Pomiędzy epokami i kontynentami… Przejmująca opowieść o obietnicy sprzed lat i miłości w czasach wojennej zawieruchy.


Eva Gatsby często zastanawiała się nad przeszłością swojego dziadka Lawrence’a i tym, co działo się z nim w Birmie podczas II wojny światowej.

Lawrence uparcie unika tego tematu, dopiero służbowy wyjazd Evy, z zawodu antykwariuszki, do Mandalaj, sprawia, że starzec przerywa milczenie. Przekazuje wnuczce posążek leogryfa i prosi, by zwróciła go prawowitej właścicielce.

Po przylocie Evy do Birmy okazuje się, że jej misja jest niebezpiecznie skomplikowana, a skarb, którego strzeże, staje się źródłem skandalu o poważnych konsekwencjach.

Rozdarta między lojalnością względem rodziny a uczciwością, Eva postanawia uczynić wszystko, by poznać prawdę o przeszłości dziadka, do której kluczem jest posążek o opalizujących czerwonych oczach – tajemniczy symbol bogactwa Mandalaj.

Rosanna Ley – autorka wielu powieści obyczajowych publikowanych w Wielkiej Brytanii, Niemczech, Grecji I USA. Od kilkunastu lat na angielskich koledżach prowadzi warsztaty creative writing. Organizuje wakacyjne kursy pisania za granicą, m.in. w Andaluzji. Pisze także artykuły i felietony do gazet. Mieszka w Dorset. Uwielbia podróże i spacery wzdłuż nadmorskich klifów. Najlepsze miejsce do pisania to takie, które oferuje widok na morze.

Rosanna Ley
Powrót do Mandalaj
Przekład: Katarzyna Makaruk
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 16 lipca 2015

ROZDZIAŁ SZÓSTY

“Gdy pierwszy raz zobaczył jej twarz…” Zanim Lawrence zgasił światło, zerknął na stolik obok łóżka. Czy też, ściśle biorąc, w miejsce, gdzie nie było już tekowego lwa. Choć ciągle widział go oczami wyobraźni. Czuwającego. Lawrence zawsze miał posążek blisko siebie. Może wydawało mu się, że trzymając jej cząstkę obok, nieco umniejsza swoją zdradę. Albo też był po prostu starym dziwakiem. Sam dotyk tekowego drewna przenosił go w przeszłość. Spojrzał na zegarek i zmarszczył brwi, próbując obliczyć, czy Eva już wylądowała. Musiał to zrobić, jak należy. Chciał w wyobraźni przybyć tam razem z nią.
Nie mógł czytać. Nie dziś. Gdy żyła Helen, nie znosiła, kiedy czytał w łóżku.
„Nie jesteś zmęczony?”, wzdychała, jakby miała mu za złe, że nie dość się napracował, żeby chciało mu się już spać. Czytał wtedy akapit albo dwa i odkładał książkę. Po co denerwować Helen? To nie jej wina. Niczyja wina. Teraz jednak, kiedy został sam… Gdyby miał ochotę, mógłby przeczytać całą książkę i nikt nie powiedziałby ani słowa… Tylko że oczy już nie te. I był zmęczony jak nigdy dotąd.
„Gdy pierwszy raz zobaczył jej twarz…”
Jest taka piosenka, prawda? Ale nie znał jej, kiedy przybył do Birmy. W 1937 roku jeszcze nie powstała, choć takie piosenki pisze się dla dziewczyn takich jak Maya. Potem doszedł do wniosku, że dopóki jej nie spotkał, niczego w życiu nie słyszał. I tak naprawdę nigdy nie żył.

Mandalaj 1937

Razem ze Scottie’em przechadzali się po bazarze pomiędzy sprzedawcami ryb, warzyw i zbóż. Wielu mężczyzn i parę kobiet paliło krótkie birmańskie cygara albo żuło betel. Widać też było maleńkie bary, gdzie pod osłoną bambusowych ścian ludzie siedzieli na drewnianych ławach ściśnięci jak sardynki. Garnki z zupą i kluskami bulgotały na otwartym ogniu pilnowane przez właścicieli w poplamionych aingyi, koszulach z długimi rękawami. Było gorąco, w powietrzu wisiała ciężka zasłona wilgoci. Wokół kłębił się tłum ludzi, głównie Birmańczyków i Hindusów, ale widać też było kilku Europejczyków. Mężczyźni mieli na sobie przeważnie cienkie marynarki i longyi, długie spódnice z jednego kawałka materiału owinięte wokół bioder i noszone zarówno przez mężczyzn, jak i kobiety. O ile jednak mężczyźni woleli swoje longyi zawiązywać, o tyle kobiet wsuwały je pod szarfę, którą przepasywały się w talii. Nosiły do tego jaskrawe kolorowe bluzki lub sari, elegancko udrapowane wokół głowy i ramion, opadające na zakurzoną ziemię. Deszcz, pomyślał Lawrence. Oto, czego wszyscy potrzebowali.
– Tego się spodziewałeś? — spytał Scottie, kiedy Lawrence po raz pierwszy pojawił się w klubie.
Lawrence od bardzo dawna marzył o przygodzie. I nie chodziło mu tylko o niebezpieczeństwa i kobiety, ale o podróże. Chciał zobaczyć świat, a w każdym razie tyle, ile się da.
– Ale co ci się tu nie podoba? — dopytywał ojciec, kiedy Lawrence wreszcie zebrał się na odwagę i powiedział mu, co zamierza. „Tu” oznaczało oczywiście rodzinną firmę. Cień Fox and Foster unosił się nad Lawrence’em przez całe dzieciństwo — chroniąc i zagrażając zarazem. — Po co masz gdzieś jechać, hę? Jesteś potrzebny tutaj.
– On wróci — powiedziała matka, dyplomatka od stóp, w nieskazitelnych bucikach, po czubek starannie uczesanej głowy. — Pozwólmy mu jechać, to do nas wróci. — Wiedziała, jak sprawić, by obaj z ojcem byli zadowoleni. Nie musiała się nawet zbytnio wysilać. Przez całe życie owijała sobie mężczyzn wokół palca: najpierw własnego ojca, a potem męża i syna.
Ojciec Lawrence’a pomarudził i poburczał, a potem sięgnął po karafkę z whisky. Ale ponieważ żona wykazała zrozumienie, puścił syna w podróż. Nigdy nie potrafił jej niczego odmówić. Wystarczyło, by w błękitnych oczach pojawiły się łzy, a natychmiast powściągał gniew i robił wszystko, żeby przywrócić uśmiech na jej twarzy. „Dobrze, kochanie, jeśli to ma cię uszczęśliwić” — te słowa Lawrence często słyszał w dzieciństwie. Gdy matka była szczęśliwa, szczęśliwy był również ojciec. To równanie zawsze się sprawdzało. Sam Lawrence jednak, jeśli kiedyś znajdzie kobietę, chciał od związku więcej.
Elizabeth z czułością potargała włosy syna.
— Wróci do nas, kiedy przyjdzie pora — stwierdziła stanowczo. — Kiedy zaspokoi już ten swój głód przygód. Tak będzie najlepiej. Chce trochę pożyć, to wszystko. Dobrze mu to zrobi.

Miała rację? Lawrence nie był taki pewien. Rozczarowanie, oto, czym się to skończyło. Ale dopiero po powrocie. Co do reszty, musiał się z nią zgodzić. Żyć to przecież poznawać nowe miejsca, prawda? Zdobywać nowe doświadczenia. Nie ograniczać się do znajomych rzeczy i ludzi, do pracy maklera w rodzinnej firmie. Gdzieś tam był świat, którzy inni zwiedzali i podbijali. Imperium Brytyjskie było ogromne, a on chciał poznać choć część. Jakim cudem rodzinna firma miałaby go zadowolić? Albo Helen? Zresztą o Helen nie chciał myśleć.
— Masz jeszcze mnóstwo czasu, kochanie — powiedziała mu matka z błyskiem satysfakcji w oku dyplomatki. — Mnóstwo czasu, żeby nieco rozwinąć skrzydła.
Tak więc poleciał.
Birma, kraj ciemnoskórych ludzi, nieznośnego gorąca i złotych świątyń, okazała się po części taka, jak się spodziewał. Inna, egzotyczna, kolorowa i pełna zapachów, które przyprawiały go o zawroty głowy. Miała też swe ciemniejsze oblicze. Bywało znojnie i uciążliwie. Gorąco nie do wytrzymania. Zdarzały się plagi moskitów. Widać było skrajne ubóstwo. Nie można było, nie należało się spodziewać zachodnich wygód.
Praca otworzyła mu oczy na wiele rzeczy. Gdy zatrudniał się w kompanii drzewnej, nie zastanawiał się nad warunkami panującymi w obozach w dżungli, nad tym, że będzie kierował robotnikami pracującymi pod presją, bez względu na pogodę, że będzie musiał spławiać do Rangunu rwącą Irawadi tyle bali drewna, ile w ludzkiej mocy. Choć ostatecznie okazało się, że nie w ludzkiej, tylko słoni.
A ludzie…
— Podziwiają nas — powiedział Scottie, próbując wyjaśnić, jak to wszystko działa, w jaki sposób brytyjskie kluby z ich luksusami, turniejami wista, przyjęciami koktajlowymi i tańcami funkcjonują — wydawać by się mogło — w harmonii z ubóstwem, które tak często widuje się na ulicach, z żebrzącymi kobietami, mężczyznami w łachmanach desperacko próbującymi ubić jakiś interes, z dziećmi kradnącymi resztki z targu, żeby przeżyć.
Wydawał się taki przekonany, taki pewny. Tak, Europejczycy bez dwóch zdań byli panami kraju. Ostatnia birmańska dynastia wygasła w minionym stuleciu. Wygasła lub też została wygaszona przez Imperium Brytyjskie, które bez skrupułów wykorzystywało przewagę militarną, wiedzę i doświadczenie, by dostać to, czego chciało. Tak w każdym razie twierdzili niektórzy. Scottie znał wszystkie te opowieści. Jego ojciec był świadkiem tamtych wydarzeń. Cała rodzina Scottie’ego była wpleciona w kolonialną sieć Imperium ściślej niż ktokolwiek, kogo Lawrence znał. I całe szczęście, bo to właśnie Scottie pokazywał mu, o co w tym wszystkim chodzi. A Scottie znał zasady.
Lawrence zdążył już sporo zobaczyć. Przyzwyczaił się do rytmu pogody, do upałów i deszczów, które rządziły tutejszym życiem. Zdążył przywyknąć do jedzenia, które wcale nie było takie złe, jeśli się lubiło curry i ryż. Najgorsza pora, najgorętsza, przypadała od lutego do maja. Wystarczyło pięć minut, żeby koszula zaczęła się lepić człowiekowi do pleców, a oślepiające światło doprowadzało do szału. Na lipiec i sierpień, kiedy monsunowe deszcze padały w zasadzie bez przerwy, przypadała najważniejsza część pracy. Wtedy to na wyścigi trzeba było spławić drewno i dostarczyć je bezpiecznie do Rangunu. Potem deszcze zaczynały słabnąć i kończyły się wraz z ostatnią burzą w październiku. Pola wysychały i nadchodziła wreszcie cudowna, choć krótka zima, kiedy wiatr wiał łagodnie, zamiast palić, rosnące dziko kwiaty przywodziły na myśl łąki w Anglii, ryż kiełkował i dojrzewał, a w wyżej położonych częściach kraju, gdzie rześkie mgły zalegały nad dolinami i wzgórzami, zdarzały się nawet chłodniejsze noce i poranki.
Kompania Lawrence’a hojną ręką udzielała urlopów. Być może w ten sposób starała się utrzymać młodą krew w stosunkowym zdrowiu i szczęściu. Lawrence tak samo jak reszta pracowników lubił wizyty w Rangunie, cieszył się, że będzie mógł zajrzeć do angielskiej księgarni i zaopatrzyć się w lektury na długie samotne wieczory w obozie, a także zjeść obiad w restauracji, popijając dżin z tonikiem i mnóstwem lodu (którego w Rangunie było pod dostatkiem). Lubił też okresy słodkiego nieróbstwa spędzane w górach i cieszył się na myśl o swobodnej, koleżeńskiej atmosferze w Pine Rise w Maymyo, pensjonacie należącym do kompanii i wykorzystywanym jako miejsce zakwaterowania dla kawalerów. Coś jednak w brytyjskich klubach sprawiało, że miał do nich chłodny stosunek.
— Wiedzą, kto tu jest panem — stwierdził pewnego razu Scottie. Czasami jednak Lawrence się zastanawiał. Oni i my. Czy to takie proste? Nie sądził. To był raczej bezmyślny rasizm oparty na pewnym założeniu. Czy tego rodzaju założenia są uzasadnione? Lawrence miał wrażenie, że w oczach Birmańczyków jest coś takiego…

Z pewnością coś było w jej oczach. W oczach dziewczyny, która stała przy straganie. Lawrence widział tylko jej profil. Była drobna, zgrabna i pewna siebie. A kiedy podniosła wzrok…
Właściciel stoiska, Hindus, sprzedawał ręcznie tkane wełniane pledy i koce, a ona właśnie oglądała jeden. Trzymała go leciutko w dwóch palcach. Nosiła longyi w odcieniach jaskrawej pomarańczy i żółci — przypominało smugi zachodzącego słońca. Miała opadające na ramiona czarne włosy, lśniące jak zanurzone w oleju skrzydło ptaka, jasnoróżowe, prawie białe paznokcie i usta w kolorze dojrzałej śliwki. Leciutko zmarszczyła brwi. Była chodzącą doskonałością. W miniaturze.
Scottie podążył za wzrokiem Lawrence’a i przysunął się bliżej.
Wiem, co myślisz, staruszku. Lawrence zignorował jego uśmiech.
Fantastyczna dziewczyna.
Wcale nie o to chodziło. Lawrence nie potrafił się powstrzymać i ruszył w kierunku straganu. Była atrakcyjna, to prawda, ale tak jak wiele innych dziewczyn. Helen też była atrakcyjna — prawdziwa piękność, krucha i bardzo angielska, jak wciąż przypominali mu rodzice. Co zaś ważniejsze, Helen była córką wspólnika ojca i jego najbliższego przyjaciela. Natomiast ta kobieta nie tylko wyglądała zachwycająco — jej widok był dla Lawrence’a jak cios w splot słoneczny.
— Słucham pana. — Sprzedawca szybko dostrzegł jego zainteresowanie. — Życzy pan sobie nowy pled? Jakiego koloru? Czerwony, niebieski żółty? Jaki rozmiar?
— Chciałbym koc — odparł Lawrence, spoglądając na dziewczynę.
Na dźwięk jego głosu podniosła głowę, zaraz jednak znów ją opuściła. Birmanki takie właśnie były. Nie potulne, tylko skromne, zupełnie inne niż matka Lawrence’a czy Helen. Wiedzą, gdzie ich miejsce, powiedziałby Scottie. Lawrence jednak sądził, że wiedziały znacznie więcej. I z całą pewnością były dość ostrożne, by nie dać tego po sobie poznać.
— Jaki koc pan sobie życzy? Wełniany? Bawełniany? Jedwabny? Mam bardzo duży wybór. W jakim kolorze? Czerwony? Żółty? Brązowy? — Zręcznie wyciągnął najpierw jeden, potem drugi i trzeci. Rozkładał je przed Lawrence’em, czekając na aprobatę, i wkrótce cały stragan zaściełały przeróżne koce.
Scottie stanął z boku, niespiesznie zapalając papierosa. Dziewczyna wyglądała, jakby za chwilę miała odejść.
– Tamten — powiedział szybko Lawrence, wskazując koc, który wciąż trzymała w dwóch palcach. — Chciałbym zobaczyć tamten.
– Znakomity wybór, proszę pana. — Sprzedawca błyskawicznie wyrwał dziewczynie tkaninę z rąk.
Zamrugała i z wdziękiem cofnęła się o krok. Lawrence zauważył, że na maleńkich stopach miała czerwone jedwabne klapki.
— Przepraszam — zwrócił się do dziewczyny. — Pani była pierwsza.
Pokręciła przecząco głową i zrobiła kolejny krok w tył.
Ciekawe, czy zna angielski. Wielu Birmańczyków znało, tak samo zresztą jak hindustani. Scottie mówił płynnie po birmańsku. Gdyby dziewczyna nie znała angielskiego, może posłużyłby im za tłumacza? Lawrence na razie nie miał czasu zapoznać się z miejscowym językiem.
— Naprawdę. Proszę. To niegrzeczne z mojej strony. — Lawrence chwycił koc, który okazał się wykonany z miękkiej wełny wysokiej jakości, i podał dziewczynie. — To dobry materiał, prawda? — Zaskoczony zorientował się, że w jego głosie słychać czułość.
Dziewczyna spoglądała ze spokojem, ale Lawrence dostrzegł w jej oczach igrające iskierki, które dawały nadzieję. Miał rację. To nie była biedaczka, jakaś byle służąca. To była młoda kobieta z wyższej klasy. Wiedział, że go rozumie.
– Bardzo dobry — odparła płynną angielszczyzną. Jej głos, miękki i łagodny, zdawał się głaskać zmysły Lawrence’a. A ponieważ wciąż trzymał koc wyciągnięty w jej stronę, wzięła go i znów ujęła delikatnie w dwa palce.
– Lawrence Fox. — Leciutko skłonił głowę. — Proszę mi wybaczyć złe maniery. To pewnie wina upału. — Zdawał sobie sprawę, że to mało dowcipna uwaga, ale tylko na tyle go było w tej chwili stać.
Scottie chrząknął.
— Jimmy Scott — powiedział.
— Obaj do pani usług — uśmiechnął się Lawrence.
Dziewczyna kiwnęła głową, ale sama się nie przedstawiła.
Co dalej? Lawrence zawsze uważał się za eksperta od rozmów z dziewczętami. Potrafił przełamywać pierwsze lody komplementami i żarcikami, sprawiał, że jego rozmówczynie wybuchały śmiechem i się rozluźniały. Nie, żeby miał jakieś ogromne doświadczenie. Ale świadomość, że jest przeznaczony Helen Forster, działała na niego wyzwalająco, sprawiała, że flirtował przy każdej okazji. Nie przejmował się konsekwencjami. Jednak ta dziewczyna była inna. Przede wszystkim nie była Angielką. A on nie miał pojęcia, co, do cholery, zrobić.
– Czy mogę zapytać, jak pani na imię? — powiedział cicho, żeby jej nie onieśmielić. Przynajmniej nie odwróciła się na pięcie i nie zniknęła.
– Moe Mya — odparła.
– Moe Mya — powtórzył za nią. Dwie krótkie sylaby, tak samo drobne i zgrabne jak ona. A mimo to, kiedy tak patrzył w jej oczy, był gotów się założyć, że potrafiłaby się zapomnieć. Nie w tym sensie, o jakim Scottie i inni w klubie mogliby sobie żartować, ale… Naprawdę się zapomnieć.
Pokiwała głową.
— Niektórzy mówią na mnie Maya. — Zacisnęła leciutko wargi.
Chciałbym je pocałować, pomyślał. Słodki Jezu. Poczuł ucisk, niemal ból w kroczu. Co się z nim działo?
Uśmiechnął się uprzejmie, krzepiąco. Przynajmniej taką miał nadzieję.
– Mieszka pani w Mandalaj?
– Tak, z ojcem — odparła. — Przez większość czasu.
– A przez resztę? — Czy był na horyzoncie jakiś mężczyzna? Rozpaczliwie chciał to wiedzieć.
– Zdarza się, że wyjeżdżamy do Maymyo. Mój ojciec ma tam dom.
Lawrence kiwnął głową ze zrozumieniem. W Maymyo, miejscowości letniskowej położonej wyżej niż Mandalaj, było chłodniej i spokojniej. Niektórzy twierdzili, że ze swoimi trawnikami i wypielęgnowanymi ogrodami Maymyo przypomina Anglię. Nawet ulice nosiły tam nazwy jak w ojczyźnie Lawrence’a — była Downing Street i Forest Road. Lawrence wiedział, że ta angielskość Birmańczyków dziwi. Sama idea ogrodów obsadzonych kwiatami była dla nich zaskakująca, bo skoro kwiaty rosły wszędzie, po co jeszcze sadzić je w ogrodzie? Ale do Maymyo jeździli nie tylko Brytyjczycy. Właściwie wszystkie bogatsze rodziny z Mandalaj miały tam swe letniska. Dlatego słowa Mayi tylko potwierdziły jego pierwsze wrażenie. Nie należała do lokalnej biedoty. Wywodziła się z birmańskiej klasy wyższej.
– Mam też ciotkę, która mieszka w Sinbo. To mała miejscowość nad Irawadi, niedaleko Myitkyiny. — Spuściła wzrok na stopy w czerwonych klapkach. — Jest samotna i czasami potrzebuje mojej pomocy.
– Ach tak. — Robiło się coraz ciekawiej. Lawrence pracował w dżungli nieopodal Myitkyiny, a od miejscowości, w której mieszkała jej ciotka, dzieliło go zaledwie kilka kilometrów.
Spojrzała na niego spod na wpół przymkniętych powiek. Czyżby z nim flirtowała? To nie był ten rodzaj flirtu, do którego przywykł, ale jakaś mroczna wiedza w jej oczach wciągała go coraz głębiej. Zauważył, że Scottie zgasił papierosa obcasem i zaczyna się niecierpliwić.
– Widzimy się w klubie, staruszku? — spytał, puszczając oko.
– Jasne. Może… — Nie znał miejscowych zwyczajów. Czy wpuszczono by ją do baru? Czy powinien ją zaprosić? Nie był pewien, jak się zachować. Niczego już nie był pewien.
– Może mogłaby mi pani powiedzieć coś więcej? — powiedział zamiast tego, co zamierzał.
– Coś więcej? — Spoglądała na niego niewinnie, a jednak znacząco.
– O Mandalaj. O tutejszym życiu. — Nie, klub to zły pomysł. Nie pasowała tam, nie chciał jej obrażać.
Wzruszyła lekko ramionami, jakby Europejczycy wciąż zadawali jej podobne pytania.
– Pewnie dobrze zna pani miasto.
– Moja rodzina mieszka tu od zawsze — odparła. — Moja babka była dwórką królowej. — Wydawało się, jakby przy tych słowach jej i tak proste ramiona wyprostowały się jeszcze bardziej.
– Naprawdę? — Scottie zdążył się oddalić. Lawrence zdobył się na odwagę i ujął dziewczynę pod rękę. To była jego jedyna szansa i nie zamierzał jej zmarnować.
– Tak — powiedziała Moe Mya. — Naprawdę.
– Proszę pana, a co z kocem? — Sprzedawca był niepocieszony. — Podoba się panu?
— Przejdziemy się? — spytał Lawrence dziewczynę.
Rozejrzała się niepewnie dokoła. Miejsce rzeczywiście nie nadawało się na spacer.
– Może do fosy? To niedaleko stąd. — Sam słyszał zuchwałość we własnym głosie. Ale było w nim coś jeszcze. Może ona też to wyczuła.
– A co z kocem? — spytała.
– Ja go wezmę. — Lawrence sięgnął po portfel. Cofnęła się zaskoczona.
– Nie uzgodnił pan ceny — powiedziała. Lawrence uśmiechnął się.
— Ile płacę? — spytał sprzedawcę. — Tylko w granicach rozsądku, bo się rozmyślę.
Niemal widział trybiki obracające się w głowie mężczyzny. Ile powiedzieć, żeby nie stracić klienta? Jak nieprzewidywalny może być ktoś taki jak ten Anglik? Na to pytanie w tej chwili sam Lawrence nie potrafiłby odpowiedzieć.
Sprzedawca podał cenę.
Moe Mya powiedziała coś po birmańsku. Lawrence nie miał pojęcia co — naprawdę musi się w końcu wziąć za naukę — ale najwyraźniej doszli do porozumienia, bo sprzedawca sprzeczał się tylko chwilę, po czym wzruszył ramionami, pokiwał głową i zaczął składać koc w zgrabny kwadrat.
Lawrence wręczył mu pieniądze, starając się nie myśleć o tym, że ktoś inny gładko przejął inicjatywę.
Moe Mya podała mu koc.
— Nie będą pana szanować, jeśli pozwoli się pan oszukiwać — powiedziała miękko.
Nachyliła się w jego stronę, a on poczuł ciepło jej oddechu na szyi. Pachniała olejkiem kokosowym. I po raz pierwszy ustawiła się w opozycji do swoich rodaków. Ale czy w jednym szeregu razem z nim? My i oni. Lawrence nie wiedział, wcale mu to jednak nie przeszkadzało.
– Musi się pan targować. To część gry. Gra…
– Dziękuję — powiedział. — I co teraz?
— Pójdziemy w stronę pałacu, do fosy — oznajmiła, jakby od początku to był jej pomysł. — A ja opowiem panu o Mandalaj.

 
Wesprzyj nas