Status społeczny, władza, utrata niewinności i… seks. Satyryczne arcydzieło „dokumentujące” środowisko amerykańskich studentów jednej z najlepszych uczelni w kraju, napisane w duchu Steinbecka, ale też Dickensa czy Zoli.


Rzecz dzieje się na fikcyjnej uczelni Dupont – idealnym uniwersytecie. Po neogotyckich korytarzach i wypielęgnowanych trawnikach przechadza się śmietanka elitarnej młodzieży z najlepszych rodzin w kraju. Wśród nich – Charlotte Simmons – dziewczyna, która trafiła tu tylko dzięki zdobytemu stypendium.

Przyjechała, żeby się uczyć, żeby wreszcie zostać Kimś. Przywiozła ze sobą bagaż innego świata, surowego i religijnego. Lecz całe dobre wychowanie okazuje się nic niewarte w starciu z najbardziej wyuzdanymi i zdemoralizowanymi postaciami, które spotyka na swojej drodze. Dostanie jednak szansę, aby w gąszczu obłudy pozostać sobą.

Tylko… czy będzie chciała z niej skorzystać?

Dr. Thomas Kennerly “Tom” Wolfe (ur. 1931 w Richmond w Wirginii) – amerykański pisarz i dziennikarz. Jeden z twórców nurtu Nowego Dziennikarstwa w latach 60. i 70

Tom Wolfe
Nazywam się Charlotte Simmons
Przekład: Maciejka Mazan
Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.
Premiera: 19 czerwca 2015


Prolog
Jestem z Duponta

Przy każdym otwarciu drzwi męskiej ubikacji do środka wdzierał się podkręcony ryk Swarmu — kapeli łomoczącej koncert w sali na górze — i odbijał się rykoszetem od wszystkich luster i ceramicznych powierzchni, aż wydawało się, że jest dwa razy głośniejszy. Ale wtedy drzwi zamykały się na pneumatycznych zawiasach, Swarm odchodził w niebyt i znowu słyszało się studentów, pijanych młodością i piwem, żartujących albo przynajmniej hałasujących przed pisuarami.
Dwaj z nich odkryli, że śmiesznie jest kołysać rękami przed fotokomórką, by pisuary bez przerwy się spłukiwały.
— Co ty, jaka zdzira? Powiedziała mi, że jest zadziewiczona! — wrzasnął jeden. Obaj padli ze śmiechu.
— Tak powiedziała? Zadziewiczona?
— A jak! Zadziewiczona albo że się odrodziła dziewicą, jakoś tak!
— Może myśli, że do tego są pigułki dzień po?! — Znowu padli. Osiągnęli ten etap imprezy, na którym każda uwaga wydaje się jeszcze śmieszniejsza, jeśli się ją wykrzyczy.
Muszle się spłukiwały, chłopcy konali pod wpływem kolejnego dowcipu, a gdzieś w długim rzędzie kabin ktoś wymiotował. Potem drzwi znowu się otwierały i Swarm znowu ładował się do środka.
Jednakże nic nie przeszkadzało jedynemu studentowi przed rzędem umywalek. Jego uwaga była przykuta do tego, co widział w lustrze, czyli własnej śnieżnobiałej twarzy. W głowie miał wicher. Podobało mu się. Wyszczerzył zęby. Nigdy w życiu nie wydawały mu się takie białe. Ale równe! Ale białe! Aż wibrowały doskonałością. A ta kanciasta szczęka… ten podbródek z doskonałym rowkiem pośrodku… te gęste, bujne, jasnobrązowe włosy… te olśniewające orzechowe oczy… wszystko jego! Ten w lustrze to on! Raptem poczuł się jak ktoś obcy, spoglądający sobie przez ramię. Ten pierwszy on był wstrząśnięty własną urodą.
Serio. Ale ten drugi przyglądał się twarzy w lustrze z dystansem i obiektywizmem, które doprowadziły go do tego samego wniosku — że wygląda zawaliście. Potem obaj obejrzeli ramiona w miejscu, w którym wyłaniały się z rękawów koszulki polo. Odwrócił się w bok i wyprostował ramię, żeby triceps rysował się lepiej. Zajebiście, zgodzili się obaj. Nigdy w życiu nie był szczęśliwszy.
Mało tego, był także na granicy ważnego odkrycia. Miało to coś wspólnego z jedną osobą patrzącą na świat dwoma parami oczu. Gdyby tylko mógł zatrzymać tę chwilę w umyśle, przypomnieć ją sobie jutro i zapisać. Dziś nie był w stanie, nie przy tym bajzlu w czaszce.
— Siemka, Hoyt! Jak leci?
Oderwał wzrok od lustra, a tam stał Vance, jak zwykle z jasną strzechą włosów. Byli w tym samym bractwie, a Vance był nawet prezesem. Hoyt odczuł przemożne pragnienie, by się z nim podzielić odkryciem. Już otwierał usta, ale nie mógł znaleźć właściwych słów i nic z nich nie wyszło. Więc rozłożył ręce, uśmiechnął się i wzruszył ramionami.
— Ładnie wyglądasz, Hoyt! — rzucił Vance, podchodząc do pisuarów. — Ładnie wyglądasz!
Hoyt zrozumiał, że wygląda na bardzo narąbanego. Ale w obecnym wysublimowanym stanie, cóż to dla niego znaczyło?
— Hej, Hoyt!— mówił dalej Vance, stojąc już przed pisuarem — Widziałem tam na górze, jak startujesz do tej ciupci. Mów prawdę! Serio cię kręci?
— A moe baaej ssaońć? — odparł Hoyt, który usiłował powiedzieć: „A może bardziej stanąć?”, i w bardzo nieznacznym stopniu zdawał sobie sprawę, jak strasznie mu się nie udało.
— I ładnie mówisz! — stwierdził Vance. Odwrócił się, by obdarzyć uwagą pisuar, ale potem jeszcze raz spojrzał na Hoyta i dodał poważnym tonem: — Wiesz, co myślę? Myślę, że jesteś napruty. Lepiej wracaj do domu, póki jeszcze coś jarzysz.
Hoyt odpowiedział niezrozumiałymi protestami, lecz bez większego przekonania, i wkrótce obaj opuścili budynek. Była łagodna majowa noc z przyjemnym wietrzykiem i księżycem w pełni, którego światło rozpraszało ciemności, wyłaniając z nich falisty dach teatru, oficjalnie nazywanego na uniwersytecie Operą Phippsa, będącego jednym z powstałych w latach pięćdziesiątych słynnych nowoczesnych dzieł architekta Eera Saarinena. Tonące w blasku wejście do teatru rzucało ognistą ścieżkę na plac i rząd jesionów u progu innej słynnej ozdoby kampusu, Gaju. Gdy Charles Dupont — król barwników sztucznych i kolekcjoner dzieł sztuki, niespokrewniony z du Pontami z Delaware — sto piętnaście lat temu zakładał Uniwersytet Duponta, wyobraził sobie prawdziwy akademicki gaj, w którym młodzi i starzy uczeni mogliby przechadzać się w zamyśleniu. Zatrudnił legendarnego architekta krajobrazu, Charlesa Gillette’a. W kampusie było w bród owoców geniuszu Gillette’a. W samym sercu znajdował się Wielki Dziedziniec — czworobok złożony ze starszych budynków szkoły — a także ogród botaniczny, dwa ukwiecone trawniki z altanami, obsadzone drzewami parkingi, ale nade wszystko owo arboretalne arcydzieło, Gaj — tak artystycznie zaplanowany, że nikt by nie pomyślał, iż uniwersytet jest otoczony czarnymi slumsami miasta tak wielkiego jak Chester w Pensylwanii. Gillette doglądał każdego drzewa, każdego krzewu, każdego pnącza i kępy mchu, każdej polanki, każdej byliny, okazów pielęgnowanych z ogromną troską przez większą część stulecia. Wytyczył też kręte ścieżki, w sam raz na perypatetyczne spacery. Jednakże, choć było to zabronione, studenci często szli na skróty przez ten triumf amerykańskiej architektury zieleni, tak jak dzisiaj Hoyt i Vance, pod blaskiem wielkiego bochna księżyca.
Świeże powietrze, cisza i spokój ogromnych drzew rozjaśniły Hoytowi w głowie — albo przynajmniej zaczęły rozjaśniać. Czuł się tak, jakby znów znalazł się na błogim przecięciu osi pijackiego grafiku, w którym upojenie jest dokładnie tak upojne jak trzeba, a rozum i przytomność nie muszą zniknąć… fantastyczny moment totalnego pijaństwa. Był przekonany, że znowu może wypowiadać się zrozumiale i spójnie, a błogi wicher w jego głowie wciąż wiał.
Początkowo, idąc z Vance’em przez gąszcz w stronę alei Laddinga i serca kampusu, nie odzywał się zbyt wiele, bo usiłował zachować w pamięci tamtą chwilę przed lustrem. Jednakże tamta chwila wyślizgiwała się… wyślizgiwała… wyślizgiwała… i zanim się zorientował, w jego głowie powstała całkiem inna myśl. To ten Gaj… ten Gaj… ten słynny Gaj… który szumiał „Dupont”… i sprawiał, że Hoyt czuł Duponta w kościach, i jego kości stawały się absolutnie lepsze od kości wszystkich mieszkańców Ameryki, którzy nigdy nie chodzili do Duponta. Jestem z Duponta, powiedział do siebie. Gdzie pisarz, który uwieczni to uczucie? To uniesienie, które rozświetlało samo centrum jego centralnego układu nerwowego, kiedy w rozmowie z kimś rzucał niby od niechcenia, że studiuje, a rozmówca pytał (co było do przewidzenia) „Gdzie?”, on zaś odpowiadał najbardziej bezbarwnym i spokojnym tonem „Na Duponcie” i sprawdzał reakcję. Niektórzy, zwłaszcza kobiety, okazywali jawny podziw. Uśmiechali, się, ich twarze się rozjaśniały, mówili „O! Dupont!”, inni natomiast, zwłaszcza mężczyźni, sztywnieli i walczyli ze sobą, żeby wyrazem twarzy nie zdradzić się, jak bardzo im to zaimponowało, i mówili „Aha” albo „uhm”, albo w ogóle nic. Sam nie wiedział, co podoba mu się bardziej. Wszyscy jego koledzy i koleżanki, będący tak jak on na ostatnim roku Duponta — a nawet ci, którzy już go ukończyli — znali to uczucie, cenili je, szukali sposobów, by codziennie się nim rozkoszować, o ile to możliwe — teraz i do końca życia — ale nikt jeszcze nie nazwał go słowami i Bóg świadkiem, że nikt z Duponta, żaden mężczyzna ani kobieta, nie starał się sprecyzować tego stanu głośno nikomu, nawet innym przedstawicielom tej czarującej arystokracji. W końcu nie byli tacy głupi.
Hoyt rozejrzał się po Gaju. Drzewa stały jak zaklęte postaci pod złotą pełnią.Wesoło, wesoło wiał wicher — błysk inspiracji — to on, Hoyt, powinien ująć to wszystko w słowa! To on będzie bardem!
Wiedział, że ma talent. Nigdy nie miał czasu, by pisać coś innego niż wypracowania, ale teraz po prostu wiedział, że jest w stanie to zrobić. Nie mógł się już doczekać następnego dnia, kiedy się obudzi i wyrazi to uczucie na monitorze komputera. A może opowie o tym teraz Vance’owi? Kiedy zanurzyli się w zaczarowany Gaj, Vance szedł parę krokówprzed nim. Z Vance’em można o czymś takim porozmawiać.
Nagle Vance spojrzał na Hoyta, zatrzymał go gestem ręki, podniósł palec wskazujący do ust i przytulił się do drzewa. Hoyt poszedł w jego ślady. Potem Vance pokazał na migi, że powinni wyjrzeć. W blasku księżyca, jakieś dziesięć metrów od siebie, dojrzeli dwie postaci. Jedna, mężczyzna z wielką strzechą siwych włosów, siedział na ziemi pod drzewem, ze spodniami i bokserkami wokół kostek i rozłożonymi masywnymi białymi udami. Drugą była dziewczyna w szortach i podkoszulku, klęcząca między jego kolanami, twarzą do niego. W świetle księżyca jej obfita, poruszająca się w górę i w dół fryzura wydawała się bardzo jasna.
Vance cofnął się za drzewo i wyszeptał:
— Ja cię, Hoyt, ty wiesz, kto to? To gubernator jakiśtam, z Kalifornii, ten co ma przemówić na rozdaniu dyplomów!
Rozdanie miało się odbyć w sobotę. Był czwartek.
— Tto so on tu rrrobi? — spytał Hoyt trochę za głośno. Vance znowu położył palec na ustach, zachichotał głucho i szepnął:
— A to akurat chyba jasne, nie?
Ponownie wyjrzeli zza drzewa.Mężczyzna i dziewczyna pewnie coś usłyszeli, bo patrzyli w ich stronę.
— Znam ją! — powiedział Hoyt. — Była ze mną na…
— Hoyt, kurwa! Ćśśś!
Bang! Ktoś chwycił ramię Hoyta w miażdżący chwyt i spytał tonem twardziela:
— Co tu robicie, pojebańce?
Hoyt odwrócił się i stanął twarzą w twarz z niskim, ale potężnie umięśnionym mężczyzną w ciemnym garniturze i krawacie, ledwie obejmującym jego szerszy od głowy kark. Z lewego ucha wystawał mały przezroczysty spiralny kabelek.
Adrenalina i alkohol uderzyły Hoytowi do głowy. Jest z Duponta! A przed nim stał zuchwały małpolud.
— Co robimy? — warknął, niechcący opryskując faceta śliną. — Patrzymy na pieprzoną małpią mordę jakiegoś fiuta, oto co robimy!
Facet chwycił go za ramiona i cisnął nim o pień, wyduszając z niego powietrze.W chwili gdy mały goryl zamachnął się pięścią, Vance osunął się na czworaki tuż za jego plecami. Hoyt zrobił unik — pięść trzasnęła w drzewo — i popchnął ze wszystkich sił napastnika, który z bólu właśnie zaczął ryczeć „kuuuurwa”.
Przewrócił się na Vansie i grzmotnął o ziemię, aż rozległo się echo. Zaczął wstawać, ale osunął się z powrotem na ściółkę. Znieruchomiał na boku, tuż przy wielkim obnażonym korzeniu klonu, z wykrzywioną twarzą, trzymając się za ramię ręką o nadgarstku rozciętym aż do kości. Ramię, pewnie wybite ze stawu, było wykręcone pod groteskowym kątem.
Hoyt i Vance, który jeszcze nie wstał, gapili się niemo na ten obraz cierpienia. Facet otworzył oczy, przekonał się, że jego przeciwnicy już nie chcą atakować, i jęknął:
— Schurwele… schurwele… — Potem, ogarnięty Bóg wie jakim uczuciem, wykrzywił się w kolejnym ślepym grymasie i dalej leżał, jęcząc: — Schuuele… mmschuele…
Obaj chłopcy spojrzeli na siebie i, pchnięci jedną myślą, popatrzyli w stronę mężczyzny i dziewczyny. Nie dostrzegli nikogo.
— Co robimy? — szepnął Vance.
— Spieprzamy jak sukinsyny — odparł Hoyt.
I tak zrobili. Kiedy biegli przez arboretum, a drzewa, krzewy, kwiaty i liście tylko migały w ciemnościach, Vance powtarzał nieustannie coś w rodzaju:
— Samoobrona, samoobrona… to była… samoobrona… — aż w końcu zabrakło mu tchu.
Zbliżyli się do końca Gaju, gdzie rozciągał się teren kampusu.
— Zwol… nij — wydyszał Vance. Oddechu starczało mu tylko na jedną sylabę. — Idź… jak… by… nic… zchwuj się… ntrlnie…
Więc wyszli z Gaju i starali się zachowywać naturalnie, tylko że dyszeli jak dwaj zboczeńcy i ociekali potem.
Vance powiedział:
— Nie… (zipnięcie) mówmy o tym (zipnięcie) nikomu… (zipnięcie). Dobrze? (zipnięcie). Dobrze, Hoyt? (zipnięcie). Dobrze, Hoyt?! (zipnięcie). Kurwa! (zipnięcie). Słyszysz mnie, Hoyt?
Ale Hoyt nawet na niego nie patrzył, a co dopiero mówić o słuchaniu. Serce rozsadzała mu adrenalina tak samo jak Vance’owi, ale w jego przypadku hormon jedynie zasilił wesołą trąbę powietrzną, która teraz wirowała mocniej niż kiedykolwiek. Zniszczył tego sukinsyna! Ależ go przewrócił — ja cię! Nie mógł się już doczekać, kiedy wróci do budynku Świętego Raja i opowie wszystkim. On! Legenda swoich czasów! Rozejrzał się, spojrzał na to, co miał przed sobą, i porwało go męskie uniesienie — ekstaza! — zwycięzcy w bitwie.
— Patrz, Vance — powiedział. — Oto on.
— Kto, jak rany? — spytał Vance, który najwyraźniej chciał stąd spadać, i to szybko.
Hoyt tylko zrobił ruch ręką.
Kampus Duponta… Księżyc zmienił uniwersyteckie budynki w ogromną kompozycję światłocieni i ciemnych kształtów, które wyłoniły z mroku w całej okazałości potoki bladozłotego blasku. Wieże, wieżyczki, wieżyce, masywne dachówki — a wszystko to nieodparcie piękne i nieodparcie wspaniałe. Mury grube jak w zamczysku! To była twierdza. On, Hoyt, należał do zaczarowanego koła, do tej garstki wybrańców, którzy mogli wchodzić do twierdzy, kiedy im się podobało… i czuli w kościach jej nieugiętą moc. Mało tego, należał do najbardziej wewnętrznego kręgu tego zaczarowanego koła, mianowicie do Świętego Raja, bractwa tych, którzy zostali wybrani, by panować nad… eee, nad wszystkimi.
Zapragnął podzielić się tą doniosłą prawdą z Vance’em… ale, cholera, strasznie dużo by się trzeba było nagadać.Więc powiedział tylko:
— Vance, wiesz, co to jest Święty Raj?
Vance zareagował na totalną bezzasadność tego pytania otwarciem ust i wytrzeszczeniem oczu. W końcu, w nadziei, że skłoni swego towarzysza do ruszenia z miejsca, powiedział:
— Nie. Co to?
— To MasterCard… żebyś mógł robić, co chcesz… co tylko chcesz…—W jego głosie nie było nawet cichej nutki ironii. Tylko zachwyt. Nie mógłby się zdobyć na większą szczerość.
— Hoyt, przestań. Nawet tak nie myśl. Nieważne, co zaszło w Gaju, nie wiemy, o co chodzi! Jasne?
— Nie pękaj — powiedział Hoyt, majestatycznie obracając głową, jakby chciał obejrzeć cały rozpościerający się przed nim obraz. — Wewnętrzny krąg… zaczarowane koło.
Znowu zarejestrował brzeżkiem świadomości, że chyba nie mówi tak całkiem zrozumiale. Leniwie zauważył panikę, która mignęła na skąpanej w świetle księżyca twarzy Vance’a. Co się ten Vance tak napina? Też jest z Duponta. Jeszcze raz spojrzał miłośnie na księżycowe królestwo przed nimi. Wielka wieża biblioteki… słynne chimery, wyraźnie widoczne na rogu Lapham College… a dużo dalej kopuła koszykarskiej areny… nowe stalowo-szklane centrum neurologii czy czegoś… nawet ta dziwna budowla w tej chwili wyglądała doskonale… Dupont! Laureaci Nobla! Choć nie pamiętał dokładnie ich nazwisk… Sportowcy giganci! Krajowi mistrzowie kosza! Pięciu najlepszych w futbolu i hokeju na trawie!… Choć według niego kibicowanie sportowcom to trochę obciach… Naukowcy — legendarni! Choć to trochę nieziemscy odmieńcy, którzy oscylują na obrzeżach uczelnianego życia… Tradycje — najwspanialsze! Figlarne dziwactwa, przekazywane z pokolenia na pokolenie… najlepszych! Była też niewielka skaza — wzrastająca liczba uczelnianych dziwadeł, kujonów, homoseksualistów, wirtuozów fletu i innych odmieńców, których obecnie zaczęto przyjmować… Nieważne! Jest ich Dupont, czyli tylko dyplom z napisem „Dupont”… i jest prawdziwy Dupont, czyli nasz!
Uczucia tak rozsadzały Hoyta, że chciał się nimi podzielić z Vance’em. Jednakże problem zrozumiałości powrócił, a on zdołał tylko wydukać:
— On jest nasz, Vance, jest nasz.
Vance przesunął ręką po twarzy i jęknął niemal równie boleśnie jak ten kwadratowy goryl na poszyciu Gaju.
— Hoyt, ale się nawaliłeś.

1
Ta jedna obietnica

Hrabstwo Alleghany przycupnęło tak wysoko na wzgórzach zachodniej części Karoliny Północnej, że gracze wystarczająco nieustraszeni, by zapuścić się na tamtejsze pola, nazywają tę grę golfem górskim. Jedyną miejscową uprawą przynoszącą zyski są choinki, głównie jodły Frasera, a jedyna gałąź rzemiosła to budowanie domków dla letników. W całym hrabstwie jest tylko jedno miasto. Nazywa się Sparta.
Letników wabi tu pierwotna uroda New River, stanowiącej zachodnią granicę hrabstwa. „Pierwotna” to właściwe słowo. Paleontologowie uważają, że New River to jedna z trzech najstarszych rzek świata. Zgodnie z miejscową tradycją nazywa się ją „Nową”, ponieważ pierwszym białym człowiekiem, który ją ujrzał, był Peter, kuzyn Thomasa Jeffersona, a dla niego fakt istnienia tu rzeki był nowiną. Prowadził grupę badaczy na szczyt gór Blue Ridge, tworzących część wielkiego działu wodnego. Dotarł na górski grzbiet, spojrzał na drugą stronę i ujrzał zapierający dech w piersiach widok, który i dziś urzeka podróżnych — szeroki, idealnie przejrzysty górski strumień z gęstym, ciemnozielonym dziewiczym gąszczem na obu brzegach, na tle ogromnego, popielatego masywu Blue Ridge, który z daleka naprawdę jest niebieski.
Jeszcze do niedawna góry te były murem tak dokładnie oddzielającym hrabstwo Alleghany od reszty Karoliny Północnej, że mieszkańcy stanu nazywali ten region Zagubioną Prowincją, o ile w ogóle sobie o nim przypominali. Nowoczesne autostrady umożliwiły dostęp do hrabstwa, ale wrażenie odcięcia od świata i atmosfera pierwotności pozostały, i to właśnie uwielbiają letnicy, turyści, kajakarze, wędkarze, myśliwi, golfiści i nabywcy górskich pamiątek. Nie ma tu centrów handlowych, nie ma multipleksów, nie ma ani jednego maklera giełdowego. W odróżnieniu od Charlotte lub Raleigh w umysłach mieszkańców Sparty słowo „ambicja” nie wywołuje obrazu ostrych graczy i starych wyjadaczy w nudnych garniturach i „interesujących” krawatach. Rodzice dzieci kończących jedyne liceum w okolicy, Alleghany High, nie poddają się gorączce uniwersyteckiej, która atakuje rodziny zamieszkujące tereny miejskie — gorączka uniwersytecka to potworny, obezwładniający przymus zapisania potomka na prestiżową uczelnię. Jaka spartańska rodzina mogłaby aspirować do posłania syna lub córki na uniwersytet taki jak Dupont? Raczej żadna.
Prawdę mówiąc, kiedy rozeszła się wieść, że pewna maturzystka, niejaka Charlotte Simmons, zacznie jesienią studiować na Duponcie, wiadomość ta trafiła na pierwszą stronę „Alleghany News”, miejscowego tygodnika.

 
Wesprzyj nas