Nic nie jest czarno-białe. A sprawiedliwy nie zawsze znaczy dobry. Znakomity thriller prawno-finansowy w stylu Toma Wolfe’a.


Co łączy wielomilionową międzynarodową transakcję ze śmiercią młodej modelki, agresywnymi działaniami organizacji feministycznej i seksualnym szantażem wymierzonym w wysoko postawionych urzędników? Misternie uknuta intryga sięga dalej, niż można się spodziewać, a zaplątani w nią ludzie poznają prawdę, która jest bardziej niebezpieczna niż ich zbrodnie.

Warszawski prokurator, Bożydar Wąsik usiłuje połączyć pozornie przypadkowe zdarzenia. Jego nieoczekiwanym sprzymierzeńcem staje się były prawnik korporacyjny, a obecnie balansujący na granicy alkoholizmu nieudany dziennikarz. Ich równoległe, choć niezależne śledztwa pokazują, że sprawiedliwość ma wiele twarzy i że morderstwo może być jedną z nich.

Mistrzowsko zmieniając perspektywy, z których poznajemy kolejne elementy układanki, autor towarzyszy bohaterom w ich życiowo-zawodowych wędrówkach – od pustyń i miast Australii, po ulice Londynu, Brukseli, Amsterdamu, Wiednia i Warszawy. Jednak bez względu na miejsce akcji, moralne dylematy postaci w konfrontacji z wielkimi pieniędzmi, zbrodnią, szantażem, a także własną chciwością i żądzą władzy pozostają te same.

Wielopiętrowa, efektowna intryga, utkana wokół sprzedaży tytułowego „Browaru” jest pretekstem do ukazania dramatycznych przemian, jakie zachodzą w bohaterach powieści w zderzeniu z nową, bezwzględną rzeczywistością wolnego rynku. W świecie szybkiej komunikacji i swobodnego przepływu kapitału, pozornie niezależne losy ludzkie przeplatają się ze sobą, zmieniając życiowe postawy, zmuszając bohaterów do dramatycznych wyborów, często do zmierzenia się z własnym człowieczeństwem… lub jego brakiem.

Tylko nielicznym uda się odnaleźć swoje miejsce w nowym, wspaniałym świecie, którego symbolem jest Browar. Ale cena, jaką muszą za to zapłacić, będzie wysoka.

„Browar” Tomka P. Chenczke to wielowątkowy thriller, którego akcja toczy się w czasach rodzącego się w Polsce wolnego rynku.

Tomek P. Chenczke – rocznik 1961, urodzony w Kaliszu. Z zawodu prawnik i finansista. Doktor prawa California Western School of Law. Do USA wyemigrował na początku lat osiemdziesiątych. W 1990 r. przyjechał do Polski jako tłumacz i asystent byłego sekretarza stanu USA Henry’ego Kissingera. Rok później wrócił na stałe do kraju, gdzie zaangażował się w działalność biznesową i inwestycyjną. Trzy lata temu porzucił karierę korporacyjną, by poświęcić się pracy twórczej.
Pierwsze teksty publikował jeszcze w czasach studenckich w Miesięczniku Pracy Twórczej „Radar”. Tworzy swobodnie w dwóch językach – polskim i angielskim. Pasjami pochłania światową literaturę. Wielbiciel Davida Fostera Wallace’a, Williama Gibsona i Toma Wolfe’a. Tworzy scenariusze filmowe i telewizyjne. Obecnie pracuje nad serialem „Zadra”. Jego drugą wielką pasją jest muzyka – od barokowych mistrzów po współczesne brzmienia. Jeszcze podczas studiów w USA lider studenckiego zespołu „Karamazov Sister”, autor tekstów i muzyki rockowej.
Od kilku lat dzieli czas między Warszawą a południem Portugalii. Mieszka na Algarve, której nadoceaniczny krajobraz przywołuje wspomnienie ukochanej przez niego Południowej Kaliforni.

Tomek P. Chenczke
Browar
Wydawnictwo Wielka Litera
Premiera: 17 czerwca 2015


Od dawna nie pamiętał tak spokojnej nocy! Po osiemnastu latach za kierownicą Tadeusz „Tadzio” Kusy musiał przyznać – pomimo różnorodnych, acz nie zawsze przyjemnych doświadczeń – iż nie ma w życiu nic bardziej nieprzewidywalnego od nocnego klienta. Od ponad dwóch godzin stał na hotelowym podjeździe, wpatrując się z nadzieją w szklane obrotowe drzwi, wypluwające sporadycznie hotelowych gości, których najwyraźniej jedynym celem tej nocy były piesze spacery po opustoszałym centrum miasta. Nie dość, że nie zarobił ani złotówki, to jeszcze nabierał coraz większej pewności, że powoli, lecz skutecznie rozbiera go wirus grypy. Tylko nie to! Wyobraził sobie całe dnie spędzone w łóżku, w małym mieszkaniu, gdzie nieustanna obecność zrzęd liwej żony mogłaby doprowadzić do szaleństwa samego papieża.
A wszystko przez te idiotyczne reguły hotelu „M”! Tracił z ich powodu nie tylko cenną benzynę, ale i zdrowie. Zgodnie z wymaganiami zarządu musiał utrzymywać w samochodzie stałą temperaturę – nie niższą niż 18 i nie wyższą niż 25 stopni. Ale czy choć jeden z tych kretynów w garniturach, którzy najwyraźniej nigdy nie siedzieli za kółkiem taksówki, przejmował się tym, że jeśli będzie stał ponad dwie godziny z włączonym silnikiem, to równie dobrze mógłby puścić z dymem wszystkie swoje ciężko zarobione pieniądze?
Tadzio Kusy, oparty plecami o przednie drzwi taksówki, palił kolejnego tego wieczoru papierosa. W oddali, na ślepej ścianie starej, na pół zniszczonej kamienicy, widniał olbrzymi plakat jego ulubionej marki piwa. Szczupła blondynka, której twarz i figura rozbudzały w Tadziu – poza chęcią objęcia dłonią oszronionej szklanki – także i inne, głęboko skrywane pragnienia, leżała w czerwonej sukience na rozłożonym na trawie futrze z norek. Obok jej nagiego ramienia w zielonej trawie wił się porzucony naszyjnik z pereł. U jej stóp leżała przewrócona butelka szampana. Dziewczyna najwyraźniej nie była zachwycona wyborem napoju i Tadzio doskonale wiedział, dlaczego: jej nostalgiczne spojrzenie kierowało się w stronę olbrzymiego sloganu wydrukowanego nad jej głową, tuż obok wyeksponowanej butelki piwa: „Tylko M.O.C.”.
Tadzio zaciągnął się po raz ostatni i wyrzucił niedopałek papierosa w zaspę brudnego śniegu na podjeździe. Właśnie miał otworzyć drzwi taksówki, kiedy jego uwagę przykuły dwa ciemne punkty w górnej części plakatu. Mógłby przysiąc, że jeszcze przed chwilą ich tam nie było. Co więcej, czarne plamy na plakacie zdawały się poruszać!
Zastanawiał się przez chwilę, czy nie powinien przyjrzeć się dziwnemu zjawisku z bliska. Może by i tak zrobił, gdyby nie gwizd hotelowego portiera, który przerwał jego wahania i przypomniał mu o jego obowiązkach. Miał kurs. Cuda się zdarzały!

Rozdział pierwszy

„DLACZEGO nie chcesz się z nami bawić?”.
Nie chciał, ale nie miał wyboru.
Od jakiegoś czasu dla Marcina problem polegał na tym, aby odgadnąć, który kieliszek powinien być ostatni. O jeden za mało – i zamierzone odejście w stan obojętnej nieświadomości alkoholowego snu stawało się bolesnym pasmem przebudzeń, majaków, a nawet sennych wizji, których powracający motyw był jednym z powodów częstego sięgania po alkohol. O jeden za dużo – i nocna amnezja, pożądany stan kilkugodzinnego niebytu, zamieniał się w poranny koszmar przebudzenia, depresji, zmagania się z duchami przeszłości, których nocnych odwiedzin za wszelką cenę starał się unikać.
Niestety, powtarzalność wieczornego rytuału picia miała ograniczony wpływ na znalezienie złotego środka. Czy to za sprawą nieregularnej diety, zmian pogodowych, czy też jego własnej kompulsji – która często przeszkadzała mu przestać spożywania alkoholu, póki pusta butelka nie wysuwała się z rąk i nie toczyła hałaśliwie po bukowym parkiecie – Marcin zbyt często budził się z paraliżującym bólem głowy i uczuciem depresji.
Wszystko jednak było lepsze od prób zasypiania na trzeźwo!
Wtedy nie było mowy o żadnym śnie. Obawa przed koszmarami sennymi, które czyhały na niego, gdy tylko przymykał powieki, pozwalała mu jedynie na płytki, wyczerpujący półsen więziennego strażnika.
Dziś wypił o jeden kieliszek za mało. Gdyby był jakiś sposób na powrót do niedokończonej butelki, której chłodna obecność na półce w lodówce zdawała się teraz zbytecznym kompromisem, chybionym aktem samokontroli, zrobiłby to natychmiast bez względu na poranne konsekwencje. Ale droga do lodówki była odcięta przez postacie otaczające skórzaną sofę, na której leżał w ubraniu, nie trudząc się wyprawą do łóżka. Ich drobne twarze pochylały się nad jego głową, wspartą na czymś, co równie dobrze mogło być niewygodną poduszką, jak i jego torbą z papierami z redakcji.
– Dlaczego nie chcesz się z nami bawić?
Dziewczynka, która od kilkunastu sekund z uporem zadawała mu to pytanie, miała niewiele ponad dziesięć lat, jasne włosy spięte w kucyk i parę zimnych, błękitnych oczu wpatrujących się w nieokreślony punkt ponad jego głową.
Nie chciał się bawić. Chciał, żeby zniknęły. Opuściły jego mieszkanie. Opuściły jego sen. Za późno. Krąg dzieci wokół sofy nie tylko nie zamierzał zniknąć, ale zdawał się ciągle powiększać, zacieśniać wokół jego leżącego bezwładnie ciała.
Chłopiec z czupryną ciemnych sterczących do góry włosów i śladami trądziku na twarzy, który chwilę przedtem dotykał rękami oparcia sofy, studiując jej kształty, wyciągnął drobną, kościstą dłoń w stronę jego twarzy. Marcin poczuł chłodny, lekko spocony dotyk na skórze. Instynktownie zacisnął powieki.
– Udaje, że śpi – powiedział chłopiec, odsuwając dłoń.
– Myśli, że nas oszuka – usłyszał głos dziewczynki, tej samej, która jeszcze niedawno nakłaniała go do zabawy.
Któreś z dzieci musiało otworzyć okno, bo Marcin poczuł na twarzy powiew mroźnego grudniowego powietrza. Jego powieki pozostawały zamknięte. Przynajmniej tak mu się wydawało. Czyjeś dłonie unosiły teraz jego głowę z twardego oparcia, na którym leżała. Dużo dłoni. Dłoni, które zaczęły zsuwać się wzdłuż jego ramion i pleców, unosząc jego bezwładne ciało, dłoni obojętnych na stan pozornego uśpienia, które Marcin za wszelką cenę nadal próbował udawać, dłoni sadowiących go na sofie, z plecami wspartymi o skórzane oparcie. Nie miał wyboru. Jego powieki uniosły się powoli.
Pierścień otaczających go twarzy był tak ciasny, iż miał przez chwilę wrażenie, że są pozbawione ciał i wyrastają przed jego oczami na różnych wysokościach. Dopiero po chwili zorientował się, że dzieci stworzyły coś w rodzaju dziwacznej piramidy, z głowami wyrastającymi spod splecionych ramion i nóg i dotykającymi się wzajemnie. Po krótkiej chwili zrozumiał tę bliską, fizyczną wręcz wspólnotę – wszystkie dzieci były ociemniałe. Oczy, które się w niego wpatrywały, były zwrócone do wewnątrz.
Zauważył, że w tym śnie nie potrafi mówić, niezdolny do jakiejkolwiek formy sprzeciwu. Także jego ciało zdawało się poruszać jedynie za sprawą ich dłoni i ramion, które ponownie go otoczyły, unosząc go z sofy – najpierw z pewnym wysiłkiem, wahaniem, ale po chwili ustawiając go pionowo z siłą i pewnością siebie, o które nigdy by ich nie podejrzewał.
Tak jak przypuszczał, dzieci otworzyły okno na oścież, pozwalając grudniowemu wiatrowi szarpać raz po raz czerwonymi zasłonami. Trochę go dziwiło, że odczuwa ruchy mroźnego powietrza, a jego ciało pokrywa się gęsią skórką. Dlaczego miałby odczuwać chłód we śnie?
Zanim pojął, co się z nim dzieje, jego nagie stopy dotykały parapetu okna, a ciało, poruszane setkami wszechobecnych dłoni, niebezpiecznie wychylało się do przodu, w stronę zimnej, wszechogarniającej ciemności. Instynktownie spojrzał w dół, spodziewając się dostrzec znajome kontury ulicy, hałdy zmrożonego śniegu oświetlone światłem ulicznej latarni, zaparkowane samochody sąsiadów. Ale przestrzeń pod jego stopami nie miała żadnej rozpoznawalnej formy, żadnego punktu odniesienia. Nic poza niezgłębioną czernią.
– A teraz skaczemy – usłyszał za plecami głos chłopca z czupryną ciemnych włosów.
– Ty pierwszy – zawtórował mu głos dziewczynki z końskim ogonem.
Jego stopy utraciły kontakt z parapetem okna. Spadał. W otaczającą go zewsząd czerń nocy lub otchłani. W absolutnej ciszy. Samotnie.

UPADEK BYŁ BOLESNY. Uderzenie w głowę sprawiło, że jęknął z bólu i otworzył oczy. Leżał na parkiecie, obok sofy, z twarzą do dołu. Potrzebował dłuższej chwili, aby zrozumieć, co się wydarzyło. W trakcie snu musiał zsunąć się z sofy i uderzyć głową o stojący tuż obok drewniany stolik. Przynajmniej nie czuł bólu głowy po wypitym wczorajszej nocy alkoholu.
Nawet jeśli czaił się gdzieś za rozsadzającymi czaszkę eksplozjami, to i tak nie był w stanie go zidentyfikować. Powietrze w mieszkaniu miało temperaturę jak w chłodni. Szybko odkrył przyczynę. Okrywając się szczelnie ściągniętym z sofy kocem, podszedł do otwartego okna i zamknął je, zasuwając czerwone kotary. To nie był najlepszy dzień na zmaganie się z bólem głowy. Guz miał wielkość piłeczki pingpongowej, a Marcin wcale nie był pewien, że osiągnął swój ostateczny rozmiar. Zegar na biurku wskazywał kwadrans po dziewiątej. Miał czterdzieści pięć minut, żeby doprowadzić się do stanu względnej przyzwoitości i dotrzeć do budynku sądu.
W lustrze w łazience, z dwiema tabletkami Alka Seltzer w dłoni, krytycznie ocenił wygląd swojej twarzy. Postanowił zignorować jednodniowy zarost – zarówno z braku czasu na golenie, jak i z poczucia wstrętu do własnej kondycji; uczucia, które wydało mu się odpowiednie, biorąc pod uwagę czekającą go tego dnia konfrontację z byłą żoną. Prawie byłą, poprawił się. Przynajmniej przez następne dwie, trzy godziny.
Oczy wyglądały najgorzej. O ile przekrwione gałki mógł zamaskować za pomocą kilku kropel Visine (uzupełnianie ich zapasu należało do jednej z najskrzętniej pilnowanych czynności w jego łazience), o tyle sine zakola pod oczami jednoznacznie wskazywały na to, czym zajmował się ostatniej nocy. Kiedyś rozważał nawet makijaż, maskujący krem stosowany czasem przez Marię, gdy chciała ukryć niedoskonałości cery, ale dawno porzucił ten pomysł jako zbyt desperacki i niemęski. Męski? Wpatrując się w swoje odbicie w lustrze – twarz pokrytą poszarzałym naskórkiem, zaniedbane przetłuszczone włosy, przedwcześnie siwiejące na skroniach, półprzymknięte oczy obawiające się kontaktu ze światłem – zastanawiał się, jak Maria mogła kiedyś znaleźć w nim coś atrakcyjnego.
Odkręcił kran, połknął pastylki trzymane w dłoni i pochylił głowę nad umywalką, chciwie chwytając ustami strumień zimnej wody. Nie zmieniając pozycji, skierował wodę na twarz, skronie, szyję, by wreszcie na koniec zanurzyć całą głowę. Jego ekspresowy prysznic. Z braku czasu musiał wystarczyć. Ponieważ ostatnią noc spędził na sofie w ubraniu, kwestia doboru garderoby ograniczyła się jedynie do założenia innej koszuli, najczystszej, jaką potrafił znaleźć wśród kilku porzuconych na podłodze w sypialni. Marynarka wisiała w szafie w przedpokoju. Zarzucił ją na siebie nie bez uczucia wewnętrznej kapitulacji. Od czasu odejścia z kancelarii obiecał sobie nigdy nie wracać do dawnego służbowego ubioru. W prawej wewnętrznej kieszeni wyczuł miękki kształt zwiniętego krawatu, ale uznał, że jest za wcześnie, aby zaufać swym drżącym dłoniom. Założy go przed wejściem na salę rozpraw. Przynajmniej spróbuje. Płaszcz uznał za zbyteczny. Nawet w marynarce jego skóra osiągała już temperaturę wrzenia, produkując irytujące i krępujące krople potu.
Było wpół do dziesiątej. Pomyślał jeszcze o telefonie do redakcji, aby uprzedzić o nieuniknionym spóźnieniu, ale pomysł rozmowy z Walderem, tuż po przebudzeniu, głosem, którego ani tonacji, ani siły nie był jeszcze pewny, szybko wyparował mu z głowy. Zresztą Walder najprawdopodobniej zignorowałby jego telefon nie zawsze uprzejmym – przynajmniej dla niego – głosem asystentki. A gdyby nawet zdecydował się na bezpośrednią rozmowę, to cóż Marcin miałby mu do powiedzenia? „Drogi redaktorze naczelny, proszę mi wybaczyć spóźnienie, ale rozwodzę się z pana córką?”. Walder zapewne poprawiłby go swoim mentorskim i nieznoszącym sprzeciwu tonem: „To ona rozwodzi się z tobą, frajerze”.
Strata czasu.
Kluczyki do samochodu leżały na stoliku w przedpokoju.
Nie bez poczucia winy sięgnął po nie, zastanawiając się przez chwilę, czy nie powinien wezwać taksówki. Nie miał na to czasu. Nie mógł kazać czekać swojej byłej żonie. Prawie byłej.

WCIŚNIĘTY W SKÓRZANY FOTEL, z dłońmi kurczowo wczepionymi w poręcze i z magazynem linii lotniczych na kolanach, który miał mu przypominać, że tak naprawdę ma do czynienia z rutynową procedurą, Trevor Dice zastanawiał się, czego nienawidzi bardziej: lądowań czy Londynu. Spoglądając kątem oka na pasażera po swojej prawej stronie, szybko podjął decyzję. W tej chwili najbardziej irytował go widok jego partnera, Maksa Steina, siedzącego z jedną nogą założoną na drugą, w pozie doskonałego rozluźnienia i z półuśmieszkiem na twarzy, którego przyczyną mogło być wyłącznie narastające rozbawienie jego panicznym zachowaniem. Pieprzyć cię, Stein! Jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem, jego uciążliwy związek z Maksem Steinem dobiegnie szczęśliwego końca. Oczywiście pod warunkiem że uda mu się przetrwać dzisiejsze lądowanie.
Stewardesa, siedząca na fotelu dla załogi, skierowała w jego stronę łagodny uśmiech przeznaczony zapewne dla idiotów lub dzieci. Z całych sił próbował skupić się na okładce leżącego na kolanach magazynu, na zimowym pejzażu alpejskiej wioski i pokrytych śniegiem dachach malowniczych chalets. Gdy koła samolotu uderzyły o ziemię, wstrzymał oddech i zacisnął powieki. Maszyna hamowała i Dice poczuł, jak pas bezpieczeństwa boleśnie wpija się w jego ciało.
Budynki Heathrow pojawiły się w oknie po jego lewej stronie. Rozluźnił pas i trzykrotnie odetchnął głęboko, ignorując rozbawienie widoczne na twarzy jego towarzysza podróży. Londyn. Co podkusiło Van der Boera, aby wybrać to miasto na miejsce ich spotkania? Nie miasto, poprawił się, odczuwając pewną ulgę. Lotnisko Heathrow i hotel Renaissance. Nie był gotów na konfrontację z opresyjną architekturą Londynu, szczególnie w ten szary grudniowy dzień, z niebem w kolorze ołowiu.
Jego nienawiść do Londynu była czymś organicznym, wręcz wisceralnym. Datowała się od czasu jego pierwszej podróży na uniwersytet w Oksfordzie i narastała – o ile to w ogóle możliwe – z każdym następnym powrotem przez cztery lata studiów na wydziale prawa. Nie potrafił do końca powiedzieć, co było jej przyczyną – czy przyczynami, bo z upływem czasu było ich coraz więcej – ale miasto stało się dla niego swoistym rezerwuarem wszystkiego, czego nienawidził w tym kraju, w szkole, w ludziach, których spotykał, w kolegach z uczelni i w pogodzie, która niezmiennie wprowadzała go w stan depresji i melancholii. Wiedział tylko, że symbolem całej jego wielowymiarowej nienawiści stała się z czasem pompatyczna imperialna architektura tego miasta. „Wędrujący Australijczyku”, pomyślał, wpatrując się w biegających po płycie lotniska ludzi z obsługi technicznej, „trzymaj się z daleka od Londynu.
Po pierwsze, będą szydzić z twego akcentu, tak jakby Bóg i królowa obdarzyli ich monopolem właściwej wymowy. Po drugie, potraktują cię jak barbarzyńcę, tylko kilka pokoleń odległego od dziada przykutego do galer i usuniętego z kraju za ignorowanie jego tak zwanej wyjątkowości!”. Wyjątkowość, pożal się Boże. Trevor Dice pamiętał swoich kolegów z uczelni, absolwentów Eton, potomków rodów sięgających dalej niż miejska kanalizacja. Gdzie byli teraz? Gdy on, barbarzyńca, miał właśnie zarobić w jeden dzień więcej, niż oni zdołali uzbierać od czasów Wilhelma Zdobywcy?
Max Stein położył mu dłoń na ramieniu, przerywając jego wewnętrzne rozważania o odwecie.
– Wysiadamy.
– Ty pierwszy – powiedział Dice nie bez cienia złośliwości w głosie.

 
Wesprzyj nas