. Bez nadziei, że coś się zmieni. Może tak jest lepiej. Wiesz, że nie ma powrotu, więc musisz iść dalej.
Czasami próbowała sobie wmawiać, że Marek nigdy nie istniał. Nigdy go nie poznała, nie pokochała, nie była z nim. Nie czuła jego zapachu, jego dotyku. Był jak ten ktoś z piosenki Ireny Jarockiej, wymyślony w blasku świec, złudzenie, które znika w świetle dnia.
Chciała iść naprzód, ale wciąż tkwiła w miejscu. Spotykała się z innymi mężczyznami, lecz z żadnym z nich nie mogła zbudować trwałego związku. Zawsze przeszkadzało wspomnienie, porównanie, poczucie, że czegoś im brakuje. Odchodziła. Zastanawiała się wówczas, czy kiedykolwiek będzie gotowa zostawić przeszłość za sobą i zacząć normalne życie, zamiast uciekać w pracę, której nigdy nie chciała wykonywać, a w której – paradoksalnie – była świetna. Pięć lat temu miała marzenia. Pragnęła kochać i być kochana. Zamierzała pisać bajki dla dzieci. Chciała żyć.
A potem pragnęła już tylko zapomnieć. To, kim chciała być, kim była, umarło wraz z nim. Ostatnie pięć lat życia nie oznaczało jednak zerwania kontaktu ze światem, z ludźmi – po prostu wszystko się zmieniło. Świat stał się inny i ludzie, którzy go zamieszkiwali, też. Księżniczka elfów odeszła wraz ze swoim księciem, pozostała tylko Anna Wrzos, dwudziestopięcioletnia asystentka w firmie deweloperskiej, a potem specjalistka od kredytów instytucjonalnych w jednym z gdańskich banków. I tak wyglądała. Ciemny kostium, jedwabna bluzka, czarne czółenka na obcasie, torebka, aktówka i nieodłączny laptop. Po prostu była.
Dziś wszystko się zmieniło. Wróciła przeszłość. To było jak urzeczywistnienie koszmaru, który nieraz śnił jej się po nocach. Marek tulił ją w ramionach, a gdy podnosiła głowę, by go pocałować, przekonywała się, że to nie on, lecz jego brat. Twarz ta sama, ale oczy patrzyły inaczej, chłodno. Nie dostrzegała w nich miłości ani tej czułości, która była tylko dla niej. Dzisiaj też były jak dwa zimne kamienie, nie wyrażały niczego. Podobnie jak ta twarz wykuta w granicie, po której nie przebiegło najmniejsze drgnienie.
Anna otworzyła drzwi kabiny prysznicowej i weszła do środka. Ustawiła ciepłą wodę, oparła czoło o płytki. Gorący strumień spływał po plecach, łagodząc napięcie tego dnia. Wróciła myślami do przelotnego spotkania z Marcinem. Nie znała go zbyt dobrze, Marek bardzo mało o nim mówił. Czuła tylko, że tęsknił za bratem, kiedy zamieszkał w Gdańsku, a Marcin pozostał w Poznaniu. Marka otaczał jakiś nieuchwytny smutek, którego nigdy nie potrafiła zrozumieć. Wydawało jej się, że tych dwóch coś rozdzieliło i omal nie zerwało łączącej ich więzi. Stało się to dla niej jasne w chwili, gdy po raz pierwszy zobaczyła obu razem. Nie dowiedziała się, co tak naprawdę stanęło między nimi. Nie zdążyła. Poznała jego rodzinę, ale Marek zginął kilka dni później, a wtedy ona, Anna, po prostu odeszła.
Tym razem to się nie uda. Nie może stąd uciec. Ma tu pracę. Przyjechała do Poznania w zastępstwie kolegi i musiała poprowadzić sprawę tego kredytu. Kredytu dla firmy Marcina Brzozowskiego. Nie uniknie rozmów z Marcinem. Dziś jego widok ją zaskoczył, ale jutro będzie przygotowana. Musi tylko pamiętać, że to nie Marek.
Bo Marcin wygląda jak Marek, porusza się jak Marek, mówi jak Marek, ale nim nie jest.
Ta sprawa zajmie jej miesiąc. Nie więcej.
To będzie bardzo długi miesiąc.

Marzec 2007 r.

– Pokaż się, pokaż – szeptała Dorota, w napięciu wbijając wzrok w pasek testu ciążowego, czy wreszcie ukażą się upragnione dwie kreski. Te chwile oczekiwania rozciągnęły się w nieskończoność. Wskazówki zegara zwolniły rytm, gdy jak co miesiąc czekała na wynik.
Nic się nie wydarzyło. Westchnęła ciężko i cisnęła test do kosza. Kolejny miesiąc, kolejna porażka. Zawiedziona Dorota spojrzała w oczy szczupłej blondynki w lustrze, szukając na jej twarzy pocieszenia, nadziei, zapewnienia, że wszystko będzie dobrze. Znalazła tylko rozpacz. Widok zamazywał się stopniowo, przesłonięty gorącymi łzami, które spływały po jej bladej twarzy. Oparła dłonie o umywalkę, jakby nie miała siły, by stać, i ze spuszczoną głową płakała spazmatycznie, wyrzucając z siebie ból, gniew i żal.
Cztery lata. Cztery lata starań o dziecko.
Pierwszy rok małżeństwa minął jak we śnie. W drugim, choć już wcześniej się nie zabezpieczali, podjęli decyzję, że najwyższy czas zostać rodzicami. Marcin z pełnego uroku lekkoducha i łobuza stał się pełnym uroku, odpowiedzialnym, ciepłym mężem i przyszłym ojcem, choć nadal nie stronił od spontanicznych i niekiedy szalonych pomysłów, które wprowadzały w ich życie nieco chaosu i sporo radości.
Poznali się na studiach, gdy Dorota na trzecim roku przeniosła się z Wrocławia do Poznania. Od pierwszej chwili, gdy się spotkali, coś zaiskrzyło. Łobuzerski uśmiech ciemnowłosego chłopaka podbił jej serce. Marcin zakochał się w jej czekoladowych oczach. Od tamtego dnia przed niemal sześciu laty stali się nierozłączni. Marcin oświadczył się jej już po trzech miesiącach znajomości. Bez namysłu powiedziała „tak”, lecz pobrali się dopiero po uzyskaniu dyplomów.
Obecnie, jako dwudziestoośmioletni ludzie sukcesu, pragnęli stworzyć własną rodzinę. Dom otrzymali od rodziców Marcina, którzy przenieśli się do niewielkiej miejscowości pod Poznaniem, do domu odziedziczonego po dziadkach, który niszczał, stojąc pusty. W teorii wymagał niewielkiego remontu, w praktyce okazało się, że jedyne, co pozostało ze starego budynku, to fundamenty. Dom został gruntownie przebudowany i był teraz miejscem zjazdów klanu Brzozowskich, a niedzielny obiad w Puszczykówku stał się rodzinną tradycją. Spędzali tam często całe weekendy.
Przyjeżdżał również Marek, bliźniaczy brat jej męża. Chociaż z wyglądu trudno by ich odróżnić, charaktery mieli zupełnie inne. Marcin był roześmiany, roztrzepany, momentami lekkomyślny, a Marek zawsze poważny, odpowiedzialny, do przesady obowiązkowy. Mimo tych różnic, widocznych tylko dla ludzi, którzy ich znali i kochali, gdy bracia pojawiali się w drzwiach, pogrążeni w rozmowie, tylko serce rozpoznawało tego właściwego. Rzadko się zdarza, żeby bliźniacy, nawet jednojajowi, byli do siebie tak podobni. Wystarczyło, że włożyli identyczne ubrania i stali obaj z tym samym zamyślonym, skoncentrowanym wyrazem twarzy – wtedy koniec, byli nie do odróżnienia.
Ale wystarczyło tylko, by Marcin podniósł wzrok, a Dorota nie miała wątpliwości, który z tych dwóch jest jej mężem. Ten uśmiech i łobuzerski błysk w oku nadawał jego rysom zupełnie inny wyraz. Kochała go od lat, choć czasami odnosiła wrażenie, że pod względem charakteru to Marek byłby dla niej odpowiedniejszym partnerem. Najwyraźniej w przypadku jej i Marcina sprawdzało się stare porzekadło o przyciąganiu przeciwieństw. Był wszystkim, czego chciała od życia; wszystkim prócz dziecka, którego oboje pragnęli i na które czekali.
Obmyła zimną wodą zapuchnięte powieki, wytarła nos i wyszła z łazienki. Odetchnęła głęboko, powtarzając sobie, że następnym razem na pewno się uda. Weszła do salonu i zdziwiła się, zobaczywszy tam męża. O tej godzinie Marcin powinien być jeszcze w pracy. Tymczasem siedział zgarbiony, z rękami opuszczonymi bezwładnie w geście rezygnacji.
– Kochanie? – Zaniepokojona Dorota położyła mu dłoń na ramieniu. Marcin, pogrążony w myślach, nie słyszał jej kroków. Drgnął gwałtownie.
– Wystraszyłaś mnie – powiedział, uśmiechając się niepewnie. Na jego twarzy, mimo uśmiechu, dostrzegła napięcie.
– A ty mnie. Co robisz w domu o tej porze? Stało się coś? – zaczęła się dopytywać.
– Spotkanie skończyło się wcześniej… Płakałaś? – Wstał i ujął w dłonie twarz Doroty. Uniósł jej podbródek, wpatrując się z troską w zaczerwienione oczy.
– Nic takiego. – Starała się mówić lekkim tonem, jakby nic się nie stało. Bo nic się nie stało. Znowu. – Po prostu… Nic.
Nie musiała dodawać ani słowa. Wiedział. Przytulił ją mocno i kołysał w ramionach. Dorota wtuliła się w męża, wbijając palce w jego marynarkę. Marcin gładził jasne włosy żony, z trudem powstrzymując łzy.
Musisz jej powiedzieć, szepnął jakiś głos w jego głowie.
Wiem, odpowiedział sobie w myślach. Powie jej. Powie jej jutro.

Ręka mu drżała, gdy wyciągał z kieszeni chusteczkę, by otrzeć pot z czoła. Koledzy wyszli na papierosa, Marek został sam w pokoju. Wokół panowała cisza i spokój, ale niewytłumaczalny strach paraliżował mu oddech i myśli. Rozluźnił kołnierzyk pod szyją, który nagle zaczął go uwierać i nie pozwalał oddychać.
Nie był jasnowidzem. Nie miewał przeczuć ani wizji, ale doskonale wiedział, że ów lęk dotyczy jego brata. Zawsze wiedział, gdy z Marcinem działo się coś złego. Bliźnięta łączy niezwykła, niewytłumaczalna więź. To była jedyna rzecz, którą jego racjonalny umysł, zawsze poszukujący logicznego wyjaśnienia, przyjmował na wiarę. Dywagacje naukowe mogły sobie iść własnym torem, potwierdzając lub negując istnienie pewnej specyficznej relacji między bliźniakami albo też ją racjonalizując, ale żaden z braci Brzozowskich nigdy się nie pomylił, gdy chodziło o tego drugiego. Niejednokrotnie zdarzało się też, że obaj dzwonili do siebie w tej samej chwili z tą samą sprawą.
Jedna dusza w dwóch ciałach. Byli jak dwie połówki dobrze ustawionego mechanizmu, który nie działał należycie, gdy tryby się rozłączały. Mogli być zupełnie różni, mieć własne plany, marzenia, życie, ale w podświadomości jednego zawsze istniał ten drugi. Obecność brata bliźniaka dawała pewność, że cały świat może stanąć na głowie, zwrócić się przeciw jednemu z nich, ale brat zawsze i wszędzie będzie stał u jego boku.
Nie zastanawiając się ani chwili dłużej, Marek sięgnął po telefon i wybrał numer Marcina. Niecierpliwie czekał na połączenie. Zdenerwowanie narastało. Monotonny sygnał brzmiał złowróżbnie. Marcin nie odbierał, włączyła się poczta głosowa.
Marek rozłączył się, zgarnął dokumenty do teczki, raczej machinalnie niż rozmyślnie, i wyszedł z pokoju. Miał nadzieję, że uda mu się przemknąć niezauważenie obok gabinetu przełożonego, ale pech chciał, że na korytarzu wpadł prosto na szefa.
– Dobrze, że pana widzę, panie Brzozowski – ucieszył się dyrektor działu inwestycji długoterminowych.
– Przepraszam, pilna sprawa rodzinna.

 
Wesprzyj nas